Znaleziono 0 artykułów
16.12.2023

Dlaczego „Wonka” z Timothéem Chalametem tak mocno rozczarowuje?

16.12.2023
(Fot. Materiały prasowe)

Wyczekiwany film „Wonka” to pomyłka. Timothée Chalamet myślał, że gra Charliego – dziecko w fabryce czekolady, a nie złą postać. Gdy widzę Hugh Granta jako Umpa-Lumpę, chcę, żeby te dragi jak najszybciej przestały działać. 

Nie przepadam za czekoladą. Czy to dyskwalifikuje mnie do pisania o tym filmie? Nigdy nie był dzieckiem ten, kto nie kocha czekolady – zdarzało mi się słyszeć. A jednak mdlący zapach, który zawiewało kiedyś spod fabryki Wedla aż nad Wisłę, wciąż mocno mnie zniechęca. Smak samego ziarna albo tabliczki 100-proc. kakao to zgoła co innego. Na resztę czekoladowych form jestem obojętna. Jeśli wydałabym fortunę na słodycze, prędzej byłyby to gofry lub chałwa. 

Wcale nie trzeba czekoladożercy, żeby zrozumieć Willy’ego Wonkę. W jego fabryce – jak mówi książka – największej na świecie („50 razy większej od tej już największej”), każdy łasuch znajdzie coś dla siebie. Jest szansa i na rogaliki z powidłami, i na maślane herbatniki, i nawet na marcepan. Łakocie z napisem „Wonka” są od premiery pierwszego filmu w 1971 roku gadżetem promocyjnym. Ba, produkcję w dużej mierze sfinansowała firma Quaker Oats, żeby wejść na rynek w nowym sektorze. Batony od tamtej pory pojawiały się w sprzedaży i z niej znikały. Ostatnio widziałam, jak świątecznie rozdawano je wśród pracowników („wyłącznie etatowych!”) pewnej stacji telewizyjnej. Tylko patrzeć, jak Wonka pojawi się w sklepach jako kanapka o aromacie róży, oczywiście z czekoladą.

(Fot. Materiały prasowe)

Nikomu nie przeszkadza, że w pierwowzorze przysmak to oręż dydaktyczny. Jest symbolem nierówności społecznych: łakomstwa, niepohamowanej chciwości, bez końca gromadzonego nadmiaru. Sposób, w jaki słodkości – lizaki, gumy do żucia, barwione kremy – są w „Charliem i fabryce czekolady” pokazane, zarówno w literackim opisie, jak i w filmach z 1971 roku („Willy Wonka i fabryka czekolady”) oraz 2005 roku („Charlie i fabryka czekolady”), ma budzić obrzydzenie. „Ogród rozkoszy ziemskich” z drzewem okolonym strumieniem czekolady, z którego gałęzi zwisają galaretkowe misie, a po słodkim trawniku toczą się kule waty cukrowej, to wzór antyraju. Takie obrazy malowali średniowieczni mistrzowie, żeby ukazać grzechy ludzkie i prostą drogę z nich w piekielne wrota. 

Właśnie dlatego wizyta w fabryce Willy’ego Wonki – jej zaszczytu dostąpi piątka szczęściarzy, którzy odnaleźli pod sreberkiem czekolady złoty bilet wstępu – musi być piękną salą tortur, od której trudnej oderwać wzrok. Pierwszy chłopiec z grupy odwiedzającej fabrykę sam wskakuje do gęstej, brązowej rzeki, skąd zostaje wessany do rury, która wypluje go do maszyny do robienia krówek. Drugie dziecko, dziewczynka, podczas żucia gumy o smaku trzydaniowego obiadu (bleee), zmienia się w borówkę i fioletowy barwnik trzeba z niej odessać, jak wypuszcza się krew. Trzecia w orzecharni – miejscu łupania orzechów – próbuje brutalnie złapać wiewiórkę, więc stado zwierząt rzuca się na nią i wrzuca ją do zsypu na śmieci. Kolejny maluch również nie ma lekko. Tylko tytułowy Charlie, wstrzemięźliwy altruista, ma szansę ocaleć i stać się spadkobiercą fortuny, której wcale nie pragnie. Jego małe serduszko chce tylko pomóc rodzicom oraz schorowanym dziadkom. Drogi czytelniku, bądź Charliem!

