
W najnowszym filmie „Bird” Andrea Arnold wraca do rodzinnego hrabstwa Kent, by opowiedzieć historię dwunastoletniej Bailey – młodej buntowniczki wychowanej w skomplikowanej rodzinnej dynamice. Reżyserka z okruchów chaotycznej, bezwzględnej rzeczywistości potrafi wydobyć elementy magii, w czym pomaga jej postać tajemniczego włóczęgi o imieniu Bird.
Andrea Arnold byłaby zapewne zachwycona, gdyby mogła podsłuchać spolaryzowanych opinii widzów po premierowym pokazie filmu „Bird” w kinie Muranów. Kim jest Bird – oniryczna postać grana przez Franza Rogowskiego? Czy to jakiś symbol? Boska interwencja, która ma uchronić nastoletnią mieszkankę squatu przed marnym losem? A może jedynie wytwór jej rozpalonej wyobraźni? Reżyserka stanowczo odmawia narzucenia swojej wizji, twierdząc, że odebrałoby to widzom całą zabawę.
– Nie wiedziałam, kim jest ten bohater, czy jest dobry, czy zły, jakie są jego mocne strony. Czy w ogóle jest mężczyzną? Raczej odmieńcem. Nie lubię opowiadać zbyt wiele o obrazach, które do mnie przychodzą, bo wolę zostawić widzom pole do własnych interpretacji – podkreśliła podczas konferencji prasowej na festiwalu w Cannes.
Gdybym miała skłaniać się ku jakiejś teorii, powiedziałabym, że Bird to alter ego Arnold – ktoś, kto doskonale pamięta, jak trudne jest dojrzewanie w spauperyzowanych, zapomnianych przez polityków postindustrialnych obszarach, gdzie dzieci rodzą dzieci, a fantazjowanie bywa jedyną formą ucieczki.
Kino Andrei Arnold cechuje dokumentalna wrażliwość na detal i obieranie perspektywy wykluczonych
Arnold urodziła się, gdy jej mama miała zaledwie 16 lat. Jej twórczość jest głęboko zakorzeniona w chaotycznym krajobrazie blokowisk hrabstwa Kent i w rzeczywistości pozornie pozbawionej nadziei.
– Sama kiedyś nie mogłam usiedzieć na miejscu. Zawsze gdzieś się błąkałam i znikałam na całe dnie. Choćby w okolicznym lesie, gdzie jeszcze było mnóstwo dzikich truskawek – mówiła w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”.
Jej filmy oddają głos wykluczonym, ale próżno w nich szukać typowego dla kina społecznego moralizowania czy stawiania diagnoz. Kino Arnold jest intymne, wyczulone na szczegół i momentami poetyckie. Jej metoda pracy pozostaje unikatowa – obok uznanych nazwisk na ekranie często pojawiają się amatorzy, wynajdywani podczas czasochłonnych castingów. Przykładowo Star – główna bohaterka „American Honey” – została dostrzeżona, gdy opalała się na wakacjach na Florydzie. Amatorką jest także Nykiya Adams, czyli Bailey w „Bird”.
Filmy Arnold łatwo rozpoznać po zdjęciach Robbiego Ryana – kręconych z ręki, na wysokości oczu bohaterów, co pozwala widzowi wejść w ich unikalną perspektywę. Fokus na detal – spojrzenia w oczy, przebłyski natury, napisy na murach – to szczeliny, przez które reżyserka dostrzega namiętności, nadzieję i marzenia swoich postaci. Często jeden moment, ulotne spotkanie czy spontaniczna decyzja determinują losy protagonistów, jakby Arnold cytowała fotografa Henriego Cartiera-Bressona – co trafnie zauważyły autorki wideoeseju o reżyserce, Beyza Meşe i Laura Staab.
„Tylko w jednym szczególnym momencie następuje najsilniejsze natężenie napięcia towarzyszącego każdemu zdarzeniu tak pod względem akcji, jak i kompozycji”.
Dla Bailey takim momentem będzie właśnie spotkanie Birda – dziwacznego włóczęgi, na którego trafia na środku pola, gdzie zasypia zmęczona po kłótni z ojcem – i decyzja, co z tym spotkaniem zrobić.

