Znaleziono 0 artykułów
05.01.2023

Film z przeszłości: „Śniadanie u Tiffany’ego”

05.01.2023
Audrey Hepburn w filmie Śniadanie u Tiffanyego / Fot. Donaldson Collection/Michael Ochs Archives, Getty Images

Nastolatki wciąż wieszają nad łóżkiem plakaty z Holly Golightly ze „Śniadania u Tiffany’ego” z 1961 roku. Co uczyniło tę postać, odtwórczynię roli Audrey Hepburn, oraz samą ekranizację powieści Trumana Capote’a kultowymi? Oglądany po latach film ukazuje drugie oblicze – melancholijny rys wpisany w tragikomiczną historię dziewczyny znikąd, która marzyła o życiu nowojorskich elit. 

Sposobów na natychmiastową poprawę humoru może być wiele: jednym pomogą gorąca kąpiel lub sesja jogi, innym wizyta w ulubionej restauracji albo spotkanie z przyjaciółmi. Jak pół żartem, pół serio sugeruje film „Śniadanie u Tiffany’ego” Blake’a Edwardsa, lekarstwem na chandrę może być także poranny spacer po nowojorskiej Piątej Alei prosto pod witrynę sklepu z ekskluzywną biżuterią. Tę metodę praktykowała w każdym razie główna bohaterka ekranizacji powieści Trumana Capote’a.

Pobudki Holly Golightly zdają się zrozumiałe – która z nas choć raz nie marzyła o posiadaniu drogocennych klejnotów? Te fantazje nie wzięły się znikąd, a na ich powstanie i utrzymywanie przez dekady pracowały filmy, takie jak „Mężczyźni wolą blondynki” (1953), „Różowa Pantera” (1963) czy właśnie „Śniadanie u Tiffany’ego” (1961). Zresztą z piosenki wyśpiewanej przez Marilyn Monroe zapamiętaliśmy, że diamenty są najlepszymi przyjaciółmi kobiet (choć jak twierdzi przekornie Holly Golightly, noszenie ich przed czterdziestką świadczy o braku dobrego smaku). I mimo że to niekoniecznie prawda, marzenie o wysokim statusie i elitarnym życiu na dobre przybrało metaforyczną formę błyskotek z Tiffany & Co.

Czarna suknia gejszy z Teksasu

Zachwyt diamentami ma w popularnym filmie podwójne znaczenie. To pierwsze wyraża powierzchowną chęć otaczania się luksusem. Drugi wymiar jest o wiele ciekawszy, bo stanowi metaforę klasowych aspiracji.

Audrey Hepburn w filmie Śniadanie u Tiffanyego / Fot. Donaldson Collection/Michael Ochs Archives, Getty Images

Holly śni o lepszym życiu w Nowym Jorku. Zupełnie innym od tego, które wiodła na patriarchalnym ranczu w Teksasie u boku męża poślubionego w wieku 14 lat i gromadki jego dzieci z poprzedniego małżeństwa. Ubrana w czarne sukienki od Givenchy bohaterka nie zgadza się na scenariusz wpisany w los ubogiej sieroty. Za wszelką cenę pragnie realizować sen o byciu księżniczką z bajki. Ta aspiracyjność i bezpretensjonalny, choć nieco przecież stylizowany szyk, czynią z niej dziewczynę z sąsiedztwa, z którą stosunkowo łatwo się utożsamić nawet dziś, ponad 60 lat po premierze. W końcu każda z nas może zjeść wypromowane przez nią „śniadanie u Tiffany’ego”, złożone z croissanta i czarnej kawy pitej z papierowego kubka. Co więcej, często bywamy jak Holly, gdy rozpoczynamy życie w nowym miejscu, dostając od losu szansę, aby zdefiniować siebie na nowo. Nic dziwnego, że Golightly w wersji Hepburn stała się bliska milionom kobiet (nawet gwiazdy pokroju Cher chciały być jak ona). Krnąbrna i ceniąca własną autonomię samotniczka przetarła też szlak innym niezależnym nowojorczankom, takim jak jak Annie Hall, Carrie Bradshaw czy Frances Ha.

W tym wszystkim przestał być istotny sposób utrzymywania się Holly, który można uznać za wyszukaną formę pracy seksualnej lub – jak chce Capote – bycie „amerykańską gejszą”. Sam Wasson pisał w książce „Piąta Aleja, piąta rano”, że zmarła przed 30 laty gwiazda ekranu swoją ujmującą niewinnością kreacją udowodniła, że „urok i blask jest dostępny dla każdego, bez względu na wiek, życie seksualne czy pozycję społeczną”.

Audrey Hepburn w filmie Śniadanie u Tiffanyego / Fot. Donaldson Collection/Michael Ochs Archives, Getty Images

Pamiętam, że i ja w czasach nastoletnich powiesiłam nad łóżkiem słynny plakat z Holly Golightly z podłużną cygaretką w ustach, która z wdziękiem pozowała do zdjęcia w kolumnowej małej czarnej, trzymając na ramieniu rudego kota. I choć nie do końca rozumiałam wówczas fenomen samego filmu (nie jestem pewna, czy go wtedy kiedykolwiek wcześniej obejrzałam), to na jakimś poziomie smukła sylwetka gwiazdy „Rzymskich wakacji” zapisała się w mojej pamięci jako synonim niewymuszonej elegancji. Myślę, że nie jestem w tym poczuciu odosobniona. Nie będzie zatem przesadą stwierdzenie, że ikoniczna kreacja Audrey Hepburn pod wieloma względami przerosła samą fabułę, funkcjonując w oderwaniu od filmu jako niezależny, kulturowy mit.