Moralizatorski ton Roalda Dahla, autora powieści „Charlie i fabryka czekolady”, jest tylko elementem rozrywki, łączącej zachwyt z trwogą, przyjemność z groźbą kary, w której współistnieją sprzeczne odczucia

Drażniąca panorama wrażeń z fontanną rozkoszy na środku przypomina słynny ołtarz Hieronima Boscha, o którym pisał historyk sztuki prof. Antoni Ziemba, że „zaspokajał ciekawość patrzenia i potrzebę kojarzenia, pożądania. Był ofertą – bogatą i wielowątkową – dla oczu i umysłu dworskiego widza szukającego rozrywki i podniety, pobudzenia zmysłów i umysłu”.

Kto zje pralinkę po lekturze „Charliego i fabryki czekolady” albo po seansie któregoś z filmów, ten będzie perwersyjny. Uczucie mdłości i obrzydzenia tkwi w samym środku opowieści Dahla. Słodki horror skrojono, aby wywołać wstręt do chciwości i wyzysku. Nie jest to szczególnie zawoalowane, tylko podane wprost w szczególnej mieszance historii o Babie Jadze, sprawdzającej palcem tłuszczyk Jasia i Małgosi, ale baśni skrzyżowanej z karykaturą tłustego fabrykanta palącego cygaro. Obie te postaci stapiają się w perfidnego Wonkę, który znęca się nad ludźmi poprzez stwarzanie im nieograniczonych możliwości doświadczania przyjemności. Ironia działań bohatera polega na spełnianiu marzeń do kwadratu, aż staną się koszmarami.

(Fot. Materiały prasowe)

Książkę pokochały dzieci, ale budziła ona kontrowersje wśród rodziców, nieprzywykłych do perfidnie szyderczej bajki. Piętnowanie ludzkich przywar, analiza konsumpcjonizmu oraz swoisty dydaktyzm, bazujący na poczuciu wyższości czytelnika, spotkały się z początkowym niezrozumieniem. Powieść wywołała dyskusję, w której głos zabrała sama Ursula K. Le Guin, opowiadając o swojej córce, „czytającej jak opętana, choć jakiś czas po lekturze to zwykle sympatyczne dziecko zachowywało się dość paskudnie. (…) Ale wzdrygam się na myśl o dorosłym rodzicu, bibliotekarzu czy nauczycielu, który faktycznie siada i czyta taką książkę dzieciom. Po co do diaska? Nauczyć ich, jak być dobrymi »konsumentami«?”. Wydaje się więc, że siarczysta ironia w chwili premiery książki nie przebiła się wyraźnie. Stała się jasna dopiero dzięki filmom.

„Charliego i fabrykę czekolady” zekranizowano już dwukrotnie. Najpierw Willy’ego Wonkę zagrał Gene Wilder, potem Johnny Depp 

Psychodelię wydobył reżyser Mel Stuart, używając środków teatralnych w „Willym Wonce i fabryce czekolady” z 1971 roku. Bogate scenografie, pośród których tkwiło niewzruszone oblicze Gene’a Wildera jako Wonki o świdrującym spojrzeniu, były zorientowane na piosenki, bo film był przede wszystkim niepokojącym, dziwnym musicalem. Ta konwencja przylgnęła do Dahla w całej rozciągłości: „Matylda”, „Wiedźmy”, „Przeogromny krokodyl”, „Magiczny palec”, „Kuba i ogromna brzoskwinia”, „BFG Bardzo fajny gigant” dostawały od kompozytorów melodie i lądowały na scenach i ekranach. Rozśpiewane historie podsycały osobliwą słodycz tego świata jak znane z „Harry’ego” Pottera fasolki wszystkich smaków: jedna ostra, słona, a inna o smaku wymiocin. Ambiwalentne uczucia sprawiają, że historie Dahla wydają się tak blisko życia.

Kolejna adaptacja „Charliego…” („Charlie i fabryka czekolady” z 2005 roku) była bardziej gładka i hollywoodzka, a także wyrozumiała dla negatywnego bohatera – próbowała zrozumieć, dlaczego stał się okrutny, dopisując mu traumę z dzieciństwa. Właściwe książce przerysowanie oddał design Tima Burtona: umowność, bladość, rozpad materii – horrorowe strachy. Na początku filmu uboga rodzina wyziera przez dziurawy, zaśnieżony dach chaty, a na końcu szklana winda przebija sufit fabryki i leci w kosmos. Tak wygląda świat oparty na nierównościach, które ciągle się zwiększają.

