
Gdyby Tom Cruise był kobietą, jego mission possible nie stanowiłaby żadnego wyczynu. W finałowym filmie serii aktor dokonuje kaskaderskich wyczynów i potwierdza poczucie humoru na własny temat. Żegna się za długo – ósma część cyklu „Mission: Impossible” trwa prawie trzy godziny. Czy na dobre? Relacja z 78. Festiwalu Filmowego w Cannes.
Czy to na pewno koniec? Ogłaszając ostatnią trasę koncertową, muzycy często żegnają się przez długie lata, a po przerwie ogłaszają reunion i świętują dalej. Definitywnie kończy się dopiero coś, co okazało się klapą. Dlatego Tom Cruise zapytany podczas premiery „Mission: Impossible – The Final Reckoning”, czy rzeczywiście żegna produkcję serii i co dalej, uśmiechnął się szelmowsko i odparł, że czas pokaże. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że jeśli film dobrze pójdzie w kinach – a może tak być, bo „Top Gun: Maverick” przyniósł 1,5-miliardowy zysk – Cruise będzie kręcił dalej. Ewentualnie odda pierwszy plan, by samemu skakać w tle z jednego lecącego helikoptera na drugi, jakby przechodził miękkim krokiem między kajakami. Lubi kaskaderzyć, dlaczego więc 62-letni miałby odejść na emeryturę? Niech uniwersum trwa. Pytanie, co może z tego wyniknąć.
A co, gdyby Tom Cruise był kobietą? Widownia skwitowałaby gibkość, szybkość i równowagę wzruszeniem ramion
Gdyby główną bohaterką „Mission: Impossible” uczyniono kobietę, nie byłoby wokół tego żadnej sprawy. Musiałaby – jak w scenariuszu – znaleźć zgubę, czyli plastikowy gadżet na sznureczku zawierający kod źródłowy, w którym jest zawarte antidotum przeciw zniszczeniu świata przez sztuczną inteligencję. Jak by sobie poradziła? Dowiedziałaby się, że szuka właściwie dwóch części: jedna to fiolka trucizny, druga Podkova – z wyglądu podobna do smartfona w futerale (bo dziś każdy sprzęt musi wyglądać jak mniejszy lub większy smartfon), w którą trzeba wsunąć pierwszą. Zrozumiałaby w lot tę zawiłą instrukcję i znalazła święte Graale, by je złączyć tak, żeby działało.
W jaki sposób? Ma doświadczenie, bo nikt z domowników nie umie szukać. – Lewa szuflada, druga od góry! – krzyczy przez cały dom żeńska odpowiedniczka Ethana Hunta. – Nie ma, nie widzę! – słyszy w odpowiedzi, więc zjawia się sama i podnosi coś, co leży tam, gdzie wskazała. Bez niej nikt ze współmieszkańców tego nie znajdzie, choć wcale nie chodzi o dno oceanu. Kobieta nie wie jak, ale nawet z oddali prześwietla ten bajzel i surfuje na falach domowego chaosu. „Była najlepsza w najgorszych sytuacjach” – ten opis agenta Ethana Hunta pasuje do niej jak ulał. Rusza więc do akcji i schwytana, skuta, wrzucona do lochu – jak zawsze – wie, co robić. Skoro Tom Cruise w tej roli wyrywa sobie ząb trzonowy z trucizną, która – rozgryziona –uniemożliwi wykonanie zadania, to i ona coś poradzi. W końcu wie coś o wyrywaniu mleczaków nitką przywiązaną do klamki i o różnych wymówkach, jakie podaje się, gdy się nie odrobiło zadania.
Kobiecym mission impossible bywa nierzadko wyjście z domu z dziećmi, psem, kubkiem kawy, śmieciami do wyrzucenia, paczką do nadania, kluczykami do pojazdu – coś (ktoś) się zawsze zgubi. Liczba rąk kobiety, zbudowanej na wzór bogini Kali, może wynosić: dwa, cztery, osiemnaście, sto, a nawet tysiąc.
