Znaleziono 0 artykułów
11.12.2021

Demontaż atrakcji: „King Richard: Zwycięska rodzina”

11.12.2021
(Fot. East News)

Richard Williams nigdy nie traci zimnej krwi, żelazną ręką rządzi swoją załogą, którą przekonuje, że granie pod jego batutą to najlepsze, co mogło im się przydarzyć. Dlaczego jednak nie powstał film, w którym pierwsze skrzypce zagrałyby dwie najważniejsze tenisistki świata: Wenus i Serena Williams? Dlatego, że Will Smith musiał zagrać główną rolę. 

Kolejny rok z rzędu upadły postanowienia noworoczne. Gdy przychodzi do ich realizacji, czuję, jakby wytyczne stworzyła dla mnie jakaś inna osoba. Mniej więcej w połowie roku sprawdzam w notatkach, jakie w ogóle były i nie mogę się nadziwić. Naprawdę miałam takie pomysły? Serio, wierzyłam, że zrobię coś takiego? Co roku skracam listę – ostatnia skurczyła się do trzech założeń. Mimo to nie zdążam zrobić ich do grudnia. Tuż przed sylwestrem frustruje mnie, że znów nic z tego nie wyszło.

Ktoś powie, że brak mi systemu. Otóż nie. Mam notes coachingowy od przyjaciółki, w którym na 230 stronach można rozpisać główne cele na szczegółowe, stworzyć harmonogram, etapy kontrolne, ocenić w trybie tygodniowym i różnych tabelkach stopień koncentracji i postęp. Wygląda skutecznie i profesjonalnie. Kartkuję go, ale nie mam siły wypełnić. Przerasta mnie logistyka na tym poziomie.

Inna koleżanka coach radzi, żeby nie robić noworocznych postanowień. Nie wywierać presji na samą siebie ani też się nie krytykować. Uważa, że postanowienia są jak drogowskazy. Trzeba po prostu zmierzać w tym kierunku, nieważne jak długo to zajmie.

Tak samo mówi chłopak, którego poznałam w tym roku na kempingu w Czarnogórze. Przejechał rowerem z Belgii do Chin, jak twierdzi, bez większego treningu. Pewnego dnia zdecydował, że to zrobi i tak prosto z mostu wsiadł na rower. Spytałam go, jak to się robi, żeby pokonać taki kawał drogi siłą własnych mięśni. A on na to: „Zwyczajnie – każdego dnia przejeżdżasz kawałek i po roku nagle jesteś w Chinach”. Matthieu jak tylko dojechał do celu, zsiadł z roweru i wysłał go pocztą do domu, „bo odechciało mu się już pedałować” i dalej zwiedzał pociągiem. Jednak więc się da, pod warunkiem że robi się to, na co naprawdę ma się ochotę. Widać moje postanowienia nie wynikają naprawdę z woli serca. Gdybym chciała je zrealizować, nie musiałabym przypominać sobie, co też ja tam chciałam – wiedziałabym obudzona w środku nocy.

(Fot. East News)

Mówię to słowami trenera sióstr Williams. Samozwańczego, bezwzględnego i nadzwyczaj skutecznego. „Zawalając plan, planowałaś zawalić” to jego dewiza. Kolejna: „Trzeba bawić się tym, co się robi, żeby coś osiągnąć”. Autor: Richard Williams. Zamaszysty podpis trenowany godzinami od wczesnych lat szkolnych. Architekt sukcesu cór: Wenus i Sereny Williams. Nie wątpię, że wyśmiałby moje postanowienia, a raczej nieskuteczność w dążeniu do celu. Już on wziąłby mnie w obroty. Miałabym dziś spore oszczędności, kilka książek w dwóch tomach, dom z ogrodem, stadko przygarniętych zwierząt, długie włosy i talię osy. Obłęd w oczach? Ech, gdyby tylko mógł skalibrować mój plan kariery. Felieton w „Vogue'u”? Gdzie tam, już dawno jestem naczelną, udziałowcem i laureatką nagród lwic biznesu. Do tego szanowaną intelektualistką, kto wie, może jakąś attaché albo inną dyplomatką wyższego szczebla. Niestety, Richard Williams nie był moim ojcem. Jak i większości z nas, dzięki czemu możemy do woli narzekać na własnych rodzicieli, dlaczegóż to nie nauczyli nas inwestować, walczyć o swoje i nie zapisali ani na grę na instrumencie, ani na język mandaryński. „Mnie wtedy się nie chciało, no, ale oni mogli mnie przycisnąć”, słyszę nieraz od sfrustrowanych swoim życiem dorosłych. Dzięki temu, że starzy zawalili nasze wychowanie, możemy pławić się w fantazjach, kim byśmy dziś byli, gdyby w wieku trzech lat zapisali nas na kurs dla przyszłych filharmoników wiedeńskich i pilnowali codziennego ćwiczenia. Dzięki temu, że nasi rodzice zawiedli, możemy teraz wybrać los nieodkrytego geniusza, który pisze długie listy do redakcji rozmaitych czasopism albo jeszcze dłuższe komentarze na fejsbuku, udowadniając, że autor się MYLI. Stracone szanse, nieodbyte kariery to najlepsze paliwo dla szaleństwa naszego powszedniego, którego starcza czasem na całe życie. „Byłabym wielką malarką/tancerką/lekarką, gdyby rodzice nauczyli mnie wierzyć w siebie”, słyszę nieraz od starszych ludzi, którzy utyskują na swoich dawno nieżyjących staruszków, sami nie od wczoraj będąc na emeryturze.

