
Pewien dziennikarz, zapewne z USA, jakiś czas temu popełnił karygodny błąd i zadał Rickowi Owensowi pytanie z puli dla celebrytów: o czym marzyłeś, gdy byłeś nastolatkiem? – Żeby wyru… Iggy’ego Popa – odpowiedział projektant, bo nikomu nie skąpi szczerości, w jego kolekcjach prawda jest zawsze na pierwszym planie.
Owens raz był nawet bliski spełnienia swoich marzeń: w nieekskluzywnym barze w Meksyku nadział się na swojego idola z okresu, co to bezpowrotnie minął i chwała mu za to. Żylasta chudzina z przetłuszczonym skalpem i przyspawaną do ramienia smutną Azjatką – tak Iggy prezentował się na parkiecie, wykonując numer sponsorowany przez twarde narkotyki, wódę i antydepresanty, wszystko to zaserwowane naraz w dawkach przekraczających możliwości wchłaniania zdrowego człowieka. Idol już nie wydawał się sexy, nie łechtał libido, smutna sprawa. Ale Rick rozumie, że jak się jest legendą rocka, łatwo samemu zapędzić się w kozi róg, a stamtąd są już tylko dwa wyjścia: albo w tył zwrot, prosto w macki drobnomieszczaństwa, albo skok na złamanie karku, niech się dzieje wola… No właśnie czego?

Owens wkrótce skończy 64 lata. Ciało zaczyna go rozczarowywać, pomimo codziennych treningów w fitness klubie w paryskim hotelu klasy lux. Coraz mniej włosów na jego głowie nadaje się do ponownego farbowania na heban, testosteron narobił spustoszeń. Resztek owłosienia Owens nie przycina, chociaż lustro sugeruje, by faza Pocahontas definitywnie dobiegła końca. Czy tak powinien prezentować się ojciec chrzestny awangardy, niewinny obrazoburca, wysublimowany prowokator? A czy jest inna opcja? Czy na horyzoncie pojawił się ktoś, komu Rick mógłby przekazać pałeczkę w sztafecie nonkonformistów? Bez Owensa trudno się dziś wypinać na świat i jednocześnie wyglądać jak z Instagrama.
Michèle Lamy i Tyrone Dylan Susman – muzy Ricka Owensa
Dla ludzi, którzy chłoną wyłącznie fakty, nawet te niemiłosiernie nudne, Rick Owens to przede wszystkim czysty zysk. Jego firma zarabia ok. 140 mln dolarów rocznie, lepiej niż niejedna gwiazda z portfolio LVMH czy Kerringa. Co chwilę jakaś szycha z kręgów finansjery proponuje, że go kupi, ale na to nie zgadza się żaden z udziałowców Owenscorp, zwłaszcza dwoje najważniejszych: Rick oraz jego żona, Michèle Lamy, naczelna szamanka świata sztuki, kobieta ostentacyjnie bezkompromisowa. Lamy potrafi zwrócić na siebie uwagę osób także spoza branży: twarz zamaskowana pięcioma warstwami samoopalacza, palce umoczone w tuszu, na zębach złote koronki, w ustach kopcący papieros. Niedawno Rick nakrył ją na zdradzie, nakupowała sobie rzeczy Comme des Garҫons. – To dlatego, że w twoich ubraniach tracę power – tłumaczyła się. – Dla mnie nie jesteś już sobą, nie jesteś dostatecznie do przodu, ogarnij się człowieku.

Lamy ma 80 lat i nie przestaje być oficjalną muzą numer jeden Ricka, chociaż mąż wakacje chętniej spędza z muzą numer dwa, Tyronem Dylanem Susmanem, australijskim modelem trochę po trzydziestce: sześciopak, twarz jak z kamienia, taka blond wersja wczesnego Owensa. Dwa lata temu Tyrone pojawił się na okładce czeskiej edycji „Vogue’a” cały w Owensie: białe jegginsy, biała kurtka ze skóry z ramionami na sztorc, biały T-shirt z tiulu, białe platformy z obcasami z pleksi. Ponad 20 lat po debiucie, Ricka nadal inspiruje ulica, zwłaszcza ta odchodząca od Hollywood Boulevard, rewir transwestytów, sexworkerek i wszelkiej maści freaków. Do tej tony bieli obowiązkowo doszła goła klata, jawny cytat z dorobku Iggy’ego Popa, oraz zęby od topowego ortodonty z LA. Rick Owens to osobnik transatlantycki. Co Tyrone powiedział w wywiadzie, nie chce się pamiętać, zrobił sobie dobrze i kwita.
Michèle Lamy, która w czeskiej edycji „Vogue’a” też wystąpiła tylko wcześniej, była tam gadającą galerią sztuki, rytualną pieśnią na pomalowanych czarną szminką ustach. Nie zgodziła się, by choćby drobnym druczkiem nazwać ją żoną Ricka Owensa, z zawodu jest artystką, jakieś wątpliwości? Takich ludzi jak Owens i Lamy o banały typu pieniądze, seksualne preferencje, skąd biorą pomysły oraz kto komu radzi, co robić, lepiej nie pytać, odpowiedź potrafi znokautować.

