Znaleziono 0 artykułów
03.01.2019

„Turysta” to wygodne słowo

03.01.2019
„Turysta polski w ZSRR” Juliusz Strachota (Fot. materiały prasowe)

By docenić teraźniejszość, tropem nostalgii wyruszył w przyszłość. Prościej? W klubie abstynenta Juliusz Strachota znalazł znany z dzieciństwa przewodnik po Związku Radzieckim i postanowił zobaczyć z bliska zabytki ze zdjęć. Zatem samolot – nocleg – zabytek – powrót, niewiele rozmów, nawet lokalne jedzenie z dystansem. Ale nie dajcie się zwieść. „Turysta polski w ZSRR” to nie jest powierzchowna opowieść. Nie jest też o podróży ani nawet o turystyce. I choć bardzo śmieszna, nie bardzo wesoła.

Niby o ZSRR, a jednak w dużej mierze twoja książka opowiada o codzienności.

Może raczej o tym, jak okrężną drogą dojeżdżam do codzienności. Ona wyłoniła się z bacznego przyglądania się nostalgii, z którą nie mogłem sobie poradzić. Zawsze mi się wydawało, że nostalgia to przeszłość – tęsknota za czymś, czego już nie ma, albo za niezdarzonym. Aż postanowiłem wleźć w tę nostalgię.

Juliusz Strachota (Fot. Dzięki uprzejmości Juliusza Strachoty)

Pomógł ci w tym przewodnik po Związku Radzieckim znaleziony w klubie abstynenta.

Miałem taki sam przewodnik w dzieciństwie. Ten znaleziony w szpitalu wywołał we mnie wspomnienie, jak siedzę mały i oglądam te czarno-białe fotografie: Registan w Samarkandzie, Baszta Dziewicza w Baku, kolejka linowa w Tbilisi, coś w Batumi, coś gdzie indziej. Okazało się, że te zdjęcia i nazwy wciąż mam zakodowane w głowie.

No, ale jest 30 lat później, wychodzę ze szpitala na Sobieskiego z poczuciem, że przez lata picia i ćpania przegapiłem w życiu wszystko ‒ wszystko trafił szlag, nie mam żadnego punktu odniesienia, bardzo boję się tego, co przede mną. Powinienem uczyć się obsługiwać codzienność, spłacać długi, chodzić na terapię. Tymczasem przeglądając przewodnik, postanawiam pojechać do Baku.

Masz, przypomnijmy, 80 tys. długów.

Mam długi i kompletnie nie potrafię podróżować. Nigdzie nie byłem, niczego nie widziałem, nie umiem kupować biletów lotniczych. No, ale – zawsze tak miałem – chcę mieć wszystko naraz. Nie zawieszam więc spłacania długów, tylko kombinuję, jak pogodzić jedno z drugim: iść do przodu w kwestiach prozaicznych i pojechać do Baku. Latam na pocztę, odbieram ponaglenia od banków i prowidentów, siadam, piszę do nich długie listy, co uzmysławia mi, jakie zgotowałem sobie upokorzenie. Ale jednocześnie nie mogę wytrzymać – gapiąc się na ten przewodnik, myślę o tym, że przegapiłem marzenia, a to jest jeszcze spotęgowane przez głód życia, które mi się nie zdarzyło.

No i ruszam. Zatrzymuję się w Tbilisi, jadę do Baku nocnym pociągiem i spędzam tam cały dzień. Pamiętam, jak szedłem w stronę Baszty, ona się wyłaniała, a ja zastanawiałem się, co zrobić, by zatrzymać ten moment, jakoś przycelebrować. Całe życie miałem sposoby, by regulować swoje stany, wydłużać euforię, a tu nie miałem nawet aparatu fotograficznego. No więc zobaczyłem, pokręciłem się po mieście, wróciłem do Tbilisi i jeszcze pojechałem do Erywania, bo tam też był obrazek.

W trzy dni skomasowałem trzy kraje i zorientowałem się, że z tych moich wizyt nic nie wynika. Ale jednak po powrocie czułem zadowolenie, że coś zrobiłem. I zacząłem kombinować, jak pojechać do Uzbekistanu, bo tam jest Samarkanda.