Ale tu jest inaczej: dzieci są odpowiednio kierowane, rodzice zaangażowani. Żeby nie powiedzieć, zaangażowani do imentu. Własne prace traktują pretekstowo, chodzą do nich, aby zarobić na marzenia dzieci, a raczej, przepraszam, własne w nich zakotwiczone marzenia. Zastanawia mnie, jak Richard Williams mógł zrealizować plan treningowy dla swoich córek, rozpisany rzekomo zanim jeszcze się urodziły? Tego pogrążone w chaosie osoby nie potrafią zrozumieć. One właśnie powinny obejrzeć najważniejszy film motywacyjny roku: „King Richard: Zwycięska rodzina”. Ci, którym łatwo wprowadzić w życie swoje założenia, mogą zobaczyć go co najwyżej po to, aby utwierdzić się w swojej betonowej, konsekwentnej drodze.

Jeśli spojrzeć na biopic rodziny Williams jak na instruktaż dla coacha, byłby to film wzorowy. Pokazuje, jak wiele satysfakcji można czerpać z doprowadzania do sukcesów innych ludzi. Jak niezłomną wiarę należy pokładać w bliźnich, budować w nich poczucie własnej wartości i wizję wygranej, żeby się ziściła. Dowodem tego jest autentyczna wypowiedź debiutującej, wówczas 14-letniej Wenus, przed finałowym meczem z parokrotną mistrzynią Aranchą Sánchez Vicario. Zapytana, czy wygra, zawodniczka odpowiada, że nie wie, jaki będzie wynik meczu, ale jednego jest pewna: że może wygrać z każdym. Skąd brać taką pewność siebie? Dowiecie się na szkoleniu. Tak zachęciłabym klientów do korzystania z moich usług, gdybym chciała brać za zagrzewanie ich do walki grube pieniądze.

Richard Williams nigdy nie traci zimnej krwi, żelazną ręką rządzi swoją załogą, którą przekonuje, że granie pod jego batutą to najlepsze, co mogło im się przydarzyć. Pracują na lepsze jutro – nie tylko dwóch zawodniczek, które trenują do upadłego, ale całej rodziny: żony i pozostałych trzech sióstr, które mają żyć z tego aż do końca. Wprawdzie jest jeszcze siedmioro innych dzieci z innych związków i one nie zostały zaproszone do drużyny, ale nie bądźmy małostkowi. Co szkodzi jednemu, że drugi się wzbogaci? Dlaczego właśnie tenis ma być dziedziną, która wyniesie rodzinę na piedestał? Jeden powód jest prosty: nie ma sportu bielszego niż tenis. Nigdzie pot nie jest tak czysty, spódniczki krótsze, a nogi zgrabniejsze. Tenis jest drogi, wyższościowy i w czasach, gdy dorastały siostry Williams, był uważany za niewłaściwy dla czarnych graczy. Powód kolejny, który bezpośrednio doprowadził do karier Venus i Sereny, jest banalny. Otóż w 1980 r. ich ojciec oglądał w telewizji French Open i zobaczył, jak zwyciężczyni turnieju otrzymuje czek na 40 tys. dolarów. Za nic! To znaczy „za cztery dni grania”. No, takich stawek, to nie widzieli nawet coachowie. Legenda głosi, że mężczyzna zdecydował o losie córek, zanim jeszcze przyszły na świat, ale z autobiografii członkiń rodziny wiemy, że było inaczej. Były już Yetunde, Indrea, Ysha i Venus Williams, a Serena miała dopiero się urodzić, gdy ich ojciec głębiej zainteresował się tenisem. Podobno manipulował żoną, żeby zaszła w ciążę, spuszczał jej tabletki antykoncepcyjne w kiblu i namawiał na kolejne dzieci. Na mistrzynie namaścił jednak tylko dwie ostatnie córki.

