Znaleziono 0 artykułów
16.03.2023

Sopoty: Jedna nazwa, wiele miast

16.03.2023
Fot. Getty Images

Dziennikarz Tomasz Słomczyński, autor reportażu „Sopoty”, opowiada o zapomnianej wielokulturowości miasta, z którego pochodzi, jego wielu obliczach, turystyfikacji. – Sopocianie przenoszą się na obrzeża albo wyprowadzają. W tym sensie Sopot przeżywa kolejny kryzys, z którego, jak zawsze, wyjdzie, i powstanie nowa jakość, tak już przecież bywało – mówi.

Tytuł twojego reportażu z jednej strony nawiązuje do jednej z nazw Sopotu, z drugiej sugeruje, że to miasto ma wiele oblicz.

Taka była moja intencja. Na przestrzeni czasu były różne Sopoty. Być może oczywistym jest, że miasto z IX wieku było inne niż to z XIX, a ono z kolei różniło się od tego z XXI, ale często zapominamy, że to, co mamy dzisiaj, nie jest dane raz na zawsze. Może gwałtownie się zmienić, jak Sopot w 1945 roku czy wtedy, gdy doprowadzono do niego kolej. Wszystkie Sopoty ułożone na osi czasu każą nam myśleć, że być może za kilka lat miasto będzie wyglądało jeszcze inaczej.

Fot. Getty Images

Pochodzisz z Sopotu, jednak pisanie reporterskie o swoim mieście musi różnić się od codziennego przyglądania się. Czy patrzyłeś inaczej na znane uliczki?

Praca reporterska przy „Sopotach” przypominała wycieczkę do miejsc, które zostały przykryte dekoracjami. Musiałem zajrzeć od zaplecza. Sprawdzić, jak miasto wygląda od tej nieoczywistej strony, najczęściej niedostępnej dla zwykłego przechodnia. Te dekoracje bardzo mnie irytują. Podczas pisania doszedłem jednak do wniosku, że to tylko mój punkt widzenia. Sopot poszedł w swoim kierunku. Chce mieć dekoracje, a mnie nic do tego i nie mam prawa oceniać. Przecież kilkanaście lat temu z niego zdezerterowałem. Dziś, gdy wracam do Sopotu, nie mam już prawa głosu.

Czy ta irytacja jest spowodowana sentymentem?

Zastanawiałem się, czy nie wynika z tego, że dobiegam pięćdziesiątki, a ślady, które znajduję, przypominają mi o czasie, gdy miałem 16 czy 26 lat. Może też wkurzam się, że nie rozumiem i nie czuję tego nowego Sopotu? A może chodzi i o pierwsze, i o drugie? Nie mam jednej odpowiedzi.

Naprawdę podczas przechadzek i podglądactwa nie znalazłeś niczego pozytywnego?

(Cisza) To milczenie jest znaczące! (śmiech) W pewnym sensie wszystko to jest pozytywne. Tak naprawdę doszedłem do wniosku, że irytacja jest wyłącznie moim problemem. To ślepa uliczka! Sopot jest jak nastolatek, który popełnia błąd za błędem. Tymczasem tak to wygląda tylko z punktu widzenia rodzica. Z punktu widzenia nastolatka tak wygląda doświadczanie czegoś, ciągła nauka. Jestem takim dziadersem w Sopocie, który przyjeżdża i mówi swojemu wciąż młodemu miastu: „Nie idź w tym kierunku”, „Nie rób tego”. To przecież bez sensu! Tak naprawdę wszystko, co się dzieje, jest dobre, bo po prostu jest, bo ma miejsce. A jeśli pytasz, co jest dobre w przestrzeni miejskiej… Pewnie, że zachwycają mnie odnowione sopockie kamienice. Kiedyś takie nie były. Z mojego domu, wcześniej remontowanego pewnie za Niemca, odpadały wielkie płaty tynku. Dzisiaj wygląda ślicznie. Obiektywnie rzecz biorąc, odnawianie kamienic jest dobre. A że mnie irytuje, iż te kamienice wyglądają jak z architektonicznego żurnala, to już mój problem.

Fot. Getty Images

Przyglądasz się Sopotowi na przestrzeni wieków. Cofasz się na przykład do 1660 roku, kiedy stacjonowała tam szwedzka delegacja, wyznaczona do rozmów pokojowych w Oliwie. Mężowie i ojcowie wywieźli miejscowe kobiety i dziewczyny do okolicznych miejscowości, z dala od zapijaczonych przybyszów. Brzmi jak jedno z pierwszych oblicz „patoturystyki”… 

Oczywiście z przymrużeniem oka piszę o szwedzkich delegatach jak o „patoturystach”. Aczkolwiek jest to przykład tego, że w Sopocie od zawsze ścierały się dwie energie, przyjezdnych i miejscowych, i wpływały na kształt miasta. Bo przybywali tu głównie bogaci gdańszczanie, którzy przez wieki budowali w Sopocie swoje rezydencje. W 1733 roku Sopot spalili Kozacy. Osada odbudowała się ze zgliszczy, by w czasach napoleońskich, podczas oblężenia Gdańska, ponownie upaść i na nowo się odrodzić już jako raczkujące uzdrowisko. Za każdym razem, gdy przybywali tu ci, którzy zamierzali wypoczywać, spędzać czas wolny, powstawała ekonomiczna przestrzeń, coś w rodzaju mechanizmu, który po kolejnych upadkach stawiał sopocian na nogi i definiował samo miasto. Oczywiście nie dało się uniknąć napięć. 

