Znaleziono 0 artykułów
26.02.2020

Sen o Warszawie

26.02.2020
(fot. Jakub Celej)

Z nieistnieniem minęła się o włos. Jeśli jest, to dlatego, że na pustyni gruzów w jedno splotły się interesy polityków, marzenia architektów oraz determinacja mieszkańców. Pasjonująca książka Grzegorza Piątka „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949” pokazuje, że nic w historii nowego początku naszej stolicy nie jest oczywiste.

Na rozbieg kilka cytatów. „Warszawa należy do najbardziej zaniedbanych pod względem estetycznym miast Europy”. „To po prostu inżynierską linijką odmierzone puste miejsca między domami przy skrzyżowaniu ulic, gdzie kamienice kłócą się między sobą wyzywającymi fasadami, a wysokością zachwalają swą dochodowość”. „Na dobrym smaku przedsiębiorców budowlanych polegać nie można”. 

Czy to dzisiejsze narzekania na urzędniczo-deweloperskie rozpasanie i nakręcane kasą bezmyślne ingerencje w tkankę miejską? Nie, tak lamentuje historyk sztuki i konserwator Jan Alfred Lauterbach w wydanej w roku 1915 książeczce pt. „Potrzeby estetyczne Warszawy” (niestety, ten wykształcony w Niemczech polski Żyd, pracujący w okupacyjnej kryjówce nad planami odbudowania Warszawy, został zamordowany przez gestapo w 1943 r.). 

(fot. materiały prasowe)

Od tych cytatów zaczyna opowieść o odbudowie stolicy krytyk i historyk architektury Grzegorz Piątek, we wstępie do książki, znacząco zatytułowanym „Wstyd”. Uważam za bardzo ważne posunięcie autora, by na moment sięgnąć pod skórę miasta jeszcze głębiej niż do wojennego dramatu zniszczenia i powojennego heroizmu odradzania, bo tylko tak można zrozumieć pomysły na „nową Warszawę”, które umeblowały nam w znacznym stopniu teraźniejszość tego miasta. W tym celu należy się przedrzeć przez coraz bardziej czarno-białe wizje przeszłości, idealizowane dziś namiętnie „międzywojnie”, z którego powracają do nas bałamutne hasła o „Paryżu północy”. W zafałszowanych „wspomnieniach” nie ma bowiem tego, nad czym boleli przed wojną polscy architekci, urbaniści, historycy sztuki: zatęchłych podwórek-studni, ciasno zabudowanych tandetnymi czynszówkami dusznych ulic-wąwozów czy hektarów miasta pozbawionych choćby skrawka zieleni. 

Przeprojektować przestrzeń miejską, rozepchnąć ciasne uliczki, obsadzić drzewami place – o tym marzyli przedwojenni architekci, a potem kontynuowali swoje sny na przymusowym okupacyjnym bezrobociu. A one rosły, potężniały, syciły się tęsknotą za tym, co przyjdzie po upiorach wojny.

(Od)Budowa

Z autorem powstającej przez trzy lata książki spotykam się tuż po jego architektonicznej podróży do Los Angeles i kilku latach, które spędził, mieszkając pomiędzy Warszawą a Trójmiastem. Jestem ciekawa, jak z tej perspektywy jawi mu się dziś jego bohaterka. – Pomimo tego, że Warszawa ma renomę przerażającej, chaotycznej metropolii, jest to w gruncie rzeczy miasto kameralne i, jak na dzisiejsze globalne stosunki, dość uporządkowane – stwierdza Grzegorz Piątek. – Wkurza nas nieudany detal, bałaganiarstwo, ale sama struktura miasta jest czytelna, wygodna do życia, stosunkowo łatwo poruszać się komunikacją publiczną. Dużo z tego, za co jest dziś doceniane, np. zieleń, niezłe warunki do mieszkania, sensowny transport, to dziedzictwo tamtych, tuż powojennych, czasów. 

