Znaleziono 0 artykułów
12.12.2021

Dzień przed stanem wojennym

12.12.2021
„Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981”

Ktoś szykował się do wyjazdu, ktoś miał zdawać na prawo jazdy.  Chris Niedenthal był na balandze. Co robili Polki i Polacy dzień przed wprowadzeniem stanu wojennego? Igor Rakowski-Kłos napisał o tym znakomitą książkę „Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981”. Dotarł do wielu osób, z rożnych szczebli społecznej hierarchii i z różnych miejsc w Polsce. Dzięki temu odtworzył ówczesną atmosferę z zegarmistrzowską precyzją. Kolejne godziny upływającego dnia porządkują wspomnienia bohaterów. W przeddzień 40. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego publikujemy fragmenty opowieści Chrisa Niedenthala i Magdaleny Radeckiej.  

Godz. 11.42, Warszawa-Mokotów, ul. Okolska, Magdalena Radecka, studentka 

Pakowałam się do wielkiej walizki. Następnego dnia miałam lot do Paryża na zaręczyny. Renauld od września, właściwie jak tylko wyjechałam z Francji, naciskał na powrót. Pisał listy i awanturował się przez telefon, żebym wracała, bo prasa donosiła o ewentualnej radzieckiej agresji. Bał się o mnie. Ale niedługo zaczął się strajk na Uniwersytecie Warszawskim i nie mogłam zostawić moich towarzyszy broni. Traktowałam to jak powołanie, mój obowiązek. 

Byłam rozpolitykowana, należałam do Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Moim bohaterem był Mazowiecki, ale to Wałęsę kochałam. Symbolem zła był Breżniew. Jaruzelskiego nienawidziłam, a Rakowski to był dla mnie zdrajca inteligencji. 

Wydział dziennikarstwa był politycznie podzielony pół na pół, ale szanowaliśmy się wzajemnie. Sprzeczaliśmy się, udowadnialiśmy sobie swoje racje, a później szliśmy na piwo. Na przykład Robert Kwiatkowski napisał za mnie egzamin z logiki. A pewnego dnia na korytarzu podszedł do mnie Włodek Czarzasty, należał do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, rozmawialiśmy o tym, że stoimy po przeciwnych stronach barykady, a on na to: wiesz, ja cię bardzo cenię, bo lepiej mieć poglądy, niż w ogóle ich nie mieć. 

Nie uważałam, żeby w PZPR byli sami źli ludzie. Porządni też byli. Wielu znałam. Spotykałam się na przykład z synem Ryszarda Frelka, który do lata 1981 roku był członkiem KC. 

Byliśmy uprzywilejowani, pochodziliśmy z tak zwanych dobrych domów. Mój ojciec prowadził firmę, nie był partyjny. Wiedziałam, że mam więcej pieniędzy niż przeciętny Polak. Gdy miałam osiemnaście lat, rodzice wyprowadzili się do domu na obrzeżach Warszawy, a mnie zostawili 120-metrowe mieszkanie w kamienicy i groszkowego malucha. Wszystkie imprezy były u mnie, czego powoli miałam serdecznie dość. Ludzie siedzieli dzień i noc. Mój kolega Sławek twierdził później, że niejedno dziecko zostało tam poczęte, ale ja w to nie wnikam. 

Dzień wcześniej został zawieszony strajk na uczelni. Dobrze się stało, bo tata już jakiś czas temu kupił mi bilet na samolot. 

Plan był taki, że zaręczymy się i wrócę do Polski po sylwestrze. O ślubie jeszcze nie myślałam. Przede wszystkim chciałam dokończyć studia, byłam dopiero na drugim roku. Może udałoby mi się zaczepić w telewizji, gdzie pracowali moi przyjaciele? Język nie był dla mnie przeszkodą. W liceum chodziłam do klasy francuskiej, rok studiowałam na romanistyce, co roku wyjeżdżałam do Francji do pracy i towarzysko. 

Pracowałam jako opiekunka do dzieci, innym razem prowadziłam handel obwoźny książek. Po pierwszym „bonjour” klienci pytali, skąd przybywam, i jak się dowiadywali, że z Polski, to dzięki „Solidarności” miałam lepszą sprzedaż. 