Jakich?

Na przestrzeni wieków mieliśmy do czynienia z rugowaniem miejscowych z kolejnych – powiedzielibyśmy: prestiżowych – lokalizacji, bo te były zajmowane przez dwory. Głosów tych rybaków czy ludzi z gminu nie słyszymy, bo nie zostały one nigdzie zarejestrowane. Możemy jednak się domyślić, że ich doświadczenia nie były pozytywne. Widzę w tym pewną prawidłowość, z którą mamy do czynienia także dzisiaj. W najbardziej reprezentacyjnej części Sopotu mieszkańcy, tym razem na własne życzenie, pozbywają się nieruchomości. Inna rzecz, że słychać głosy, iż w tym Disneylandzie nie da się normalnie mieszkać. Więc czy do końca na własne życzenie? Nie wiem. Tak czy inaczej, tym razem lokalni mieszkańcy ustępują miejsca już nie dworom, lecz apartamentowcom przeznaczonym na wynajem dla turystów. Sopocianie przenoszą się na obrzeża miasta albo wyprowadzają się z niego. W tym sensie Sopot przeżywa kolejny kryzys, z którego, jak zawsze, wyjdzie, i powstanie nowa jakość, tak już przecież bywało.

Fot. Materiały prasowe

Czy istnieje modelowy „sopocki turysta”?

Pisząc książkę, sporo czasu spędziłem na obserwacjach na Monciaku. Chciałem zobaczyć, jak wygląda tutejsze oblicze turystyfikacji [niszczenie miasta poprzez nadmierny ruch turystyczny – przyp. red.]. Co zobaczyłem, a może raczej – usłyszałem? Jazgot, mieszaninę muzyki, pijackich krzyków, przekleństw. I ten tłum… Mam wrażenie, że ludzie przyjeżdżają do Sopotu, bo idą właśnie za nim. Myślą, że dokonali najlepszego wyboru, bo najpopularniejszego. Jak z kupowaniem kanapy z IKEA, reklamowanej jako „najczęściej wybierany produkt”. Skoro tyle osób ją wcześniej nabyło, znaczy, że musi być dobra. Sopot jest trochę jak ta kanapa. Skoro panuje taki tłum, to znaczy, że warto tu być. W efekcie mało którego turystę w Sopocie interesuje historia miasta, jego walory krajobrazowe czy architektoniczne. Ważne jest wspólnotowe doświadczenie „bycia na molo”, „bycia na Monciaku”, przebywania z innymi turystami. Wtedy można pochwalić się tym w mediach społecznościowych. Koniec, kropka, to wszystko. To już właściwie nie jest turystyka, bo kiedyś turysta chciał poznać kawałek świata, który odwiedzał. Dzisiaj chodzi głównie o fotkę na insta. 

Mieszkańcy i mieszkanki omijają Monciak i molo z daleka.

Mam wrażenie, że Górny Sopot cały czas zabiega o zachowanie swojej tożsamości. Żyją tam często emeryci, mieszkający w dużej części w blokach, wybudowanych w latach 70., ale też rodziny, które się tutaj później przeprowadziły. Ci ludzie wrośli w przestrzeń wypełnioną zielenią lasu, osiedlami, ale też – a może przede wszystkim – eklektycznymi kamienicami, ogrodami, piękną architekturą. Dla mnie to jest prawdziwy Sopot, nie ten Dolny, z plażą i molo. W Górnym Sopocie przyroda nawiązuje dialog z tym, co dawno temu zostało wybudowane. Raczej nie spotkasz tutaj turystów, ponieważ nie są oni zainteresowani podziwianiem kamienic zatopionych w zieleni. Tak samo jak mieszkańcy tych kamienic nie są zainteresowani przebywaniem w hałaśliwym, pijanym tłumie w sezonie.

Piszesz też o tym, jak łatwo zapominamy, że Sopot nie był nasz. Czy poniemieckość i kaszubskość odbijają się w mieście?

W ogóle nie jest kaszubski! A niegdyś był kaszubską wsią. Podczas mojego wychowania nie miałem o tym pojęcia. Dla mnie Kaszuby zaczynały się gdzieś za obwodnicą Trójmiasta. W przestrzeni miasta to dziedzictwo było niewidoczne. Podobnie jak pamięć o Żydach. Co prawda tuż obok katolickiego cmentarza był ten żydowski, ale opuszczony, zamknięty na cztery spusty. Natomiast poniemieckość była wszędzie. Wdychaliśmy ją z powietrzem. Ale nikt się nad nią nie zastanawiał. Po prostu sobie w oczywisty sposób istniała. Dopiero w dorosłym życiu, kiedy zacząłem zastanawiać się nad tożsamością swoją i miejsca, w którym przebywam, zacząłem się tym dziedzictwem interesować. Chociaż przyznam ci się, że do dziś nie umiem zapamiętać niemieckich nazwisk zasłużonych dla Sopotu. Być może dlatego, że wychowałem się w przekonaniu, iż miasto było zawsze polskie? Uczono nas, że przez chwilę byli tu naziści, ale przyszła Armia Czerwona oraz Ludowe Wojsko Polskie i zrobili porządek. I że był tylko taki epizod niemiecki w polskim Sopocie. Po tych złych nazistach, którzy tu wpadli na chwilę, zostały te wszystkie kamienice. Taka narracja obowiązywała w latach 80., kiedy chodziłem do podstawówki. 

Dziś Sopot prowadzi w rankingach polskich miast, w których żyje się najlepiej. Z drugiej strony jest też jednym z najszybciej starzejących się i wyludniających miast na Pomorzu. Skąd ten dualizm?

To zupełnie dwa odrębne procesy. Jeśli ma się mieszkanie z ogrodem, które jest warte 2 miliony złotych, a do tego miasto dba o swoich mieszkańców, tu żyje się najlepiej. Problem polega na tym, że jest to klasa premium. Nie każdego stać na takie luksusy. Dlatego też Sopot się wyludnia. Kilkanaście lat temu sprzedałem 60-metrowe mieszkanie w zagrzybionej kamienicy, wymagającej generalnego remontu, i kupiłem pół bliźniaka w Gdyni. Podobny mechanizm ekonomiczny działa do dziś. Jeżeli ktoś dziedziczy w Sopocie lokum po swoich rodzicach, może mieszkać w kurorcie, przeżywać najazdy turystów lub sprzedać agencji za wielkie pieniądze i zamieszkać w tańszej lokalizacji – zamienić 50 metrów kwadratowych na sto pięćdziesiąt. Nie wszyscy chcą należeć do klasy premium i nie wszystkich na to stać.

Co musiałoby się wydarzyć, aby Sopot wrócił na tory funkcjonowania miasta, które uznalibyśmy za normalne czy też przeciętne?

Turystyfikacja to nie tylko problem Sopotu, lecz także między innymi Barcelony czy Wenecji. Uwarunkowana jest ona kilkoma czynnikami – Strefą Schengen, więc swobodą przemieszczania się, tanimi lotami i noclegami, a także względną zamożnością europejskiego społeczeństwa. Mam wrażenie, że jeżeli któryś z tych elementów się wysypie, ten kolos na glinianych nogach od razu upadnie. Nie bez przyczyny mówi się, że sopocianie powinni Jaruzelskiemu postawić pomnik. Dzięki wprowadzeniu przez niego stanu wojennego nie zrealizowano modernistycznych planów, które zakładały wyburzenie kamienic w Dolnym Sopocie i stawianie bloków. Paradoksalnie więc narodowa tragedia uratowała miasto. W 1830 roku Powstanie Listopadowe spowodowało, że goście z Polski przestali przyjeżdżać, a zaraz potem do Sopotu przyszła zaraza – epidemia cholery. Budujące się uzdrowisko stanęło na krawędzi bankructwa. Podobnie było niedawno, podczas pandemii. Trudno nazwać ją pozytywnym doświadczeniem, aczkolwiek sprawiła, że w sezonie Sopot się wyludnił, wyciszył, co wielu sopocianom bardzo się spodobało. Lockdown pokazał, że alkoholowa turystyka może się skończyć z sezonu na sezon. I że wtedy miasto dostosowuje się do nowo nastałych warunków. Jak wielokrotnie wcześniej. 

 

Tomasz Słomczyński (urodzony w 1976 roku) jest dziennikarzem, obecnie pracuje jako reporter w portalu TVN24.pl. Wychował się w Sopocie, gdzie mieszkał do trzydziestego roku życia. Pisał dla Wirtualnej Polski, publikował w „Dużym Formacie”, „Plusie Minusie”, „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej”, a także w prasie regionalnej, głównie w „Dzienniku Bałtyckim”. Jest autorem książek „Zapytaj jeża i inne historie”, „Miejsca przeklęte” oraz „Kaszëbë”, współautorem książki „Pogrzebani nocą. Ofiary Grudnia 70 na Wybrzeżu Gdańskim”. Za „Kaszëbë” otrzymał nominację do Travelerów 2021 w kategorii książka podróżnicza roku oraz do Międzynarodowej Nagrody im. Witolda Pileckiego w kategorii reportaż historyczny. „Kaszëbë” zajęła też pierwsze miejsce w kategorii reportaż w Konkursie Literatury Kaszubskiej i Pomorskiej „Costerina” 2022. W 2016 roku przeprowadził się z Trójmiasta do Kartuz. 

Jakub Wojtaszczyk
Proszę czekać..
Zamknij