(Fot. East News)

Każdy widział rodziców, którzy do swoich ambicji popychają dzieci. Czy to w szkole muzycznej, na turniejach szachów, narciarstwa czy w konkursach piękności. Co twemu ojcu lub matce leży na wątrobie, ty dziecko uniesiesz na swoich barkach. Jak to więc możliwe, że najczęściej plan się nie udaje? Potomek zalicza bunt i wyrósłszy w rodzinie artystów, nagle idzie w księgowość albo roztrwania majątek bogaczy, nie płodzi dziatek i „kończy” samotnie, sprzedając warzywa na straganie.

„King Richard” pokazuje, jak do tego nie dopuścić. Jeśli jesteś rodzicem, któremu leży na sercu przyszłość dziecka, popychaj je z miłością w stronę sukcesu. Uczyń swoją sprawę jego sprawą, a jego sprawę swoją. Bądźcie jednym. Spraw, żeby dziecko nazywało cię twoim najlepszym przyjacielem i nie miało innych przyjaciół do porównania – cały wolny czas ma spędzać z tobą. Wystawiaj je na próbę, każ ćwiczyć podczas deszczu i pokaż, że zmaganie się z trudnymi warunkami to zabawa. Gdy piłka nasiąknięta wodą staje się ciężka jak kula do kręgli, trzeba uderzyć rakietą wielokrotnie silniej. Czyż to nie świetne? Żeby biegać po korcie usianym kiepami i szkłem z potłuczonych butelek, trzeba być bardziej uważnym. Czujesz bluesa? Dlatego rozrzuć jeszcze więcej śmieci, ustaw butelki, żeby dziecko musiało bardziej się starać, miało bardziej pod górkę. Nie ma tego w filmie, ale to fakt znany z biografii sióstr Williams, że ojciec specjalnie utrudniał im i tak trudny żywot. Na przykład robiąc to, co powyżej. Trzymał dzieci w autorytarnym reżimie, bo chciał zapobiec temu, by skończyły na ulicy, biorąc narkotyki albo ginąc w porachunkach gangów. 

Ale skąd zrodziła taka świadomość w bandyckim, znanym z patologii środowisku? Przecież Williamsowie wcale nie wywodzą się z getta. Zanim zamieszkali w Compton, mieszkali w Long Beach w Kalifornii. Przeprowadzili się, bo ojciec wierzył, że wszyscy wielcy czarni pochodzą z Compton. Serena i Venus – jak Muhammad Ali, Bob Marley czy Malcolm X – miały wzmocnić się przez wyrastanie w trudnym środowisku. Jednym z wątków filmu jest konflikt głównego bohatera z okolicznymi dorastającymi bandytami. Kilkukrotnie pobity, bo walczy o spokój i dobre imię córek, nie wytrzymuje i sięga po broń, którą posiada jako nocny stróż. Idzie potajemnie za swoim oprawcą, żeby się zemścić, ale wnet ktoś go uprzedza i brutal ginie w ulicznej strzelaninie. Nie ma tego w filmie, bo akcja kończy się na wiele lat przed zdarzeniem, ale w tej samej sytuacji zginęła też jedna z „nietenisowych” sióstr Williams. Ktoś musiał zapłacić za pomysł przeprowadzki do getta? Dlaczego ta informacja nie pojawia wśród wielu podanych w napisach końcowych? Albo ta, że owo zgodne małżeństwo, które widzimy na ekranie, zdążyło się rozejść. Niewygodne fakty nie są wspomniane w filmie, bo przecież ma on za zadanie być motywacyjny. A żeby podziałać na wyobraźnię i podnieść morale, niekoniecznie trzeba mówić całą prawdę. Wręcz lepiej nie mówić, bo ostra selekcja faktów bardziej zachęca do pracy.

I znów mężczyzna ograbił kobiety z ich dokonań. Czemu nie nakręcić filmu, w którym dwie najważniejsze tenisistki świata: Wenus i Serena Williams będą grały pierwsze skrzypce? Dlatego, że Will Smith musi zagrać główną rolę. Robi to, trzeba przyznać, dość przekonująco, jak zwykle zdobywając sympatię widza swoją niewymuszoną dobrocią i przebojowością. Do tego luzem – któż inny odpowiedziałby na ofertę potencjalnych partnerów biznesowych przeciągłym pierdnięciem?

