Znaleziono 0 artykułów
06.11.2018

Oddajcie Królowej to, co królewskie!

06.11.2018
Rami Malek jako Freddie Mercury (Fot. Materiały prasowe)

Film „Bohemian Rhapsody” popełnia ciężki grzech homofobii. Zwyczajną zbrodnią jest pokazanie, że Freddie Mercury, jeden z najbardziej transgresyjnych artystów i homoseksualistów minionego stulecia, stoczył się  w czeluści piekielne, gdy opętało go homozło.

Są takie dzieła filmowe, o których nam się nie śniło ani w najdziwniejszych snach erotycznych, ani w najgorszych koszmarach. Człowiek nie ma też takiej wyobraźni, żeby sennie wykreować coś podobnego ani na trzeźwo, ani tym bardziej pod wpływem procentowo wzbogaconych substancji płynnych, które tak bardzo lubimy sączyć w długie zimowe wieczory. Dzieła tego kalibru mogą być wyłącznie produktami działalności ludzi albo wybitnie nieutalentowanych albo potwornie niedouczonych, bo innego wytłumaczenia doszukać się nie sposób. To jest właśnie przypadek jednego z najbardziej oczekiwanych filmów roku, czyli „Bohemian Rhaphsody” Bryana Singera, który poświęcony jest jednej z najbardziej ikonicznych postaci światowej popkultury dwudziestego wieku, Freddiego Mercury’ego.  

Rami Malek jako Freddie Mercury (Fot. Materiały prasowe)

Są tacy ludzie, którzy uważają, że są tacy ludzie, których nie można zagrać, bo ich unikatowość i charyzma są tak ogromne, że nijak się nie da ich pokazać na wielkim ekranie, nawet przy użyciu aktorskiego talentu ma miarę Meryl Streep. Nie zgadzam się z tym poglądem zasadniczo. Zagrać można fantastycznie każdego. I nie chodzi tu nawet o najwierniejsze skopiowanie oryginału (charakteryzatorzy robią dzisiaj cuda), choć podobieństwo jest oczywiście wskazane, ale o takie jego zagranie, które powoduje, że natychmiast zapominamy o tym, że oglądamy film. Miałem tak w kinie wielokrotnie. Czy to oglądając Seana Penna w roli Harveya Milka, czy Gary’ego Oldmana w roli Winstona Churchilla, czy Eddiego Redmayne’a w roli Lili Elbe, czy Pierre’a Nineya w roli Yves Saint Laurenta czy – że sięgnę po przykład z naszego podwórka – Krystynę Feldman w roli Nikofora. Przestawałem wówczas w oka mgnieniu (nie)podobieństwem się zajmować, bo kreacja mnie wciągała, i historia, i reżyseria, i świat stworzony przez cały przez ekipę filmową.

Rami Malek jako Freddie Mercury (Fot. Materiały prasowe)

Szanse na podobny „wciąg” miał też Bryan Singer, bo obsadowo – wydaje się – trafił w dziesiątkę. Rami Malek, któremu uznanie (Emmy oraz dwie nominacje do Złotych Globów) i dużą popularność przyniosła rola Elliota Aldersona w serialu „Mr. Robot”, jest po niewielkiej w sumie charakteryzacji urodzonym Mercurym. Ale czy podołał? Mam spore wątpliwości, choć zastanawiam się, na ile to jego wina, a na ile reżyserii i scenariusza, bo największy nawet aktor nie zagrałby dobrze tych drewnianych dialogów i kiczowatych scen, którymi naszpikowano „Bohemian Rhapsody”. A dodać tu należy, że scenarzystą jest Anthony McCarten, tak przecież doceniony za swoją świetną scenopisarską robotę przy „Teorii wszystkiego” i „Czasie mroku” (jeden i drugi to przecież filmy biograficzne). Co więc poszło tu nie tak? Stugębna plotka głosi, że film miał w rzeczywistości nie jednego, a wielu scenarzystów, bo cały czas wtrącali się weń pozostali członkowie zespołu Queen, a pod koniec zdjęć zniknął nawet sam reżyser. To nie mogło wróżyć nic dobrego.

Rami Malek jako Freddie Mercury (Fot. Materiały prasowe)

Ale wszechobecny w „Bohemian Rhapsody” kicz, strugane dialogi czy też niedomagające na wielu planach aktorstwo nie zdenerwowało mnie tak, jak homofobiczność tego filmu, stąd też mój początek o najgorszych koszmarach. Bo spodziewałem się w kinie wszystkiego, ale nie tego, że filmowa biografia jednego z najbardziej znanych i transgresyjnych artystów i homoseksualistów minionego stulecia zostanie pokazana w taki sposób. A jest Freddie Mercury – podług rzeczonego filmu – z racji swojej psychoseksualnej tożsamości osobą głęboko nieszczęśliwą. Nieszczęście pojawia się w jego życiu właściwie wraz z pojawieniem się w filmie słowa „gej”. Kiedy „geja” jeszcze nie ma, kwitnie wspaniale talent muzyka, a w życiu prywatnym otoczony jest czułością, przyjaźnią i miłością (heteroseksualną ma się rozumieć). Ale kiedy ów świat postanowił porzucić, opętało go natychmiast homozło i stoczył się Freddie Mercury – zupełnie jak w prawicowych broszurach o osobach LGBT – w czeluści piekielne. Zaczęły się wówczas libacje, narkotyki i dzikie orgie (w filmie niemal jedyną życiową aktywnością gejów jest uprawianie seksu), które musiały się skończyć – wiadomo! – zarażeniem HIV, zachorowaniem na AIDS i w końcu śmiercią. Właściwie dopiero pod koniec filmu pojawia się jakby doklejony sztucznie Jim Hutton, partner Mercury’ego, który spędza z nim ostatnie lata życia (sam Hutton także miał AIDS, umarł prawie dwadzieścia lat po Freddiem). Mało tego, sama choroba Mercury’ego jest w filmie o nim wydarzeniem epizodycznym. W jednej scenie Freddie leży osowiały na kanapie, w drugiej dwa razy kaszle, a w trzeciej idzie do lekarza. Straszliwej pandemii HIV/AIDS, która zbierała w USA w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku wielkie żniwo, i która zabiła młodego przecież i pełnego sił witalnych genialnego artystę (zmarł Mercury w wieku zaledwie czterdziestu pięciu lat), poświęcono w „Bohemian Rhapsody” może trzy minuty, a ostatnie lata życia muzyka są z filmu wstydliwie wycięte, co jest już po prostu zwyczajną zbrodnią. 

W wielkim smutku wyszedłem z kina, naprawdę wielkim. I nadal nie mogę uwierzyć, że można było w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku nakręcić taki film o Freddiem Mercurym. Czasami, jak się okazuje, zamiast iść do kina, lepiej posłuchać dobrej muzyki. God save the Queen!  

Mike Urbaniak
Sortuj wg. Najnowsze
Komentarze (3)

Mariola Cichecka
Mariola Cichecka16.12.2018, 09:36
cieszę się że mimo waszej kiepskiej recenzji obejrzałam ten film... i wiecie co ? obejrze go w kinie jeszcze raz !

Wczytaj więcej
Proszę czekać..
Zamknij