Czytając „Najlepsze miasto świata”, mam poczucie, że tak naprawdę to nie jest o odbudowywaniu, lecz o próbie zbudowania zupełnie nowego, wymyślonego od podstaw miasta. Intuicję potwierdza Grzegorz: – Zabierałem się za książkę o odbudowie Warszawy, ale w trakcie pisania zacząłem się zastanawiać, czy odbudowa w ogóle powinna się znaleźć w tytule. Trzeba cały czas zdawać sobie sprawę, że w tej „odbudowie” ani przez moment nie chodziło o odtwarzanie, cofnięcie zegara, tylko o stworzenie miasta na miarę przedwojennych marzeń i XX-wiecznych możliwości. Oraz o załatwienie wszystkich problemów, które warszawiacy mieli z Warszawą. Czyli: ciasnoty, niefunkcjonalności, brzydoty, chaosu i poczucia, że nie da się z tym miastem niczego ambitnego zrobić z powodu rozdrobnienia własności. Panowało poczucie, że rozrosła się w sposób chaotyczny jako milionowe miasto i przecięcie tego wrzodu jest już niemożliwe. 

(fot. Jakub Celej)

Niesamowite, że już od października 1939 r. architekci i urbaniści zaczynają wymyślać i wyobrażać sobie lepsze, nowe miasto, na gruzach starego. Właściwie bez żadnego sentymentu. Niektórzy studzą ambicje, bo nie można działać tak bezkompromisowo, bo interesy poszczególnych właścicieli, bo święte prawo własności. Ale podczas okupacji, z roku na rok, te przeszkody padają, ponieważ destrukcja materialna miasta postępuje, aż do apogeum zniszczenia po Powstaniu Warszawskim. To staje się, paradoksalnie, okazją, by stworzyć od zera wymarzoną metropolię. Krótko po wojnie wprowadzono tzw. dekret Bieruta. Dziś znienawidzony, ale wtedy przyniósł ulgę wielu przedwojennym projektantom, którym zależało na odmienionej Warszawie.

(fot. Jakub Celej)

Niesamowity splot

Zaletą książki Piątka jest uświadomienie czytelnikowi, że wśród powojennych „budowniczych” stolicy byli ludzie wszelkich opcji i biografii. Od ideowych przedwojennych komunistów, jak Marian Spychalski, po takich jak Bohdan Pniewski – nadworny architekt gmachów publicznych sanacji, a potem nowej, komunistycznej władzy. Projekty Trasy W-Z i osiedla MDM tworzył Stanisław „Agaton” Jankowski – bohater AK-owskiego podziemia, cichociemny, powstaniec warszawski i adiutant gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego.  
Pracując nad książką, utwierdziłem się w przekonaniu, że chęć ulepszania Warszawy była zupełnie ponadpolityczna – mówi Grzegorz Piątek. – To krzywdzące, że mówi się dziś o odbudowie jako o czymś, co zrobili komuniści, a plany przebudowy Warszawy „przyjechały w teczce z Moskwy”. Oczywiście, już na przełomie lat 40. i 50. nadeszła silna ingerencja polityczna ze strony ZSSR i nastąpiła rewizja założeń. Ale pierwsze lata powojenne to był naprawdę apolityczny wysiłek. I niesamowity splot zdarzeń. Z jednej strony architekci, urbaniści, niezależnie od poglądów, mogli się wreszcie wyżyć. Wypuścić z siebie nagromadzoną przez lata frustrację i wreszcie realizować marzenia. W poczuciu wstydu za Warszawę i niedoskonałości tego miasta, ale i w poczuciu misji. A z drugiej strony – była władza, która potrzebowała właśnie takiego projektu, który porwie wszystkich, niezależnie od poglądów. Architekci byli głodni wielkiego gestu, a władza stwierdzała: „proszę bardzo”. Bierut w przemówieniu na początku odbudowy mówił wręcz: więcej rozmachu! Kto by się nie dał, choć na chwilę, porwać? Ciekawe, że architekci kluczowi dla odbudowy, niezależnie od dotychczasowej biografii, całkiem nieźle się z tą władzą dogadywali. I nie mówię tego, potępiając, że robili to koniunkturalnie. Po prostu – nastąpiła wymarzona dla architektów sytuacja zaistnienia opiekuńczego mecenasa, z której, zgodnie z naturą swego zawodu, skorzystali.