Usłyszmy więc kilka dźwięków, które każdy umie powtórzyć – melodię Lalo Schifrina, czyli sygnał „Mission: Impossible” w wersji Danny’ego Elfmana. Zobaczmy bieg naszej bohaterki w zwolnionym tempie, gdy za plecami unoszą się tumany kurzu, wybucha świat, a przed nosem zamykają się drzwi autobusu. Niezłomna, obwieszona siatkami i telefonami na smyczach, workami na psią kupę i smaczkami, ona macha do kierowcy, żeby nie odjeżdżał, a jak trzeba, rozwiera zatrzaśnięte wrota. Przecież nie może kolejny raz spóźnić się do pracy. Balansowanie na linie między suszącym się praniem, służbowym callem a absolutną koniecznością zrobienia manikiuru jest dla niej oczywiste. Mężczyzna w takiej sytuacji postrzegany jest jako dzielny ojciec, wspaniały szef, wyjątkowy mąż – po prostu bohater.
Zatem gdyby Tom Cruise był kobietą, byłaby to „Mission: Possible”, a sceny kaskaderskie, takie jak łapanie w locie niemowlęcia, które samo wypięło się z fotelika, nie stanowiłyby żadnego wyczynu. Widownia skwitowałaby gibkość, szybkość i równowagę wzruszeniem ramion.
„Mission: Impossible” jest takie jak my. Przyzwyczajeni do stanu ciągłego brain rotu wlepiamy wzrok w cokolwiek, co miga, a ze stuporu wybijają nas tylko błyski humoru – tego, na szczęście, w nowej części „Mission: Impossible” jest sporo.
Świat nowej części „Mission: Impossible” to już tylko cytat, mem, buźka z przymrużonym okiem. Na szczęście sporo tu żartów
Zanim to się jednak wydarzy, do misji pozornie niemożliwej przystępuje mężczyzna, by pokazać wszystkim, co znaczy być w formie, do tego nieustraszonym. Słyszalna w tle „Wiosna” Vivaldiego niechybnie oznacza, że stary wilk poczuł zew i powraca na łowy. Jakim cudem jeszcze żyje, sam nie wie, niczym kot, który wypadł z balkonu i nic mu się nie stało. Siedem jego poprzednich żyć poznajemy w migawkach zmontowanych tak, że trudno orzec, czy oglądamy aktualną wersję czy fragment którejś z poprzednich. Stary czy nowy armagedon, wszystko jedno, tyle że teraz mamy do czynienia ze sztuczną inteligencją. Przejęła stery i stworzyła kult fanatycznych wyznawców, którzy są gotowi poświęcić życie dla jej faszystowskich idei. AI zagraża planecie klęską głodową i ogólnie katastrofą. W historii Ziemi było ich wiele, choćby wtedy, gdy odpowiednikiem AI Bytu (Entity) był znany z trzeciej i piątej części sagi Anty-bóg, który stał się przyczyną wielu tragedii i zmusił Ethana Hunta do stosowania nietuzinkowych rozwiązań zwłaszcza z zakresu łamania prawa. Czy tym razem będzie inaczej?
Niezłomny agent próbuje dogonić Gabriela (Esai Morales), złoczyńcę tak złowrogiego, że mogą o nim opowiadać tylko dzieci, choć nie znają widma wojny atomowej, która wisi w powietrzu. Zimna wojna, jej echa i symbolika zostają w nowym „Mission: Impossible” odrdzewione i polakierowane. Okręt podwodny K559 Sewastopol wysuwa peryskop, łopoczą znane flagi i słyszymy angielski z rosyjskim zaśpiewem. To przypomina, że „Mission: Impossible” najpierw było serialem szpiegowskim emitowanym w amerykańskiej telewizji w latach 1966-73. Tamte realia w dzisiejszej interpretacji oznaczają statyczny i poszatkowany film, któremu bliżej do eseju o sadze „Mission: Impossible” niż do spójnej, autonomicznej narracji. Może właśnie w takim świecie żyjemy, tak rozumujemy i to odłamki zwierciadła przechadzają się po gościńcu.