Ultramiły, siwy, zarośnięty, jeździ powoli jak DJ reggae, wożąc wesołą brygadę rdzawym volkswagenem ogórkiem. Oglądając Willa Smitha, choćby nie wiem jak postarzonego, zawsze widzę sitkom z 1990 r. „Bajer z Bel-Air”. Bajer Willa Smitha wciąż jest niezły, skoro wyprodukował film, w którym to on, a nie prawdziwe gwiazdy historii sportu, jest na pierwszym planie. Dziewczynki grające role Venus i Sereny: Saniyya Sydney i Demi Singleton są świetne. Do filmu nauczyły się nadzwyczaj dobrze machać rakietą, zwłaszcza że jedna z nich jest leworęczna. Jednak film nie zgłębia tego, co przeżywają przyszłe rekordzistki wielkiego szlema. Nie analizuje ich psyche ani trudności, jakie muszą pokonać w sobie.

A przecież ma to być film o wierze w siłę kobiet! Ojciec mówi córkom, że jego babcia przekazała mu, że najniebezpieczniejszym stworzeniem na Ziemi jest myśląca kobieta. Obiecuje im, że zrobi tak, że świat będzie je szanował. Matka uczy córki słynnej frazy „Czyż nie jestem kobietą?” („Ain't I a Woman?”), wygłoszonej przez Sojourner Truth na Kongresie Praw Kobiet w 1851 r., gdy broniła praw czarnych i ofiar wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy wierzą w siłę kobiet. Cały film się na niej opiera. Przecież wiemy, że teraz w kulturze, polityce jest taka moda. A tymczasem bohaterki tego filmu niczego nie przeżywają, po prostu grają w tenisa, śmieją się, bawią niewinnie, a o wszystkim myśli tata. To on podczas meczu przeżywa katusze. Ogląda je z zamkniętymi oczami albo w ogóle schodzi z kortu. Stres go rozsadza, bo w końcu toczy się gra o jego ambicje. Co myśli sobie Venus, co czuje – tego się nie dowiemy. O tym, jak odsunięcie na dalszy plan znosi Serena, nie ma w filmie ani słowa. Serena schodzi na dalszy plan, gdy starsza siostra zaczyna trenować i oprócz migawek, w których młodsza ćwiczy z mamą według wideo nagranego przez ojca, nie wiemy, co u niej się dzieje. Gdy Venus zaczyna wygrywać, Serena zupełnie znika z opowieści. Na końcu oczywiście wiemy, że obie stają się mistrzyniami i grają przeciwko sobie, „bo nieważne która wygra, zawsze wygrywa rodzina Williams”. Lecz i tak zostaje pustka, bo mogliśmy dowiedzieć się czegoś o sportsmenkach, lepiej je zrozumieć, lecz film – lansujący women power – to zaprzepaszcza.

 

Motorem dramaturgii „King Richarda” jest niesłychana buta tytułowego bohatera. Dlaczego nie pozwala dzieciom się cieszyć z wygranej, tylko każe im iść parę kilometrów do domu? Aż tak bardzo wierzy, że tylko prawdziwa skromność czyni z Kopciuszka, a raczej z Getciuszka, królewnę? Jak może wtrącać się w to, jak trener prowadzi jego córkę? Jak ktoś, kto sam nigdy nie był zawodnikiem ani trenerem tenisa, może przerywać mu i przekonywać, że nie ma racji? Kolejne dawki napięcia zostają podane widzowi, gdy ojciec odrzuca oferty. A zwłaszcza tę na 2 mln dolców, którą proponuje Nike zawodniczce, która nawet nie zdążyła rozegrać meczu. Można powiedzieć, że to nie ojciec, tylko sama Venus, pewna własnej wartości, mówi jego słowami, jakby były jej własne. Naprawdę czeka się w napięciu, czy tym razem Williamsowie przeszarżowali, czy też przyjdzie większy deal i ustawi rodzinę na lata.

Taktyką tego filmu jest długo coś wstrzymywać, a potem nagle wyciągnąć jak królika z kapelusza. Serena skrywa emocje pod kamienną miną, by usłyszeć od taty: „Trzymałem cię w cieniu, bo wiedziałem, że jesteś twarda”. Ojciec latami ukrywa córki przed zawodami, żeby były żądne gry jak krwiożercze zwierzęta. Matka dziewczyn Oracene (Aunjanue Ellis) całe dekady ukrywa, co sądzi o taktyce męża, żeby wreszcie wybuchnąć i powiedzieć mu, że jest idiotą. Może ukrywanie czegoś tak długo rzeczywiście czasem doprowadza do przełomu. Najczęściej znaczy jednak, że kolejny raz poległeś i znów nie uda ci się wypełnić postanowień.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij