Znaleziono 0 artykułów
02.10.2020

Trzy muszkieterki

02.10.2020
Dr. n. med. Monika Kierstanprof. dr hab. n. med. Joanna Narbutt i prof. dr hab. n. med. Aleksandra Lesiak (Fot. Michał Mutor) 

Trzy przyjaciółki dermatolożki – prof. dr hab. n. med. Joanna Narbutt, prof. dr hab. n. med. Aleksandra Lesiak i dr. n. med. Monika Kierstan – wspólnie założyły łódzką Dermoklinikę. Kolejne bohaterki naszego cyklu o kobietach sukcesu doskonale się uzupełniają. – Od pierwszych dni nie dołożyłyśmy do interesu. Co nie znaczy, że jesteśmy Rockefellerami. Ale też nie chcemy mieć wciąż więcej i więcej – mówią zgodnie.

Jak powstała Dermoklinika?

Aleksandra: Pomysł zrodził się w 2007 r., klinikę otworzyłyśmy cztery lata później. W 2010 r. pojechałyśmy do Singapuru. Tam ostatecznie zdecydowałyśmy, że działamy. Trzy kobiety o zupełnie różnych, ale równie silnych charakterach… Każda z nas ma tyle samo udziałów. Zaczynałyśmy od zespołu czteroosobowego – my i jedna pielęgniarka. Teraz pracuje z nami 30 osób. Pierwszego pacjenta miałyśmy zapisanego na 1 lutego 2011 r. Nie sądziłyśmy, że w 2020 r. będziemy miały aż cztery filary działalności – dermatologia, medycyna estetyczna, kosmetologia i chirurgia.

Joanna: Chciałyśmy realizować nasze cele terapeutyczne. To miała być praca czysto kliniczna – rozwiązywanie problemów pacjentów w zakresie dermatologii. Poszerzyłyśmy działanie o medycynę estetyczną, bo to fantastyczne, że współczesne kobiety mogą długo wyglądać dobrze i choć trochę oszukać czas, a z drugiej strony dlatego, że niestety coraz więcej nielekarzy – kosmetolożek i kosmetyczek – oferowało takie usługi.

Aleksandra: Do medycyny estetycznej byłyśmy początkowo nastawione sceptycznie. To nie był nasz podstawowy cel. Traktujemy ją teraz jako wielki atut współczesnej medycyny, jako uzupełnienie terapii w przypadku trądziku, przebarwień czy chorób naczyniowych. Jesteśmy za naturalnością, za zdrową, dobrze wyglądającą skórą, ale nie przerysowywaniem.

Joanna: Z czasem powstał też dział badań. Prowadziliśmy badania kliniczne z dużymi firmami farmaceutycznymi przed wprowadzeniem na rynek nowych leków.

Aleksandra: Pierwsze badanie przeprowadziłyśmy w 2012 r. dla firmy farmaceutycznej, która produkowała przeciwciała monoklonalne. Powstał lek stosowany przez pacjentów z łuszczycą i łuszczycowym zapaleniem stawów.

Monika: Gdy powiedziałam mężowi o tym, że z Joanną i Olą chcemy założyć firmę, podszedł do tego tak, jak ja – z entuzjazmem. Ale jestem dosyć zachowawcza, więc obok ogromnego entuzjazmu miałam trochę obaw. Postawiłam wszystko na jedną kartę. To była dobra decyzja.

Dr. n. med. Monika Kierstan  (Fot. Michał Mutor) 

Postrzegają panie dziś swoje dawne cele jako ambitne?

Joanna: Tak. Decyzja o założeniu kliniki nie była łatwa. Wszystkie miałyśmy rodziny, z Olą pracowałyśmy też na uniwersytecie. Nie wiedziałyśmy, czy uda nam się wszystko pogodzić i jeszcze na siebie zarobić. A wiedziałyśmy, że musimy spełniać najwyższe standardy. Patrzeć na pacjenta holistycznie. Chyba nam się udało, bo pacjenci do nas wracają. Naszą najskuteczniejszą strategią jest marketing szeptany. Pacjenci polecają nas rodzinie i przyjaciołom. Zbudowałyśmy zaufanie. W czasie pandemii, gdy udzielałyśmy teleporad, pacjenci traktowali nas trochę jak lekarzy rodzinnych. Pytali nas o wszystko.