Narkoropucha, Coldplay i magiczny ptak
Dotychczasowe życie Bailey trudno nazwać bajką. Dwunastoletnia dziewczyna mieszka z ojcem, bratem, macochą i jej córką w podupadłym squacie na obrzeżach Gravesend w Kent. Jej młodsze rodzeństwo żyje osobno z matką uwięzioną w kolejnym, przemocowym związku.
Niefrasobliwy ojciec Bailey, grany przez Barry’ego Keoghana (który przyznał, że zgodził się przyjąć rolę, zanim w ogóle porozmawiał z reżyserką), bardziej skupia się na nowym związku niż na dorastającej córce. Szykuje się do ślubu, a żeby zdobyć pieniądze na wesele, sprowadza ze Stanów osobliwe stworzenie – narkoropuchę – i planuje sprzedawać jej halucynogenny śluz.
W Bailey drzemie mnóstwo gniewu. Wieść o ślubie ojca staje się dla niej pretekstem do buntu – ścina włosy niemal do zera, odrzucając narzuconą rolę „ładnej dziewczynki” i przewidywalny los wczesnego macierzyństwa. W filmie mniej uważnego twórcy mogłaby trafić do gangu brata i wymierzać sprawiedliwość tam, gdzie nikt inny jej nie szuka. Ale dopóki nie spotka Birda, dryfuje na obrzeżach zdarzeń, obserwując świat z dystansu.
Początkowo Bailey stara się pozbyć włóczęgi, jednak coś w nim nie daje jej spokoju. Przez okno obserwuje, jak Bird siedzi nieruchomo na dachu – to zresztą obraz, który zainspirował Arnold do rozpoczęcia pracy nad filmem – i w jego dziwactwie odnajduje znajomy pierwiastek. Wkrótce tych dwoje odkrywa w sobie bratnie dusze, choć ich losy splotą się tylko na chwilę.
Bird wkracza do życia Bailey jak ktoś z innej planety. Jego egzotyczny akcent, taneczne ruchy i sposób bycia wymykający się konwencjom od początku stawiają go w kontrze do wszystkiego, co dziewczynka zna. Początkowo wydaje się intruzem – zarówno widz, jak i Bailey reagują ostrożnością, a nawet nieufnością. Z czasem jednak ich kontakt się zacieśnia, a Bailey wpuszcza Birda do swojego świata.
Bird nie jest typowym wybawcą ani mentorem. Nie oferuje gotowych rozwiązań, pełni raczej funkcję lustra – pokazuje, że można żyć, nie wpisując się w obowiązujące reguły. Jednocześnie sam jest kimś zagubionym, samotnym, bez własnych korzeni.
Ich relacja rozwija się dzięki drobnym gestom: wspólnym wędrówkom, rozmowom, milczeniu, obserwowaniu świata z dachów czy pól. Arnold buduje między nimi więź o niejednoznacznej naturze – Bird nie chce pełnić funkcji ojca, nie zastępuje matki, choć momentami staje się opiekuńczy. Bardziej przypomina to spotkanie dwóch outsiderów, którzy przez chwilę towarzyszą sobie w swojej samotności.
W tym sensie Bird staje się dla Bailey kimś pomiędzy aniołem stróżem a uosobieniem marzenia o wolności. Nie ratuje jej z jej świata, lecz sprawia, że zaczyna czuć się jego częścią, a nie tylko bierną obserwatorką.
Nagle i widz zaczyna postrzegać ten świat w łagodniejszy sposób – ojciec Bailey, w swojej niefrasobliwości, staje się uroczy i czuły, brat szlachetny w swojej nastoletniej miłości, a trasa hulajnogą po okolicy ekscytującą przygodą.
„Bird” to film o dorastaniu – nie tylko w sensie fizycznym, ale przede wszystkim emocjonalnym i duchowym – o poszukiwaniu tożsamości w świecie pełnym chaosu, bólu i samotności. Arnold pokazuje, że nawet w najciemniejszych zakamarkach życia można odnaleźć momenty piękna i nadziei. Można zarzucać jej naiwność, ale z pewnością każdy z nas chciałby, tak jak jej bohaterowie, zaśpiewać na całe gardło „Yellow” Coldplay, ciesząc się swoim miejscem w świecie.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.