Znaleziono 0 artykułów
19.02.2024

Serial „Absolutni debiutanci” opowiada o uniwersalnym doświadczeniu dorastania

19.02.2024
Nowy serial Netflixa „Absolutni debiutanci”, reż. Kamila Tarabura i Katarzyna Warzecha. (Fot. materiały prasowe)

Dorastanie to emocjonalny rollercoaster, szereg wyzwań i niezapomnianych momentów. Serial „Absolutni debiutanci” opowiada o tym uniwersalnym doświadczeniu. O kulisach netflixowej produkcji, pracy z Agnieszką Holland przy „Zielonej granicy” i planach na przyszłość rozmawiamy z reżyserkami Kamilą Taraburą i Katarzyną Warzechą.

„Czułość” od samego początku była hasłem przewodnim „Absolutnych debiutantów”. – Przystępując do pisania, razem z Niną Lewandowską umieściłyśmy je na górze scenariusza – wspomina Kamila Tarabura, scenarzystka i reżyserka polskiego serialu Netflixa. Wraz z Kasią Warzechą, reżyserką części odcinków, stworzyły uniwersalną opowieść o dorastaniu. Nic więc dziwnego, że i recenzenci, i widzowie nazywają serial „bombą dobra”. To comfort show z prawdziwego zdarzenia.

„Absolutni debiutanci” opowiadają o Lenie, która chce dostać się do szkoły filmowej

Tytułowymi absolutnymi debiutantami są Lena (Martyna Byczkowska) i jej najlepszy przyjaciel Niko (Bartłomiej Deklewa). Nastolatka jest w spektrum autyzmu, a jej łączniczką ze światem staje się kamera, za pomocą której próbuje nakręcić debiutancki film. W tym celu razem z Niko postanawia spędzić wakacje nad morzem. Na miejscu poznają Igora (Jan Sałasiński), który jest idealnym kandydatem do głównej roli. Jego pojawienie się wystawia jednak przyjaźń bohaterów na próbę.

Twórczynie „Absolutnych debiutantów” od cukierkowej fikcji wolą słodko-gorzką rzeczywistość. Dorastanie to w końcu emocjonalny rollercoaster, szereg wyzwań i niezapomnianych momentów. Ubrany w pastelowe kolory realizm sprawia, że z serialem utożsamiają się osoby w różnym wieku.

Na czele zespołu młodych twórców stanęły Kamila Tarabura i Kasia Warzecha. Reżyserki pracowały razem również przy „Zielonej granicy” Agnieszki Holland. Choć oba projekty nie mogły się od siebie bardziej różnić, był to świetny test na chwilę przed ich pełnometrażowymi debiutami.

(Fot. Marta Kacprzak)

Za wami rok pełen wrażeń. Jak się czujecie?

Kamila: Bardzo dobrze, choć w końcu dopadło mnie zmęczenie. Zaraz po „Absolutnych debiutantach” weszłyśmy na plan „Zielonej granicy”, a równolegle pracowałam nad swoim pełnometrażowym debiutem. Jestem już na etapie montażu, wyczekuję momentu, żeby znaleźć chwilę na nicnierobienie – czytanie książek i pójście do kina.

Kasia: Jestem bardzo szczęśliwa, że „Absolutni debiutanci” spotkali się z tak niesamowitym przyjęciem. Dla nas obu był to wyjątkowy projekt. Do tej pory kręciłyśmy jedynie krótkie metraże, więc był to także nasz debiut. Podążałyśmy za instynktem, bo to wydawało nam się spójne z wizją serialu. Nie chciałyśmy tu fałszu.

Stworzyłyście przejmująco prawdziwy serial o dorastaniu i przytulny comfort show jednym. Jak tego dokonałyście?