Żywioł życia

Według mnie nakłada się na to także „syndrom ozdrowieńca”: kiedy wracasz do życia po ciężkiej chorobie, wszystko wydaje ci się możliwe. Dowodem powojenne życie handlowe na „pustyni”, kawiarnie w gruzach, ruchliwość ludzi, którzy, jak obrazowo opisuje Piątek – niczym woda wlewają się w koleiny zrujnowanego miasta. Żywioł życia silniejszy niż wszystko. Potrafiący przekonać decydentów, że tę Warszawę naprawdę trzeba odbudować. 

Autor książki przypomina, że były przecież inne pomysły na umieszczenie administracji państwowej. W krajobrazie kanionów usypanych z gruzu przenoszenie jej do Warszawy wydawało się absurdalne. W kraju tak zniszczonym i zbiedniałym nie miało to racjonalnego sensu. W rządzie przeważały opinie, że władzę, choćby na kilka lat, należy ulokować gdzie indziej i kwestię odbudowy Warszawy odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość, jedynie formalnie pozostawiając ją stolicą. Przeważyło to, że ludzie od pierwszego dnia zaczęli do Warszawy wracać i nie było już siły, by ich zatrzymać. A po drugie – kalkulacja polityczna. Rząd komunistyczny, uważany za uzurpatorski, rządząc z Warszawy, miałby silniejszą, bo symboliczną, władzę.

Grzegorz Piątek, korzystając z archiwów i relacji, bardzo obrazowo przywołuje ten moment swoistego chaosu. Ludzie układali się w tej rzeczywistości niezależnie od ram, które nakładały nowe władze. To była „biała kartka do zapisania”. – Już przy pracy nad „Sanatorem”, moją poprzednią książką, uderzyło mnie, że mamy, skądinąd bardzo ludzką, tendencję, by oceniać historię z całą wiedzą na temat tego, co nastąpiło później. Ale żyjąc na bieżąco, ludzie nie mają tylu danych. My też nie wiemy, czy jutro będzie wojna albo zamach stanu, który polityk okaże się świnią. I właśnie w tym krótkim okresie, w zaledwie kilku powojennych latach, można było mieć bardzo dużo złudzeń, wyobrażeń i się ich trzymać. To dodatkowo komplikuje kwestię uwikłania architektów w politykę, trudno ich oceniać naszą miarą.

(fot. Jakub Celej)

Nadinstytucja

Podziwiam autora „Najlepszego miasta świata” za powściągliwość i żmudną robotę „odsiewania” wątków. Krótkie, zwięzłe rozdziały ułatwiają czytanie tej ponad 500-stronicowej książki, nie ujmując przenikliwości sądom piszącego. Każdy rozdział przynosi wiele tematów i postaci, które spokojnie mogłyby się rozrosnąć w osobne monografie. Zaś jądrem tej opowieści jest BOS – Biuro Odbudowy Stolicy, z legendarną siedzibą w ocalonej mokotowskiej kamienicy przy Chocimskiej. Czym był BOS? Na poły spontanicznym zrywem? Sprawnym narzędziem do tworzenia nowego świata? Zakonem oddanych idei zapaleńców, gotowych spać na polówkach i jeść zupę wspólną łyżką? – BOS było instytucją, która mogła się zdarzyć tylko w tamtych czasach – uważa Piątek. – W nazwie ma biuro, ale to było coś znacznie więcej. Przede wszystkim pracownia, w której powstawały projekty: od budynków po plany całego miasta. BOS pełniło też wiele funkcji, które w normalnych czasach brałyby na siebie różne instytucje, jak np. nadzór budowlany, urząd konserwatorski, itp. To był taki „superurząd”, odpowiedzialny za całość miasta. 

Oczywiście, rzeczywistość błyskawicznie zaczęła wyprzedzać moce tej superinstytucji. Na początku wielu architektów łudziło się, że miasto będzie można odbudowywać etapami, dzielnicami. A tymczasem trzeba było biegać od pożaru do pożaru. Codziennie pojawiały się nowe problemy do rozwiązania, nowe potrzeby, których nie sposób było sobie wcześniej wyobrazić. Dużo było spontanicznej, oddolnej odbudowy. Życie jest chaosem, a ludzie wracali do ruin, mimo oficjalnego zakazu. – Odkryłem napięcie między chęcią zbudowania idealnego miasta, a tym, że ludzie potrzebowali rozwiązywania problemów na bieżąco i denerwowali się, że ktoś im rzuca kłody pod nogi – mówi autor książki. – „Władza” nie pozwala wstawić okna, bo uważa, że ono powinno być np. bardziej w lewo albo uważa, że jakiś dom trzeba zburzyć do końca, bo tędy ma iść ulica. Rozumiem jedną i drugą stronę. I ludzi, którzy chcieli wracać do dawnych gniazd, naprawiać je, łatać dziury. I architektów, którzy chcieli wykonać plan maksimum, zaspokoić wszystkie marzenia i wierzyli, że lepiej, niż przeciętni mieszkańcy, wiedzą, czego im będzie trzeba.

Zrozumieć miasto

Architektura pomyślana przez tamtych wizjonerów ma być jak organizm złożony z idealnie zestrojonych organów. Wywiedziona z matematyki, z przyrodniczej harmonii. To utopia. 
Wiadomo, że ideał będzie podlegał kompromisom, ale jeśli nie będziemy wyobrażać sobie tego „miasta idealnego”, nie dostaniemy miasta nawet w połowie dobrego – uważa jednak Piątek. –  Nie wszystko, o czym marzyli się udało, ale może i dobrze. Bo idealne miasto, raz na zawsze skomponowane, byłoby eksponatem, dziełem sztuki, w którym się nie da mieszkać. Natomiast kompromis między tym, co architekci sobie wymarzyli, a tym, na co realia pozwoliły, dał Warszawę całkiem ładną, całkiem znośną do życia. Taką, jaką mamy teraz. 

Co dobrego pozostało po tamtych wizjach i działaniach? – Zieleń, proste arterie w centrum, wygodne, funkcjonalne osiedla, podkreślenie Wisły – mówi Grzegorz. – Nie byłoby dziś bulwarów, które wszyscy kochają, gdyby ktoś wtedy ich nie „pomyślał” w tym miejscu. Dopiero teraz przyjmują ostateczny kształt, ale to wtedy zdecydowano, że na Powiślu trzeba zlikwidować przemysł, a wybrzeże zarezerwowano pod zieleń i rekreację. Tak jak przebieg pierwszej linii metra. Tamte koncepcje były tak przemyślane, że nadal mają sens. 

Łatwo byłoby zgubić się w urbanistycznych dywagacjach i sprofesjonalizowanym języku, ale Piątek, z właściwą sobie gawędziarską swadą, potrafi w książce suche dokumenty zamienić w żywą opowieść, wyłuskuje z nich bliskie życiu elementy. Szerokie perspektywy trzymają się ludzkich konkretów (np. Ile cegieł wdycha rocznie w postaci pyłu mieszkaniec „Warszawy w odbudowie”?). To daje nam wyobrażenie na temat bezpośredniego, zmysłowego kontaktu z otoczeniem, w końcu chodzi o przestrzeń, w której funkcjonujemy na co dzień i z którą się „na dotyk” spotykamy. 

Zależało mi na tym, żeby książka działała na różnych poziomach – wyjaśnia autor. – Żeby ludzie, którzy siedzą w historii Warszawy i architektury, znaleźli tu nowe fakty i ciekawe interpretacje albo przynajmniej, by nie obrażał ich nazbyt „popowy” poziom narracji. Ale też, aby pokazać życie codzienne, zarysować biografię środowiska, które projektowało idealną Warszawę, losy jego członków. A przede wszystkim, żeby zrozumieć, skąd się wzięło miasto, w którym żyjemy. Nasza Warszawa została właśnie wtedy z grubsza wymyślona i choć pewne założenia się zmieniały, to żyjemy wciąż w „konsekwencjach" tamtych decyzji. I chyba nie zrozumiemy dzisiejszej Warszawy, jeśli nie zrozumiemy tamtych czasów, tamtych ludzi. Chciałem też zarazić entuzjazmem, żebyśmy mieli odwagę wymyślać sobie „najlepsze miasto świata”, a nie godzić się na to, że ono się samo dzieje i zmienia.
 

* „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949”, aut. Grzegorz Piątek ( wyd. WAB 2020)

Anna Sańczuk
Proszę czekać..
Zamknij