Jak piszesz: „Piastów Jedwabnego Szlaku”.

No tak, bo Registan jest otoczony budynkami, w jakich mieszkali moi dziadkowie w Piastowie i jakie są po prostu wszędzie.

Tam sporo się zdarzyło. Patrząc na Registan, wyraźnie poczułem, jak ten przechowywany w głowie przez 30 lat obrazek schodzi mi sprzed oczu. Znika zasłona, pod którą narosła masa wyobrażeń, że czeka tam jakaś magia. Zwłaszcza powinna czekać w Samarkandzie, której już sama nazwa zwiastuje bajkowość i nierzeczywistość. A tu nic ‒ okazuje się, że za rogiem nic nie czyha, żadne uleczenie. Zawsze instynktownie szukałem jakiegoś magicznego elementu, dawne sposoby się skompromitowały, a teraz okazało się, że tu też go nie ma. Jednocześnie pojawił się rodzaj ulgi, coś przestawało się kłębić przed oczami – jak gdyby odkrywał się prawdziwy świat.

Poza tym w Samarkandzie spotkałem dziennikarza z Pakistanu, który spytał, czy z tych wycieczek będzie książka. Nie myślałem wtedy o tym, byłem przed premierą książki o xanaxie – „Relaksu amerykańskiego” ‒ i nie wyobrażałem sobie, bym mógł napisać książkę o tym, jak udaję podróżnika. Ale być może właśnie wtedy zdecydowałem, że zobaczę wszystkie miejsca z przewodnika.

I zaczęła się obsesja. Z uzależnienia od substancji przeskoczyłeś w uzależnienie od wycieczek?

Rzeczywiście, w pewnym momencie zastąpiły mi regulowanie nastroju substancjami. Mam nałogową naturę, pokończyłem wszystkie dostępne terapie i wiem, że tak to działa – nie ma co wygaszać, trzeba przerzucać.

Pamiętam uczucie pustki w Duszanbe, gdzie był ostatni obrazek. Że cztery lata zasuwałem, miałem cel, a tu nagle wszystko zrobiłem ‒ i co teraz? Oczywiście byłem przerażony.

W czasach, gdy wszyscy podróżują, eksponując ciekawość świata, ty nawet nie udajesz, że obchodzi cię dawny ZSRR. Skupiasz się raczej na samym sobie. Skąd więc „turysta”?

Nie mogę wciskać tych wszystkich historii, które wciska się na Instagramie, że jestem tak strasznie ciekawy świata i ludzi. Oczywiście dużo się dowiaduję, ale jest to dowiadywanie na poziomie Wikipedii. Jeśli chodzi o kwestie historyczno-geograficzne, jestem naprawdę matołem. Wkraczając w sam środek religii podróżnej, nie mam wyjścia – muszę sam z siebie pokpiwać.

Soczi, 2018 (Fot. Dzięki uprzejmości Juliusza Strachoty)

Słowo „turysta” jest dla mnie bardzo wygodne. To taka tożsamość, którą można wypuścić z rąk, nie da się na stałe jej zatrzymać, a jednocześnie nie pozwala założyć maski. Odziera mnie z niej. Opisuję swoje nieporadne historie, wiadomo, że są one trochę przesadzone, ale tego nieherosa łatwiej mi nosić. Przez całe życie, choć byłem całkowicie nieporadny, udawałem, że jest inaczej. Teraz radzę sobie trochę lepiej, niż mówię, ale nieporadność pozwala mi oswoić sytuację.

Wyjeżdżałeś pogubiony, po powrocie jesteś mężem, synem, bratem, wnukiem, kuzynem.

Od pewnego momentu świat mi zaczął sprzyjać. Najbliższa rodzina, która wydawała mi się mała i skłócona, nagle zrobiła się strasznie duża. Nie zdradzając zbyt wiele z zakończenia książki, powiem tylko, że dotarłem do rodzinnej tajemnicy i okazało się, że w byłych republikach radzieckich mam licznych kuzynów.