Kamila: Cieszymy się też, że serial rezonuje z widzami w różnym wieku. Wraz z producentami zastanawialiśmy się, do kogo powinna być skierowana produkcja. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że chcemy skupić się na uniwersalnym wymiarze dorastania. Tym sposobem każdy, bez względu na wiek, może dostrzec siebie w naszych bohaterach. To taka esencja bycia nastolatkiem. W wielu widzach budzi to pewną nostalgię, może dlatego chce się w tym świecie zostać chwilę dłużej.

Podczas pracy nad scenariuszem razem z Niną założyłyśmy, że do pewnego stopnia doświadczenia dorastania są uniwersalne. W tym celu zrezygnowałyśmy z podążania za „językiem młodzieży”. Cykl życia zwrotów i slangów jest bardzo krótki, a biorąc pod uwagę cykl produkcyjny, zawsze byłybyśmy spóźnione. Przekorne założenie, by nie trzymać się kurczowo tego, co jest teraz modne, dotyczyło wszystkiego. Również muzyki. Kusiło nas, żeby sprawdzać, co jest popularne na TikToku, ale ostatecznie wybrałyśmy to, co znamy i lubimy. Autentyczność była dla nas bardzo ważna.

Ważną rolę odegrali tu odtwórcy głównych ról – Martyna Byczkowska, Bartłomiej Deklewa i Jan Sałasiński.

Kamila: Od początku było dla nas jasne, że siłą historii jest relacja między głównymi bohaterami, ich przyjaźń, a niekoniecznie otaczający ich świat. Dlatego tak ważne było dla nas znalezienie właściwej obsady. Nie mogłyśmy pozwolić sobie na pomyłkę, bo główny duet musiał grać na najsubtelniejszych niuansach i być w tym przekonujący. Dlatego poszukiwania zaczęliśmy od obsadzenia Leny i Nikosia. Potrzebowaliśmy aktorów, którzy byliby w stanie stworzyć te 18 lat pozaekranowej przyjaźni.

(Fot. materiały prasowe)

Jak postrzegacie swoją rolę jako reżyserki na planie? Wasza wizja zdaje się odbiegać od stereotypowej wizji filmowego auteur, który trzęsie planem.

Kamila: Naszym zadaniem jest pilnowanie sensów, wyznaczanie kierunków, a zarazem umiejętność tworzenia przestrzeni i warunków dla pomysłów innych. Wiedziałam dobrze, czego chcę od tych postaci. Paradoksalnie dzięki temu łatwiej było mi się otworzyć na improwizacje aktorów.

Kasia: Najważniejszą umiejętnością reżysera jest umiejętność pracy w zespole i zdolność reagowania na to, co się dzieje. Dlatego figura wszystkowiedzącego reżysera jest totalnie passé.

Kamila: Zresztą nie jest to nic nowego. Kino u podstaw jest sztuką zespołową. Na tej zasadzie opierały się zespoły filmowe.

Kasia: Miałyśmy szansę doświadczyć tego, pracując z Agnieszką Holland, która bardzo wierzy w siłę kolektywnej pracy.

Jak wyglądała praca na planie „Zielonej granicy”?

Kamila: To było wyzwanie, nie tylko ze względu na temat. Na szczęście Agnieszka poświęciła nam dużo czasu, zapraszała nas na wszystkie możliwe spotkania, konsultacje przed wejściem na plan z różnymi ekspertami. Wiedziałyśmy, że musimy w ekspresowym tempie poznać ludzi, którzy widzieli sytuację na granicy na własne oczy. Nawet w czasie zdjęć zdarzało nam się dzwonić na szybką konsultację. Chciałyśmy, żeby wszystko było, jak trzeba.

Kasia: Agnieszka podzieliła ekipę na dwa zespoły, które pracowały równolegle. Nie jest to powszechny model działania, były to bardzo trudne zdjęcia. Czułyśmy odpowiedzialność za to, żeby opowiedzieć historię wspólnym głosem, zgodnym z wizją Agnieszki. Scenariusz inspirowany jest prawdziwymi historiami, często drastycznymi, co było obciążające dla ekipy. Po takim dniu zdjęciowym trudno było wrócić do porządku dziennego.