Monika: Chciałyśmy stworzyć miejsce, w którym pacjent będzie zawsze w centrum uwagi i będzie mógł skorzystać z najbardziej skutecznych metod leczenia. Tak jest do dziś.

A patrzyły panie na to przedsięwzięcie biznesowo?

Aleksandra: Nie, byłyśmy wizjonerkami.

Joanna: W ogóle nie sprawdzałyśmy, czy słupki się zgadzają.

Aleksandra: Mój kolega, który pracuje w korporacji, gdy słyszy, jak prowadzimy biznes, do dziś mówi mi, że nie wie, jak wychodzimy na swoje. Ale jakoś nam się udaje. Od pierwszych dni nie dołożyłyśmy do interesu. Co nie znaczy, że jesteśmy Rockefellerami. Ale też nie chcemy mieć wciąż więcej i więcej. Zależy nam raczej na tym, żeby być numerem jeden w Polsce w kwestii opieki nad pacjentem. Jesteśmy niezwykle ambitne, także w karierze akademickiej. Wiosną dostałyśmy z Agencji Badań Medycznych grant na 16 mln zł na prowadzenie badania klinicznego u dzieci z atopowym zapaleniem skóry.

Mówiły panie, że każda ma zupełnie inny charakter. Która z pań jest najbardziej ugodowa?

Joanna: Ja!

Prof. dr hab. n. med. Joanna Narbutt  (Fot. Michał Mutor) 

Aleksandra: Tak, pani profesor jest najbardziej ugodowa. Ja jestem panikarą. Z drugiej strony, jestem tu od zadań niewygodnych, bo potrafię podejmować trudne decyzje. Monika zajmuje się administracją i zarządzaniem, bo jest najbardziej poukładana.

Monika: Joanna i Ola są nie tylko lekarkami, lecz także naukowczyniami. Czasami mają głowę w chmurach – zajmują się projektami, badaniami, publikacjami, grantami… Ja mocniej stąpam po ziemi, więc kwestie związane z administracją, zarządzaniem czy personelem, czyli to i wszystko inne, co składa się na codzienne funkcjonowanie kliniki, jest po mojej stronie.

Mają panie do siebie zaufanie?

Aleksandra: Absolutne. Działamy jak trzy muszkieterki.

Jak nauczyły się panie umiejętności szefowskich?

Joanna: Chyba się z nimi urodziłyśmy.

Aleksandra: Asia to urodzona szefowa. Wychowana w rodzinie szefów klinik, wyssała to z mlekiem matki. Ja muszę się tego uczyć. Dostałam się teraz do ogólnoeuropejskiego programu coachingowego Leadership.

Monika: Zawsze marzyłam o tym, by skończyć zarządzanie w biznesie lub bardziej kierunkowo – zarządzanie w medycynie. Myślę, że to jeszcze przede mną. To jeden z celów na najbliższą przyszłość.

Bycie lekarskim dzieckiem jest pomocne?

Joanna: Tak. Byłam osłuchana z problemami pacjentów. Przez lata zmieniła się technologia, ale problemy ludzi pozostały takie same.

Monika: Moi rodzice też są lekarzami. Tata prowadził prywatną praktykę. Lubiłam słuchać jego opowieści. I chciałam zostać lekarzem. Ale nie ma na to reguły. Mój brat wychowywał się w tym samym domu, a medycyna nie interesuje go w najmniejszym stopniu.

Aleksandra: Ja wychowałam się w aptece. Moja mama była farmaceutką. Byłam obeznana z problemami dermatologicznymi. Widziałam, jak się uciera maści i robi nalewki.

Wiedziały panie, że zostaną lekarkami?

Joanna: Ja nie chciałam być lekarką. Zdawałam maturę w 1990 r. Marzyłam o dziennikarstwie i anglistyce, ale rodzice mi na to nie pozwolili.