Ricka ukształtowała klasyka kina, literatury, filozofii i muzyki
Steff Yotka, globalna edytorka magazynu „i-D”, twierdzi, że Richard Saturnino Owens z roku na rok robi się coraz bardziej podobny do Ricka Owensa. Tak, tak, zdaniem Yotki Rick Owens to kreacja, to koncept, superbohater wykreowany przez Richarda z Porterville w Kalifornii, sława przydarzyła mu się pomimo warunków, w jakich dorastał. Do 16. urodzin tata zabraniał mu oglądania telewizji, zamiast tego polecał klasyków kina, literatury, filozofii i muzyki, Ricka ukształtowali więc Wagner, Proust, Debussy, Pierre Loti. Oraz katolicka podstawówka, modlił się szczerze. Szkoła średnia podobała mu się mniej, nie przykładał się, odkrył rocka, Davida Bowiego oraz narkotyki. Mama, Meksykanka, z zawodu nauczycielka, uznała, że syna od autodestrukcji ocalić może tylko sztuka, studia w Otis-Parsons Art Institute w LA to jej pomysł. Richard wytrzymał tam dwa lata, uznał, że na bycie nowym Josephem Beuysem brak mu samodyscypliny, za bardzo pociągała go też wizja siebie jako świecy z płomieniem na obu końcach.
Rick Owens i Michèle Lamy: Byle jak, byle gdzie, byle tylko razem
Zaczepił się w pracowni krawieckiej szyjącej podróbki prét-â-porter z Paryża, nauczył się wykrojów i szycia. Brak nabożnego szacunku dla drogich materiałów to już jego własna inicjatywa, skórę prał w pralce, kaszmir przez noc moczył w barwnikach rozcieńczanych niezgodnie z instrukcją producenta. Nocami szył z nich rzeczy dla ludzi, których stać na bycie bardzo innymi niż wszyscy, kwestia charakteru, pieniędzy wtedy jeszcze nie. Fama o samorodnym talencie oraz aktualny narzeczony wepchnęli Owensa do firmy produkującej lekko pojechaną odzież sportową. Właścicielką była Michèle Lamy, żona, matka, restauratorka znana w kręgach artystyczno-ekshibicjonistycznych Los Angeles, swoje ego wtedy trzymała jeszcze za gardło. Rick myślał, że jest klasycznym gejem, pod wpływem Michèle przestawił się na opcję bi. Po dwóch latach znajomości, gdy wreszcie zaczął rozumieć, co do niego mówi – akcent ma lepszy niż Marina Abramović – wybrali następujący scenariusz na życie: byle jak, byle gdzie, byle tylko razem. LA szybko okazało się dla nich zbyt klaustrofobiczne, na początku XXI wieku wyemigrowali do Europy, przy czym dla niej to był powrót do korzeni, dla niego zaś szansa na awans z chałupniczej produkcji na poziom co najmniej haute.

