Znaleziono 0 artykułów
01.09.2021

Eddie Jaku: „Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi”

01.09.2021
(Fot. Materiały prasowe wyd. )

Stuletni Eddi Jaku w pierwszej w życiu książce wraca do czasów II wojny światowej i doświadczenia  Holokaustu. Przyjmuje zaskakującą perspektywę. Dzieli się prywatną historią, unikając patosu. Mimo grozy, dostrzega jasną stronę życia.

Publikujemy fragment książki „Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi”, która 15 września trafi do księgarń.

(Fot. Getty Images)

Auschwitz było obozem śmierci.
Rano, wstając, nigdy nie wiedziało się, czy wróci się wieczorem do łóżka – nie to, że mieliśmy łóżka. Spaliśmy na piętrowych drewnianych pryczach, na deskach, nieco szerszych niż 2,5 metra. Spaliśmy na nich w mroźne noce po dziecięciu mężczyzn, bez materaca, bez koców, a jedynym źródłem ciep­ła pozostawali inni więźniowie. Spaliśmy w rzędzie, zwinięci jak śledzie załadowane do słoika, bo tylko w ten sposób istniała jakaś szansa na przeżycie. Było tak strasznie zimno – osiem stopni na minusie – a my musieliśmy spać nago, bo nago nie dało się uciec.

Jeśli ktoś szedł w nocy do toalety, wracając, budził pierwszą i dziesiątą osobę z rzędu, żeby się przeniosły do środka łóżka, gdyż inaczej ci śpiący na skraju pryczy mogliby zamarznąć na śmierć. Każdej nocy i tak zamarzało od dziesięciu do dwudziestu osób, które za długo spały na skraju. Każdej nocy. Szło się spać i próbując przeżyć, obejmowało się leżącego koło ciebie współwięźnia, a budziło obok zamarzniętego człowieka o martwych, szeroko otwartych, utkwionych w tobie oczach.

Ci, którym udało się przeżyć noc, budzili się zimnym prysznicem, kubkiem kawy i kromką lub dwiema chleba, zanim wyruszyli do pracy w jednej z niemieckich fabryk, które stały niewolniczą pracą więźniów. Wiele z najbardziej cenionych niemiec­kich firm – włączając w to te, które istnieją do dzisiaj –wykorzystywało nas dla korzyści materialnych.

Maszerowaliśmy po półtorej godziny w jedną stronę, pilnowani przez uzbrojonych strażników. Jedyną ochronę przed śniegiem, deszczem i wiatrem stanowiły nasze pasiaki, a na nogach chodaki, buty ze słabego drewna z płótnem. Z każdym krokiem czułem wbijający mi się w stopę kant źle wyciętego drewna.

Jeśli ktoś się potknął i upadł, natychmiast był zabijany, a inni musieli nieść jego ciało do obozu. Wkrótce byliśmy zbyt słabi, żeby dźwigać ciała naszych kolegów, więc nosiliśmy ze sobą długie szmaty, z których robiliśmy nosze. Gdy więźniom nie starczało sił na noszenie ciał, naziści zabijali ich, choć nie od razu. Czekali, aż dojdą oni do bram obozu, by na oczach innych więźniów, ku przestrodze, rozstrzelać tych ludzi. W chwili, kiedy ktoś nie był już w stanie pracować, stawał się dla Niemców bezużyteczny i też był zabijany.

Szmaty w Auschwitz były na wagę złota. Możliwe, że w tamtych warunkach stały się nawet cenniejsze niż złoto. Ze złotem nic się tam nie dało zrobić, a szmat używało się do owijania i opatrywania ran, ocieplania pasiaka, utrzymania go w większej czystości. Używałem ich jako skarpet, by twarde chodaki stały się choć minimalnie wygodniejsze. Co trzy dni przekręcałem drewno w bucie, żeby twardy kant, który wbijał mi się w stopę, nie ranił jej ciągle w tym samym miejscu. Dzięki takim małym zabiegom udawało mi się przeżyć.

Pierwszy oddział, do którego trafiłem, oczyszczał skład pustej, wystrzelanej amunicji. Niedaleko Auschwitz leżała mała wioska, gdzie znajdował się skład amunicji i sprzętu bojowego, który stamtąd szedł na front. Kazali nam tam chodzić i gołymi rękami zbierać pozostałe po wystrzelonej amunicji kawałki metalu. Praca była ciężka i niebezpieczna.

Czułem się bardzo nieszczęśliwy – inni Żydzi z mojego oddziału nie ufali mi, bo byłem Niemcem i wkrótce nauczyłem się trzymać z boku samemu. Wyjątkiem był Kurt. Moi rodzice nie żyli, a ja nie wiedziałem, czy moja siostra przeszła selekcję i przeżyła. Kurt stanowił jedyny łącznik z moim starym życiem, z czasem, kiedy czułem się szczęśliwy. Muszę Ci powiedzieć, że nie istniało wówczas dla mnie nic ważniejszego ponad moją przyjaźń z Kurtem. Bez niego wpadłbym w rozpacz po tym, jak zamordowali mi rodziców. Mieszkaliśmy z Kurtem w innych barakach, ale pod koniec każdego dnia, spotykaliśmy się, spacerowaliśmy i rozmawialiśmy. Taka prosta, mała rzecz starczała mi, by żyć dalej. Ratowała mnie ta świadomość, że został mi na świecie ktoś, komu na mnie zależało i kto się o mnie troszczył, a i ja miałem się o kogo troszczyć.

Nigdy nie byliśmy z Kurtem w tym samym oddziale. Niemcy bardzo skrupulatnie prowadzili swoje księgi, mieli niebywały porządek w dokumentach i dokładnie zapisywali miejsce zamieszkania oraz wykonywane zawody Żydów na całym terytorium Niemiec. To sprawiało, że stali się doskonałymi i okrutnymi zabójcami. Szczęśliwie dla Kurta w Auschwitz nie mieli jego papierów. Pochodził z miasta na pograniczu Niemiec i Polski, a naziści nie posiadali dokumentacji z tego miejsca. Kiedy spytali go o zawód, odpowiedział, że jest szewcem, więc przyporządkowali go do pracy rzemieślniczej i robienia butów w zakładzie znajdującym się na terenie obozu. Pracował pod dachem i nie musiał chodzić w deszczu czy śniegu do pracy w fabryce, tak jak my wszyscy. My wracaliśmy do obozu wygłodniali z pęcherzami na stopach, a on był bezpieczny, nie mókł i dodatkowo miał pełniejszy żołądek. Kiedy tylko zostawały jakiekolwiek resztki jedzenia, w pierwszej kolejności dostawali je ludzie w obozie – krawcy, szewcy, stolarze. Nas po skończonej pracy miały karmić fabryki, w których pracowaliśmy, ale nigdy nie starczało jedzenia. A kiedy wracaliśmy do obozu, tam też nic już dla nas nie zostawało.

Kurt sobie dobrze radził, a często udawało mu się zachować trochę ponadprogramowego jedzenia i dzielił się nim ze mną. Dbaliśmy o siebie nawzajem. Na tym polegała nasza prawdziwa przyjaźń.

Okazało się, że w obozowych śmieciach czasem udawało się znaleźć prawdziwe skarby. Na przykład, kiedy stolarzom tępiły się piły, wyrzucali je. Zamiast pozwolić marnować się temu cennemu kawałkowi stali, zbierałem je, usuwałem zęby piły i robiłem piękne noże z brzeszczotu, a następnie dorabiałem do nich drewniane, wypolerowane rękojeści. Noże wymieniałem potem z innymi więźniami na ubrania, żywność lub mydło – na przykład z tymi, którzy mieli jakieś cenne rzeczy na wymianę – lub z cywilami. Oprócz Niemców było w Auschwitz dużo cywili, kucharzy czy kierowców. Niemiec czy Polak, każdy starał się jakoś przeżyć wojnę, tak jak wszyscy inni. Od nich coś brałem za rzeczy, które robiłem na ich specjalne zamówienie. Korzystałem z maszyn w fabryce i wyrabiałem pierścionki dla ich ukochanych, grawerowałem na biżuterii inicjały. Potem udawało się wymienić ładny stalowy pierścionek na koszulę lub kostkę mydła.

Pewnego dnia wypatrzyłem wśmieciach wyrzucony przez kogoś wielki garnek zdziurą. Wpadłem na pewien pomysł –załatałem garnek izabrałem go ze sobą do obozu. Następnie poszedłem do obozowych lekarzy. WAuschwitz znajdowało się sporo lekarzy – dwóch na dziesięciu Żydów zklasy średniej uwięzionych w Auschwitz było lekarzami jakiejś specjalności. Każdego ranka zabierano ich autobusem do różnych szpitali ikazano tam pracować. Czasem wysyłano ich na front, by zajmowali się rannymi wwalce żołnierzami niemieckimi. Kiedy tak się działo, znikali zobozu na parę dni. Akażdego dnia płacono im wziemniakach za pracę; cztery ziemniaki za dzień pracy. Jednak nie da się zjeść surowego ziemniaka –to trucizna –więc przychodzili do mnie! Za ugotowanie ich czterech ziemniaków brałem jednego. Dzięki temu miałem trochę więcej jedzenia imogłem się nim podzielić zKurtem. Często wieczorami chodziłem iszukałem mojego przyjaciela zkieszeniami pełnymi kartofli. Akiedy go znajdowałem, jedliśmy dwa lub trzy ziemniaki na spółkę. Pewnego wieczora przechodziłem obok SS, kiedy jeden ze strażników, znany zprześladowania więźniów, nagle kopnął mnie w bok, ale zdążyłem się obrócić i w efekcie trafił mnie w kieszeń pełną ziemniaków. Musiałem udać, że bardzo mnie to kopnięcie zabolało, więc odszedłem, kulejąc. Inaczej kopnąłby mnie po raz drugi. Powiedziałem wtedy do Kurta: „Przepraszam, ale dzisiaj mamy na kolację tłuczone ziemniaki!”.

Eddi Jaku
Proszę czekać..
Zamknij