Na pewno te wycieczki okazały się projektem tożsamościowym. Zawsze żyłem w fantazji, zmyślałem, kim jestem, kłamałem. I nagle pojawiła się opowieść, która wynika z realnych zdarzeń. Nie muszę już zmyślać, z niektórych kłamstw nie muszę się wycofywać, bo je odfajkowałem. To oczywiście dość karkołomny pomysł, by na zmyślonym życiu budować fundament prawdziwego, ale to się dzieje ‒ wyrasta realne życie. Gdy poznałem moją żonę, pierwszy raz nic nie zmyślałem i nagle okazało się, że na tym poligonie tak bardzo się nie boję, że nie trzeba nic udawać, wiedzieć, umieć. Dopiero w relacji z nią zaczynam odkrywać, o co w tym wszystkim chodzi.

Pod koniec terapii zgłaszałem, że ciągle nie mam poczucia tożsamości. Terapeutka zalecała, że trzeba to jeszcze przepracować. Z kolei nauczyciel zen, mówił, że… on też nie ma i nie trzeba koniecznie wiedzieć, kim się jest.

Jak więc wygląda twoja codzienność?

Wstaję o szóstej rano, jem śniadanie, myję się. Żona i jamnik jeszcze śpią. Wychodzę do agencji reklamowej, w której pracuję. Jadę długo metrem, co uwielbiam, bo mam czas na czytanie albo słuchanie porannych odgłosów. Dziś naprawdę potrafię się cieszyć z jazdy metrem. Wracam około 16.30, wyprowadzam jamnika. Czasem zmywam naczynia, a czasem zaczynam się stresować, że od trzech dni nie napisałem posta na Instagram, i poświęcam na to mnóstwo czasu. Raz w tygodniu staram się być na mityngu AA, bo ‒ choć lata mijają ‒ wiem, że robi mi to dobrze, przywraca do realności. Wieczorem oglądamy serial i około 22 idę spać.

Piszesz w książce, że trudno o codzienność w pełnym wymiarze – między substancjami a wycieczkami. Kupujesz bilety lotnicze?

Oczywiście. Odkąd rzeczywistość się odsłoniła, uczę się ją akceptować, ale co chwilę chcę od tego uciec. Może chodzi o maskowanie pierwotnego lęku przed śmiercią, może o poczucie bezpieczeństwa ‒ ale jeśli wyjazdy mam naćkane do czerwca przyszłego roku, to nie myślę o śmierci, bo mam plan. Nie chciałbym z tą śmiercią przesadzać, może wystarczy oswojona, zagospodarowana przyszłość, która pozwala mi dziś zajmować się tym, co będę robić w styczniu w Kairze, w marcu na Białorusi, a koło kwietnia w Pakistanie. Gdy nie mam planu, pojawia się bezradność.

Soczi, 2018 (Fot. Dzięki uprzejmości Juliusza Strachoty)

Żonę podrywałeś na konferencję jałtańską – pojechałeś w tej sprawie do Jałty. Łatwiej wyruszyć do Jałty niż codziennie zmywać naczynia?

No pewnie. W zmywaniu naczyń nagroda jest odroczona albo się, nomen omen, rozpływa, nie umiemy jej złapać. Ale momenty, gdy zmywam naczynia bez oczekiwania na nagrodę ‒ tak jak te, gdy jadę metrem i po prostu jestem w tym metrze, a nie w Himalajach ani w marzeniach o wielkim już tym razem sukcesie książki i opływaniu w dobra ‒ to najlepsze momenty w życiu. Wtedy mam najlepszy kontakt z rzeczywistością.

No, ale jest różnie. Dość łatwo się od niej odłączam.

Juliusz Strachota (ur. 1979 r.) – pisarz, studiował kulturoznawstwo i fotografię, wydał m.in. zbiór opowiadań „Oprócz marzeń warto mieć papierosy” (2006 rok) i „Relaks amerykański” (2015 rok). Właśnie ukazała się jego nowa książka „Turysta polski w ZSRR” (wyd. Korporacja Ha!art).

Aleksandra Boćkowska
Proszę czekać..
Zamknij