Nie oddaje się serca dzikim istotom

Kadr z filmu Śniadanie u Tiffanyego / Fot. CBS, Getty Images

Podczas ponownego oglądania tego ponadczasowego rom-comu na marginesie notatek zapisuję jednak przede wszystkim słowo „smutek”, który przewija się tu na wielu poziomach. Po pierwsze, jest on wpisany w przeszłość Holly: bycie sierotą ze wsi, która w swoim trudnym życiu za wszelką cenę postanowiła unikać stałości i przywiązywania się do otoczenia, czego dobitnym wyrazem staje się relacja ze słynnym bezimiennym kotem. Jedyna faktycznie bliska jej osoba to walczący na wojnie brat, którego straci. Smutek przebija też przez samo usposobienie Holly i jej nieprzewidywalne zachowanie, które uczyniły z niej pierwowzór manic pixie dreamgirl. Choć z pozoru wydaje się uśmiechnięta, ujmująca i trzpiotowata, to stany euforii przeplatają się u niej z napadami melancholii i autodestrukcyjną ucieczką przed odpowiedzialnością. Hepburn udało się w pozornie poukładaną i dowcipną postać wpisać głęboko skrywaną nostalgię, która znalazła swój najpełniejszy wyraz w scenie ze słynną kołysanką „Moon River”, wyśpiewaną przez bohaterkę na pożarowych schodkach.

Audrey Hepburn w filmie Śniadanie u Tiffanyego / Fot. CBS, Getty Images

Wbrew pozorom Holly jest więc wciąż małą, zagubioną dziewczynką, improwizującą swoją rolę w świecie. Dziewczynką, która z jednej strony bezustannie próbuje wymknąć się spod władzy mężczyzn, a z drugiej nawet nie potrafi wyobrazić sobie życia, w którym nie byłaby od nich finansowo uzależniona. I choć jej motywacje do zadawania się z bogaczami zdają się w pełni interesowne, to uzależnienie własnego dobrobytu od portfela kochanków prowadzi ją za każdym razem do ślepego zaułka. Holly jest więc na swój sposób postacią tragiczną, która wewnętrzne bolączki stara się za dnia ukryć pod dużymi czarnymi okularami Manhattan od designera Olivera Goldsmitha, a nocą – zagłuszyć alkoholem podczas imprez z elitami na Upper East Side. Dziś cyklicznie nawiedzające ją „czerwone doły” moglibyśmy zinterpretować jako ataki paniki, którym z pewnością należałoby się przyjrzeć na psychoterapii. I choć, jak stwierdza w jednej ze scen, „opinia kompletnej wariatki często się przydaje”, to jakoś podskórnie czujemy, że to wariactwo momentami wymyka się spod kontroli.

Magiczna tragikomedia

Z biegiem lat coraz bardziej uderza tragikomiczność tej historii. Ze „Śniadania u Tiffany’ego” uczyniono komedię w zasadzie na siłę, wskutek nacisku (ale i biznesowej intuicji) producentów. Oryginalne opowiadanie Trumana Capote’a jest bowiem dużo poważniejsze, queerowe i eksperymentalne formalnie. Trudno w nim też szukać szczęśliwego zakończenia. Romantyczna relacja z młodym pisarzem Paulem Varjackiem (George Peppard), który w literackim pierwowzorze występuje w roli homoseksualnego narratora zafascynowanego losami swojej dawnej sąsiadki, została dodana przez scenarzystów.

Zadaniem Paula jest nauczenie Holly miłości i wyzwolenie jej od nihilizmu. Uczucie między dwojgiem pojawia się więc nieco deus ex machina, tym bardziej że przez większość filmu pisarz sam jest utrzymankiem. Romantyczny finał pozwala nam odetchnąć z ulgą, znosząc z tej historii egzystencjalny ciężar. Dopiero poddając się władzy uczuć, pogubiona bohaterka jest w stanie uwolnić się z klatki, którą sama wokół siebie zbudowała, i stawić czoła własnym ograniczeniom. Historia Holly to zatem nie tylko prozaiczna opowiastka o miłości, ale i przypowieść o nauce zaufania oraz przepracowywania własnych lęków.

Kadr z filmu Śniadanie u Tiffanyego / Fot. Silver Screen Collection, Getty Images

Gorzkie rejestry scenariusza zostają jednak ostatecznie stłumione przez obezwładniającą słodycz finałowych pocałunków w deszczu z rzewną melodią Henry’ego Manciniego w tle (i rudym futrzakiem schowanym pod pazuchą sławnego płaszcza Burberry, bez czego ta końcowa sekwencja nie byłaby ani w połowie tak wymowna i wzruszająca). Jestem przekonana, że to właśnie romantyczne, a nie wierne prozie rozwiązanie zapewniło „Śniadaniu u Tiffany’ego” nieśmiertelność, potwierdzając tym samym tak często sprawdzającą się w kinie zasadę: I don’t want realism. I want magic! Ale czy jest w tym coś złego?

Joanna Najbor
Proszę czekać..
Zamknij