Powieść Dahla ukazała się w 1964 roku, gdy w Wielkiej Brytanii jedna piąta społeczeństwa żyła w ubóstwie, a drugie tyle żyło na jego granicy, od pierwszego do pierwszego. Komentarz autora na temat przepaści poziomu życia pomiędzy klasami społecznymi odnosił się do realnej sytuacji i był bardzo aktualny. Portretował też podziw, jaki ludzie biedni mają wobec bogatych. Zamiast nienawidzić Wonki jako okrutnego, zachłannego karierowicza, który ma się za półboga, chcą go naśladować. Nie wierzą w zniesienie dysproporcji. Jedynym wyjściem jest wspięcie się na szczyt, żeby wyzyskiwać innych. Wonka, który sam kiedyś tak myślał, gardzi głupotą swoich klientów i organizuje konkurs, aby obnażyć ich desperację oraz ich upokorzyć. Ducha takiej przypowieści świetnie oddaje „Squid Game”. Natomiast nowy „Wonka” jest od niej odległy o tysiące lat świetlnych.

Dlaczego wyczekiwany „Wonka” z Timothéem Chalametem to nie jest dobry film?

Powinien to być horror, a jest niewinne duszenie poduszką. Młody Wonka, sprzed kariery fabrykanta, okazuje się dobrotliwą postacią bez skazy i psychologicznej głębi. Dlaczego przejdzie przemianę w sadystę, próżno się domyślać. Oglądamy prostą historię biznesowego sukcesu (choć w tej kategorii „Air” Bena Afflecka okazał w sezonie 2023 dużo bardziej udany). Nastrój musicalu Paula Kinga, znanego z dwóch części „Paddingtona”, które całkiem dobrze się oglądało, określiłabym tak: Charles Dickens myśli o tym, żeby napisać własną wersję „Nędzników” Victora Hugo, ale wpada na Salvadora Dalego (to jednak za krótkie spotkanie, żeby mogła wyjść z tego ciekawa znajomość).

(Fot. Materiały prasowe)

Akcja „Wonki” toczy się, nie wiadomo czemu, w Paryżu, ale wpływy niemieckie są obecne w szyldach sklepów, nazwiskach, powiedzonkach. Bohater trafia tu, realizując marzenie matki, która opowiadała mu o czekoladzie w czasach, gdy byli głodni i biedni. Dla niej młody Willy Wonka stał się producentem i handlarzem, który próbuje swoich sił na oczach największych przedsiębiorców, będąc w tym samym czasie w niewoli w hotelu-pralni, gdzie odpracowuje dług, w który go wmanewrowano. Spryt i wynalazczość bohatera odzwierciedlają się w nietuzinkowych czekoladkach, które wywołują piorunujące wrażenie – od razu się po nich lata. Niektórzy, jak policjant, błyskawicznie się od czekolady uzależniają. Inni są zachwyceni tym, że pralinka jest odpowiedzią na wszystkie problemy, daje wejście w nowe rejony odczuwania, ucieczkę od problemów.

Brzmi znajomo? Jeśli „Wonka” cokolwiek metaforyzuje, byłyby to substancje psychoaktywne, zarówno te rozluźniające, halucynogenne, jak i pobudzające. Wszystkie, legalnie i nielegalnie, krążą po rynku leków i używek. Choć rozróżnienie użytkownikom nieraz wydaje się niejasne, to jedne są konieczne, a inne wręcz przeciwnie. Produkty Wonki stoją po tej drugiej stronie. Gdy widzę Hugh Granta jako Umpa-Lumpę (pierwotnie w książce Dahla postać Pigmeja, zmienioną potem na fantastyczną zieloną istotę niskorosłą), chcę, żeby te dragi jak najszybciej przestały działać.

Euforia, wizje czy po prostu możliwość zaśnięcia zostają zaprojektowane przez sprytnego chemika, który pozyskuje składniki w najdziwniejszych miejscach, nawet łamiąc prawo. Dość powiedzieć, że najbardziej surrealistyczna scena filmu pokazuje dojenie żyrafy przez Wonkę nocą w zoo, podczas gdy sierota Noodles śpiewa zwierzęciu hipnotyczną piosenkę. Gdyby takich momentów było więcej, „Wonka” miałby szansę być wizjonerski, nawet jeśli odszedłby od pierwotnej idei „Charliego”. Niestety okazuje się mało refleksyjny, a numery musicalowe są słabe w porównaniu z poprzednimi filmami. Timothée Chalamet ma niewielki głos i przeciętne umiejętności taneczne. Nie budzi zachwytu jego talent w roli młodego Wonki. Co więcej, uważam, że to ogromna pomyłka obsadowa.

O ile Gene Wilder zagrał Willy’ego Wonkę jako niepokojącą postać trickstera, którego motywację niełatwo zrozumieć, a Johnny Depp wydobył jego queerowy aspekt i przyklejony do twarzy uśmiech uczynił znakiem grozy, o tyle Timothée Chalamet zagrał kogoś zupełnie innego. Płaską, dobrą, naiwną osobę, pozbawioną głębi psychologicznej. A, już wiem – komuś się pomyliło! Aktor wziął rolę grzecznego chłopca Charliego, a nie łotra, który wystawia dzieci na pokuszenie, topi, truje i rozbija na cząsteczki. Wonka to przecież dealer, który tylko sprzedaje produkt i nie bierze odpowiedzialności za jego stosowanie. To człowiek czerpiący satysfakcję z tego, że poszkodowani są sami sobie winni, a on czerpie z tego zyski. Przypomina się jeden z najlepszych filmów tego roku – „Całe to piękno i krew” Laury Poitras o epidemii opiatów w Ameryce. „Wonka” jakby przeczuwał, że takie zjawisko istnieje, ale nie zdawał sobie z niego sprawy. Kibicować temu bohaterowi w rozwijaniu jego biznesu to jak trzymać kciuki za Sacklerów. Mam uwierzyć, że Wonka tak naprawdę jest po prostu pozytywną postacią, tylko dlatego że gra go Chalamet bez skazy?

Może nie powinnam się wypowiadać, skoro czekolada jest mi obojętna? Czego trzeba, aby docenić film? Dobrego filmu.

Adriana Prodeus
Sortuj wg. Najnowsze
Komentarze (2)

Marta Tusińska24.12.2023, 06:40
Zacznę może od tego, że kiedy jakiś czas temu chciałam swojej córce włączyć Charliego i fabrykę czekolady, miałam początkowo mały niesmak, a 5latka uznała, że film jest stary i nie chce go oglądać, odetchnęłam z ulgą. Jednak bardziej chodziło tutaj o rękę Burtona niż o samą fabułę. Nie będę się rozpisywać na temat samego Williego Wonki, ale chyba mamy zupełnie odmienne postrzeganie jego postaci, ba mamy chyba zupełnie odmienne postrzeganie samej fabuły, scenerii itp. Ale do rzeczy, tutaj autorka miała przedstawić recenzję najnowszego filmu, generalnie skupiła się na postrzeganie postaci Wonki na podstawie starej wersji filmu, szczerze to właśnie takie recenzje chyba zaniżają i odstraszają. Zgodzę się tutaj z przedmówcą, jest to jeden z najlepszych filmów jakie widziałam w ostatnich latach, ba! Nie przepadam za musicalami ( nowa wersja Matyldy obrzydła mi po 15 minutach filmu), a tutaj... wszystko było tak dopracowane, nienachalne, delikatne, naprawdę super. A skupiając się na Willym, to po 1 jeden i drugi film to są zupełnie inne historie, a po 2 właśnie tak sobie wyobrażałam początki Williego, zakłada pani jakby ludzie w ogóle się nie zmieniali, pozatym nazywanie Wonke tyranem i draniem (uogólniając pani wypowiedz) to tak z lekka jakby nazwać Hitlera zagubionym chłopcem... A czy postać była zagrana beż wyrazu, bez charakteru i płasko? Nie sądzę, przecież to barwna, marzycielska i oderwana od rzeczywistości postać! Można mieć wrażenie, że czegoś tam brakuje, może zbyt szybkie przejścia z jednego wątku do drugiego powodują momentami, że młody widz może się pogubić, ale byłam na filmie z dwójką 7 latków i jedną 12 łatką, każde z nich było zachwycone, film oglądali za szeroko otwartymi oczyma, w tym jeden chłopiec nie jest w ogóle miłośnikiem kina i nie chciał w ogóle iść, a na koniec powiedział, że nie żałuję. Oglądaliśmy film z dubbingiem i nawet ten jest znośny, co akurat czasami nam nie wychodzi. A Grant jako Umpa lumpa był naprawdę idealny! Ja polecam i polecam zmienić tytuł recenzji, bo o najnowszym filmie jest tu tyle co nic.

Wczytaj więcej
Proszę czekać..
Zamknij