I właśnie podczas jednego z takich wyjazdów poznałam Renauld. Zobaczyliśmy się pierwszy raz na przyjęciu w Metzu w pięknym apartamencie z widokiem na Mozelę. Moja kuzynka miała przyjaciela, a ten przyjaciel brata – i to był właśnie on. Bardzo przystojny, wysoki, szczupły, blondyn, niebieskie oczy, fajnie ubrany. A poza tym fajny człowiek – trochę narwany jak ja. Mieliśmy szalone pomysły, na przy- kład podejmowaliśmy decyzję w pięć minut, by pojechać na Lazurowe Wybrzeże. Renauld był grafikiem, dużo pracował, był już na ostatnim roku studiów. W Paryżu mieszkał jego ojciec i tam właśnie mieliśmy zamieszkać. 

Gdy jest się młodym, łatwiej się zakochiwać i odkochiwać. Kiedy leciałam na wakacje do Francji, to jeszcze na lotnisko odprowadził mnie mój ówczesny chłopak – Alik, syn Andrzeja Bilika, dziennikarza i korespondenta w Brukseli. Gdy nawiązałam znajomość z Renauld, to nic Alikowi nie powiedziałam, tylko coraz rzadziej dzwoniłam, taka wredna byłam. Nie podałam mu daty powrotu do Polski. Spotkaliśmy się na wydziale i miał pretensje, że się do niego nie odezwałam. 

A po co się miałam odzywać? Żeby tę nieprzyjemną rozmowę z nim jeszcze przyspieszyć? Starał się o mnie, poszedł nawet na strajk, sam nigdy by tego nie zrobił, ale ja byłam lojalna i nigdy nie działałam na dwóch frontach. 

(Fot. LESZEK FIDUSIEWICZ/REPORTER)

Godz. 23.45, Most Łazienkowski w Warszawie, Chris Niedenthal, fotoreporter „Newsweeka” 

Czerwonym golfem przejechałem Most Łazienkowski i zauważyłem na poboczach betonowe zapory przeciwczołgowe. Była ze mną żona, Karolina. Chociaż trwał miły wieczór obfitujący w przedświąteczne spotkania towarzyskie, zaniepokoiłem się. 

Uważałem się za zawodowego tchórza, ale w Warszawie musiałem wyciągać aparat i wykonywać zdjęcia nawet w sytuacjach niebezpiecznych. Tak działa poczucie obowiązku (poczucie, że to romantyczna przygoda, przyszło dopiero po wielu latach). Po prostu chciałem zdać egzamin na fotoreportera, który dostarcza dużemu czasopismu ważne fotografie. Okazji do tego w Warszawie nie brakowało. 

W poprzednim tygodniu fotografowałem pacyfikację Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej. Studenci zastrajkowali, ale władza stłumiła protest, dokonując desantu z powietrza za pomocą śmigłowca. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem w akcji oddziały ZOMO. Widać było, że nie są to sympatyczni ludzie i mogą być brutalni. Zdjęcia udało mi się wykonać z mieszkania jakiejś dziewczyny, która mieszkała naprzeciwko szkoły. Już wcześniej zdarzało mi się korzystać z życzliwości przypadkowych osób. Pomagało mi to, że pracowałem dla zachodnich mediów. Jeśli już ktoś uwierzył, że naprawdę robię zdjęcia dla „Newsweeka”, to mogłem liczyć na dużą przychylność. 

12 grudnia wieczorem byłem na otwarciu redakcji brytyjskiej telewizji ITN przy ulicy Szpitalnej, gdzie dużo zagranicznych firm wynajmowało lokale. Potem pojechaliśmy na balangę na Mokotów, do fotografki Ani Bohdziewicz. To był czas, gdy wszyscy chcieli się bawić, napić i pogadać. Moje serce było po stronie „Solidarności”, choć jako dziennikarz nie manifestowałem tego publicznie, a na zabawach spotykałem ludzi, którzy myśleli podobnie do mnie. Nikt się nie afiszował z przynależnością do partii. 