Aleksandra: Mnie mama nie pozwoliła iść na medycynę. Kazała zdawać na romanistykę, bo medycyna wydawała jej się za trudna dla kobiet. Ale ja się uparłam. W liceum chodziłam do klasy o profilu biologiczno-chemicznym, ale na początku nie wiedziałam, co chcę studiować.

Monika: Zdałam maturę w Stanach Zjednoczonych. Potem chciałam zostać stewardesą, ale nie dostałam się na kurs do linii lotniczych. A na medycynę tak. I nigdy nie żałowałam, że tak się stało.

Prof. dr hab. n. med. Aleksandra Lesiak  (Fot. Michał Mutor) 

Studia medyczne wiążą się z dyscypliną, poświęceniem, systematycznością.

Aleksandra: To jest szkoła życia. A po studiach, które kończysz w wieku 25-26 lat, czeka jeszcze staż… Przez wiele lat dostajesz naprawdę niską pensję. Dopiero jako specjalistki zaczęłyśmy zarabiać godne pieniądze.

Poczucie misji pomaga przetrwać te pierwsze lata?

Aleksandra: Poczucie misji i sprawczości działa. W czasie pandemii na okładce brytyjskiego „Vogue’a” i francuskiej „Elle” pokazano pracowniczki służby zdrowia. Okazuje się, że system opieki zdrowotnej to podstawa dobrze funkcjonującego społeczeństwa.

A jak panie oceniają rolę kobiet w medycynie i biznesie?

Aleksandra: W dermatologii kobiet jest więcej, może dlatego nigdy nie musiałyśmy przebijać szklanego sufitu.

Joanna: W wielkim biznesie łatwiej jest mężczyznom. W naszym małym, przyjacielskim, nie odczuwamy tego.

Monika: Zgadzam się z Joanną, że w biznesie łatwiej jest mężczyznom. Ale coraz więcej w nim kobiet i coraz większa jest ich rola. I dobrze, bo w kobietach jest siła!

Przyjacielskie relacje łączą panie do teraz?

Aleksandra: Zakładałyśmy firmę jako przyjaciółki. Chciałyśmy pracować z kimś, z kim po pracy można iść na kolację i spotkać się w weekend.

Joanna: Zawsze wiemy, co się u nas dzieje i kiedy trzeba pomóc. Na zawsze pozostaniemy przyjaciółkami.

Monika: Przyjaźń pomaga nam we wspólnej pracy, ułatwia wypracowanie kompromisu.

Lekarkom trudno utrzymać związki?

Aleksandra: Niezależnie, czy jest się lekarzem, czy piekarzem, w związku liczy się szacunek. Mój mąż jest chirurgiem, prawie nigdy nie ma go w domu. Przyzwyczailiśmy się do takiego życia. Na początku pandemii, gdy okazało się, że będziemy pracować w domu, moje dzieci się dziwiły. „Cały czas będziecie w domu? Fatalnie!” – mówiły nam.

Joanna: Większość mądrych psychologów uważa, że liczy się jakość, a nie ilość. Trzeba dbać o relację z dziećmi. I tak organizować czas, żeby miały nas jak najwięcej.

Ale dla każdego równowaga oznacza coś innego. Złoty środek musi być zgodny z emocjami, intelektem, ludźmi, którymi się otaczamy. Chociaż trudno nie ulegać presji, żeby robić coraz więcej.

Przy pracy i dzieciach mogą panie pozwolić sobie na relaks?

Monika: I ja, i mąż, i nasi synowie lubimy ruch. Aktywnie spędzając czas, relaksujemy się najlepiej.

Aleksandra: My z Joanną nie spędzamy wolnego czasu na jodze, ani na fitnessie. Mamy antysportową naturę. Między salą treningową a kanapą, książką i winem, zawsze wybieramy to drugie. Tylko Monika lubi aktywność fizyczną.

Gdy byłam młodsza, chodziłam dużo po górach. Ale teraz nie wiem, czy wdrapałabym się na Gubałówkę bez zadyszki. Lubię tańczyć. I podróżować. Byłam załamana, gdy w czasie pandemii musiałam zrezygnować z podróży do Stanów, Włoch, Portugalii.

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij