
„Fat City” Leonarda Gardnera zaczyna się jak pierwsze sceny „Rocky’ego”. Tu również śledzimy losy boksera z potencjałem, który do tej pory pozostawał w szponach przeciętności, ale nareszcie ma szansę się wybić. Na tym jednak podobieństwa się kończą, bo bohaterowie prozy Gardnera nie są ani wytrwali, ani niezłomni, a u ich boku nie stoi kochająca kobieta. Na happy end ani spełnienie amerykańskiego snu nie ma tu co liczyć.
W „Fat City” podążamy za dwoma różnymi postaciami – mężczyznami, którzy realizują tę samą życiową ścieżkę, którą Gardner pokazuje nam z dwóch perspektyw czasowych. Ich losy co chwilę się krzyżują, jakby mężczyźni przypominali sobie nawzajem o swoim istnieniu, niczym uosobienie przestrogi lub ukłucia nadziei. Oto wchodzący w dorosłość Ernie, obiecujący bokser, zaczyna przygodę z profesjonalnym sportem. Powiedzieć, że ma talent, to pewnie powiedzieć za dużo, ale przy odrobinie samozaparcia i determinacji mógłby zrobić karierę. Jednak zamiast angażować się w treningi, Ernie angażuje się w związek, do którego wcale nie jest przekonany. Jego starszym alter ego jest Tully – bokser, który małżeństwo i sukcesy sportowe ma już za sobą. Mógłby jednak jeszcze w sporcie coś zdziałać, gdyby nie stojące mu na drodze zgorzknienie. Tully wydaje się uzależniony od tęsknoty – zmieniają się tylko obiekty jego żalu. Powieść Gardnera Joyce Carol Oates nazwała „podręcznikiem porażki, w którym boks funkcjonuje jako naturalne zajęcie mężczyzn kompletnie niepotrafiących zrozumieć życia”. I rzeczywiście, „Fat City” stanowi studium męskich ambicji i „poczucia bycia porzuconym”, jak określa to starszy z bokserów. Kobiety odgrywają tu znikomą rolę, nie są nawet towarzyszkami niedoli, częściej przeszkodami i utrapieniem, w najlepszym razie – męską projekcją. Bohaterki pełnią więc funkcje raczej marionetkowe. Na szczęście męska psychologia została odmalowana przez Gardnera w sposób zniuansowany, choć przecież trudno o bardziej stereotypowy obraz męskości niż ten ulokowany na ringu.
Marzenia wagi ciężkiej
„Fat City” to powieść bokserska – są tu wygrane walki i nokauty, złamane nosy, krwawiące łuki brwiowe i zapach potu zionący z szatni. W równym stopniu jest to jednak powieść o aspiracjach, których spełnienie potrafi przesłonić racjonalne myślenie i wydaje się niezbędne do życia niczym powietrze. Tully i Ernie nie cieszą się z wygranych walk, traktują je raczej jako punkty, które trzeba odhaczyć na drodze do celu – ów cel z kolei pozostaje nieuchwytny, zawsze tylko majaczy na horyzoncie, jak wisząca na patyku marchewka, która przesuwa się do przodu razem z nimi. Satysfakcję i spełnienie mogłyby przynieść jedynie najwyższe laury, ale te przeznaczone są dla nielicznych – Tully już się o tym przekonał, a Ernie dopiero zaczyna to sobie uświadamiać. Żaden z nich jednak nie zamierza się z tym pogodzić.
Jednym z elementów bokserskiego treningu jest walka z cieniem, wyprowadzanie ciosów w powietrze wobec wyimaginowanego przeciwnika. Tully i Ernie oddają się takiej walce na każdym życiowym polu. Sceną, która dobrze to obrazuje, jest samotny powrót Erniego z jednej z wygranych walk. W ramach oszczędności postanawia podróżować autostopem i trafia do samochodu dwóch dziwaczek, które wysadzają go na środku pustyni. Walka została wygrana, ale i tak wraca do domu zmęczony i upokorzony, na tarczy zamiast z tarczą. Tytułowe fat city, syte miasto spełnienia, to fatamorgana. W sportowej rzeczywistości (a może w każdej?) tylko niewielki procent zawodników doświadcza chwały, reszta zaś dąży do niej, by nigdy się o nią nie otrzeć, skazana na przeciętność. Szczęście zależy od tego, czy ten stan rzeczy zdoła się zaakceptować, czy zamiast tego raczej utknie się w wypalającej walce z własnym cieniem.
Autor jednej książki, idol słynnych prozaików i prozaiczek
Gardner odmalowuje samotne zmagania swoich bohaterów, ale odziera je z romantycznej donkiszoterii – to proza szczera i pozbawiona liryzmu. Pewnym smaczkiem jest fakt, że zmagania postaci są niejako jego własnymi – bokserzy przeżywający w rodzinnym mieście Gardnera, Stockton, chwilę triumfu, za którą następnie gonią, podzielają w pewnym sensie los pisarza, który po napisaniu w 1969 roku „Fat City” nigdy więcej już nic nie wydał. Na podstawie swojej powieści stworzył za to scenariusz – film „Zachłanne miasto” ze Stacym Keachem w roli Tully’ego i Jeffem Bridgesem jako Erniem wszedł do kin w 1972 roku.
91-letni dziś Leonard Gardner wszedł do panteonu amerykańskiej prozy i doczekał się grona wielbicieli i wielbicielek (wystarczy wspomnieć, oprócz Joan Carol Oates, Joan Didion czy Raymonda Carvera) oraz następców, takich jak Denis Johnson, który wymienia Gardnera pośród najważniejszych dla swojej twórczości. W posłowiu do polskiego wydania tłumacz książki Tomasz Antosiewicz wspomina słowa pisarza, który miał skomentować swoją jedyną, acz wybitną powieść: „Czasem człowiek tylko raz w życiu ma szansę zdobyć mistrzostwo”. Czasem nie zdobywa go nigdy, ale całe życie za nim goni. Pytanie, z którym Gardner zostawia czytelników, brzmi: czy warto? Zamiast triumfalnego podniesienia rękawic w geście Rocky’ego Tully stwierdza, że jest to sport dla szaleńców. Jednak – wiemy to zarówno my, jak i on sam – gdy tylko rany się zagoją, znów wejdzie na ring.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.