Dużo rozmawialiśmy na ten temat. Paradoksalnie w kryzysowych chwilach ratowało nas nasze podobne poczucie humoru. Śmiech pomaga złapać dystans.

Skąd wzięła się wasza pasja do kina?

Kamila: Od dziecka miałam z babcią wspólną tradycję oglądania filmów. Zabierała mnie do kina i organizowałyśmy domowe seanse. Jeden z nich zapadł mi szczególnie w pamięć. Oglądałyśmy „American Beauty”, na które byłam pewnie za mała. Babcia pozwoliła mi jednak obejrzeć film, a gdy tata przyszedł mnie zabrać, kryła mnie, tłumacząc, że właśnie usnęłam. Tym sposobem udało mi się zobaczyć go do końca. Do dziś jest to dla mnie bardzo ważny film.

(Fot. materiały prasowe)

W podstawówce próbowałam sił jako aktorka. Grałam we wszystkich szkolnych przedstawieniach i konkursach recytatorskich. W gimnazjum jednak nagle zabrakło mi odwagi, głos uwiązł mi w gardle, a ja nie rozumiałam, co się stało. Mama powiedziała mi wtedy, że niekoniecznie muszę być na scenie. To ona wyjaśniła mi, kim jest reżyserka. Niedługo później dostałam pierwszą kamerę i razem z przyjacielem, pierwowzorem Nikosia z „Absolutnych debiutantów”, zaczęłam kręcić pierwsze filmy.

Kasia: Ja również kręciłam w tym czasie rzeczywistość wokół siebie, choć raczej w dokumentalnym duchu. Gdy wróciłyśmy do tych naszych amatorskich materiałów, przygotowując się do wejścia na plan, wiedziałyśmy, że chcemy oddać to nastoletnie przekonanie, że możemy wszystko. To poczucie swobody szybko udzieliło się nam wszystkim.

Moi rodzice są filmoznawcami, mieli swój DKF, więc film towarzyszył mi od dziecka. Moim „American Beauty” był „Leon zawodowiec”. Rodzice nie pozwolili nam dołączyć, bo byliśmy za mali, więc razem z rodzeństwem przycupnęliśmy za kanapą i oglądaliśmy go w odbiciu szyby. Wtedy jeszcze miałam zostać muzykiem klasycznym. W gimnazjum polonistka z przekonaniem mówiła mi, że będę świetną reżyserką.

Nad czym pracujecie teraz?

Kamila: Pracuję nad pełnometrażowym debiutem – historią trzech dojrzałych kobiet. Dwie z nich wracają do rodzinnego miasteczka, żeby skonfrontować się z matką. Inspiracją dla filmu był dla mnie reportaż „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej, scenariusz napisałam z Kasią Warnke, która gra jedną z głównych ról.

Marzy mi się nakręcenie kryminału. Dorastając, marzyłam, żeby zostać detektywką albo kryminolożką. Do dziś jestem zafiksowana na punkcie tego typu historii. Może to dziwnie zabrzmi, ale nie ma dla mnie lepszego sposobu na odpoczynek po długim dniu niż historie kryminalne. Angażujesz się w zagadkę do tego stopnia, że wszystko inne przestaje cię martwić.

Kasia: Pracuję nad kolejnym serialem, ale nie mogę jeszcze za wiele zdradzić. Jestem również na etapie zamykania scenariusza do mojego debiutu, który pisałam z bardzo zdolnym młodym scenarzystą i reżyserem Mariuszem Rusińskim. Główną bohaterką tego filmu będzie silna postać kobieca, której ciągle brakuje mi w polskim kinie.

Niewykluczone, że ponownie spotkamy się na planie z Kamilą. Mamy podobną wrażliwość, choć wiele rzeczy widzimy inaczej. To najlepsze warunki do kreatywnej pracy. Życzymy sobie więcej „Absolutnych debiutantów” – więcej ciepła i więcej kobiet.

Julia Właszczuk
Proszę czekać..
Zamknij