O początku kariery Ricka Owensa zdecydowała Anna Wintour
Rick Owens, z jakim zdążyliśmy się już oswoić, oficjalnie przyszedł na świat w 2001 roku w apartamencie hotelu Ritz w Paryżu, tymczasowym miejscu pobytu Anny Wintour. Nakłoniona nie przez jedną, ale aż dwie swoje stylistki redaktor naczelna „Vogue US” zgodziła się przyjąć na audiencji chłopaka, który śmiało poczynał sobie na pograniczu show-biznesu, mody i szarej strefy. Do Ritza Owens przybył z bladą jak mojito modelką oraz ciężką niczym czołg torbą z Armii Zbawienia, upchnął w niej cały swój dorobek: pokręcone T-shirty, postarzane kurtki z kołnierzami jak z Vermeera, szorty à la pampers – krok na poziomie kolan – oraz skórzane koturny, dzięki którym sam wydaje się gigantem, a ma przecież metr siedemdziesiąt sześć. Czy paznokcie pomalował na czarno? Czy bez pytania zapalił papierosa? Raczej się nie krępował, ściskanie jakiejś części ciała w takich okolicznościach się nie opłaca.
Wintour natychmiast podjęła słuszną decyzja: takich oryginałów promujemy. Nawet jeżeli jakaś część czytelniczek „Vogue’a” poczuje się urażona, Owens to nie to samo, co Chanel i Vuitton, to alternatywa, kontrkultura, trzecia droga. „Vogue” zapłacił za pierwszy pokaz Owensa w Nowym Jorku, na kolejne lecieć trzeba było do Paryża, gdzie państwo Owens umościli sobie gniazdko w pięciopiętrowym pałacu na lewym brzegu Sekwany, dawniej siedzibie francuskiej lewicy. Wnętrza urządzili w stylu „melina de luxe”: tynk zdrapany paznokciami, instalacja elektryczna wypatroszona ze ścian, pod oknem masywne czarne łoże nakryte etolą z futra, po przeciwnej stronie pierwsza i pewnie jedyna na świecie bezkresna kabina prysznicowa – woda leje się z sufitu do brodzika, który wrósł w podłogę, trzy metry wzdłuż, pięć wszerz.

Mniej więcej 15 lat temu nisza niespodziewanie spuchła, namnożyło się klonów Owensa (Damir Doma, Boris Bidjan Saberi, Fear of God…), rzeczy „w podobnym stylu” rozpanoszyły się po sieciówkach, a w oryginalnych kurtkach Owensa zaczęli chodzić gwiazdorzy kina i biznesmeni z listy najbogatszych na świecie, m.in. prezes Twittera. Nie trwało to długo, ale i tak zmusiło projektanta do ucieczki od estetyki określanej mianem barbarzyńskiej elegancji. Nowy Rick już nie nadaje swoim kolekcjom imion (Larry, Cyklop), jesień 2023 nosiła tytuł Luxor, wiosna 2024 Lido. Zreformowany Rick nie wstydzi się fascynacji antyczną rzeźbą, średniowiecznym rycerstwem, science fiction oraz techniką krawiecką wielkich domów mody: Gres, Balenciaga.
Rick Owens w drugiej połowie życia
Państwo Owens mają drugi dom w Wenecji, przy czym Michèle odmawia wchodzenia do środka na dłużej, dla niej to karcer, ostentacyjne bourgeois, nie ma, czym oddychać. W ubiegłym roku Rick symbolicznie wrócił do punktu wyjścia, kolekcję na jesień zatytułował Porterville, chociaż rodzinne strony mają się nijak do mody w ogóle, a do estetyki Owensa zwłaszcza. „Nie ma we mnie ani uncji nostalgii, nie tęsknię za miastem mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Gdybym stamtąd w porę nie zwiał, byłbym dziś pewnie najbardziej uzależnionym od alkoholu dentystą w okolicy”.
W Porterville Owens też miał dwa domy. W pierwszym dzielił i rządził ojciec, John, „najsłodszy nazista na świecie”, w Paryżu pytał syna: „czy ty naprawdę nie potrafisz zaprzyjaźnić się z kimś hetero?”. Drugi dom był tajny, Rick kupił matce kawałek spokoju, miejsce, w którym mogła robić wszystko po swojemu, adres znali tylko oni dwoje. Skoro to nie sentymenty, to o co chodzi? Śmierć obojga rodziców poważnie poprzestawiała Rickowi w głowie, bardziej niż kiedykolwiek czuje, że coraz mniej dzieli go od mety, zadaje sobie pytania o sens, cel i wartość, analizuje przypadki dekadentów, którzy spokornieli i sceptyków, którzy zaczęli wierzyć. Michèle marudzi, że zrobił się zachowawczy, nie dyktuje jak kiedyś nowej definicji przesady, nie maszeruje obok oraz pod prąd, zaczyna być jak wszyscy wielcy. A do tego jeszcze teraz ta wystawa w Palais Galliera w Paryżu, jest jej bohaterem, kuratorem i eksponatem, tłumaczy związki z twórczością Jorisa-Karla Huysmansa, Anselma Kiefera i Vaginal Davis. Dziwak otoczony dziwadłami, tak to na szczęście wygląda, ale czy po zaliczeniu za życia muzeum można wrócić do mody i być kuszącą alternatywą?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.