To było duże party. Nie dla wszystkich wystarczało krzeseł. W pokojach kłębili się ludzie i wszędzie unosił się dym papierosowy. Zadymione mieszkania to była norma. Paliło się zawsze i wszędzie, co dla mnie niepalącego było męką. Papierosami zaciągali się nawet goście programów telewizyjnych. W pierwszym biurze Lecha Wałęsy, które mieściło się w jego mieszkaniu, unosiła się cały czas mgiełka, a sam przewodniczący „Solidarności” palił na zmianę fajkę i papierosa. 

U Ani impreza trwała w najlepsze. Wprawdzie ktoś powiedział, że zatrzymano pisarza i scenarzystę Michała Komara, ale informacja nie wzbudziła powszechnego zainteresowania. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co to może oznaczać. 

Imprezy w Polsce, i u Ani również, słynęły z parówek zawiniętych w boczek. To był czas kartek, ale jedzenia na imprezach nie brakowało. Nawet jeśli czegoś nie ma, to Polacy potrafią to załatwić. 

Ja w dostępie do jedzenia byłem uprzywilejowany. Jako Brytyjczyk miałem funty i dolary. Mogłem robić zakupy w Peweksie, a korespondenci mieli też prawo kupowania mięsa w sklepie dla dyplomatów. Można było za złotówki kupić, co się chce i ile się chce, wystarczyło tylko pokazać odpowiednią legitymację. 

Na początku uważałem, że to skandal, że w ogóle taki sklep istnieje. Zmieniłem zdanie, gdy założyłem rodzinę, którą musiałem karmić. Z Karoliną kupowaliśmy ogromne ilości baleronów i szynki, dzieląc się tym z rodziną i znajomymi. 

Przed północą pojechaliśmy do mojej siostry ciotecznej Magdy Klemm na Saską Kępę. Mieliśmy tam spędzić następne kilka godzin. Balangi w Polsce były inne niż w Londynie, gdzie panował paskudny zwyczaj podsłuchiwania, gdzie jest jakaś impreza, a następnie wpraszania się do domu. Polubiłem zabawy w Polsce. Jednym z powodów, który mnie tu przyciągnął, była fajna i przyjazna młodzież. 

Polska inaczej pachniała niż Anglia. Inaczej pachniały samochody i wszystkie skórzane produkty, jak chociażby futerały do aparatów. No i klatki schodowe w blokach – w Anglii w ogóle nie odwiedzałem bloków dla klasy pracującej, które śmierdziały kapustą (nieprzyjemny, ale ciekawy aromat). 

Inny zapach miała w Polsce także benzyna – radziecka – która była inaczej rafinowana. Wtedy był duży problem z dostępem do paliwa, choć mnie akurat nie dotyczył. Przy ulicy Polnej znajdowała się stacja, gdzie korespondenci zagraniczni mogli napełniać baki, ale już napełnianie kanistrów było zabronione. Żeby pomóc znajomym, przelewałem paliwo do kanistrów przez rurkę, której jeden koniec wkładałem do baku, a drugi do kanistra. Trzeba było zassać benzynę i zawsze trochę łyknąłem tego płynu.

U Magdy na Saskiej Kępie śpiewaliśmy patriotyczne pieśni przy otwartych oknach, bo kaloryfery mocno grzały i brakowało nam świeżego powietrza. Zakazane przez cenzurę utwory płynęły w mrok grudniowej nocy. W trakcie imprezy Jerzy Bralczyk co pewien czas próbował dodzwonić się na dworzec, by zapytać, kiedy odchodzi pociąg do Milanówka, gdzie mieszkał. Jurek miał opinię osoby, która czego się dotknie, to popsuje. Później żartowaliśmy, że to on wyłączył telefonię w kraju. Wtedy do głowy nam nie przyszło, że za brakiem sygnału w słuchawce może stać władza. 

Igor Rakowski-Kłos„Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981”, wyd. Znak

Igor Rakowski-Kłos
Proszę czekać..
Zamknij