„Mission: Impossible” jest takie, bo my tacy jesteśmy. Przyzwyczajeni do stanu ciągłego brain rotu wlepiamy wzrok w cokolwiek, co miga, a ze stuporu wybijają nas tylko żarty – tych na szczęście w nowej części „Mission: Impossible” jest sporo. Niektóre, takie jak miny Grace (Hayley Atwell) i dźwięki tego, na co patrzy, pozwalają domyślić się, jak Hunt pokonuje przeciwników. Potem już widać tylko zwłoki i jego z rozdartą koszulką, spod której prężą się mięśnie. Fałszywie skromny otrzepuje ręce. Takie ironiczne sceny pomagają nam przepuścić przez siebie strumień bodźców i przyswoić grad informacji bez wnikania w logikę i nazwać to rozrywką. Tylko czemu potem czujemy takie znużenie? Świat nowej części „Mission: Impossible” to już tylko cytat, mem, buźka z przymrużonym okiem. Jeśli trudne warunki, to od razu na biegunie na saniach w zaprzęgu, ze strzelbą na niedźwiedzia polarnego i kapsułą do dekompresji, która po misji pozwoli wydobrzeć z dobrotliwą Inuitką nad głową.
Tom Cruise wie, jak jest postrzegany, a w ostatniej części „Mission: Impossible” uśmiecha się pobłażliwie do własnego mitu. W Cannes powiedział, że jego wzorem są aktorzy kina niemego.
Dowcip polega na tym, że Tom Cruise wie, jak jest postrzegany i uśmiecha się pobłażliwie do własnego mitu. A to sprawia, że wszyscy miękną, bo silny dojrzały mężczyzna okazuje słabość, pozwala na nią sobie i zachęca nas. Można go walić na odlew, strzelać, wszystko na nic. Nie da się skrzywdzić, a na pewno nie w ten sposób. Na niego działa poczucie winy – na nie reaguje odpowiedzialnością, a bohaterem czyni go umiejętność przezwyciężenia frustracji. W specjalnej trumnie podłączonej do AI dowiaduje się, że na kuli ziemskiej toczy się jeszcze zimniejsza wojna niż kiedyś, a on ma cztery dni, żeby ją zakończyć. Inaczej wszyscy zginiemy. Jeśli koniec świata też ma być jego winą, to, nie ma wyjścia, bierze się do roboty.
Może dlatego kontynuacje Top Gun” i „Mission: Impossible” przyjmowane są tak dobrze, bo Tom Cruise bierze na siebie oczekiwania kierowane do mężczyzn? Nie jest rywalizacyjny, Tom Cruise ściga się tylko z Tomem Cruise’em. Nie zgrywa twardziela, podczas walki wręcz rzuca, że przegra ten, kto spędzał czas w internecie zamiast na bieżni. Drga mu kącik warg, mruży powieka i spełnia najdziksze prośby, nawet te, o których nie pomyśleliśmy. Sam wybór zadań – balansowanie na kadłubie lecącego dwupłatowca albo nurkowanie na absurdalnej głębokości bez skafandra, by uciec z łodzi podwodnej obracającej się wokół własnej osi – pokazuje, że to cele kompletnie od czapy i właśnie o to chodzi.
Tom Cruise mówił na spotkaniu z widownią festiwalu w Cannes, że jego wzorem są aktorzy kina niemego, slapsticku, tacy jak Buster Keaton, którzy akrobacje na ekranie wzorowali na cyrkowej formie. Reżyser i scenarzysta serii Christopher McQuarrie dodał, że Cruise chce być obecny na planie non stop, więc gdy w kadrze musi pojawić się jakiś but czy dłoń, on zgłasza się na ochotnika, żeby uczestniczyć i nadzorować każde ujęcie. Zaś wtedy, gdy jest sam w kabinie pikującego samolotu, odpowiada też za kamerę, ustawia ostrość – jest nie tylko kaskaderem, lecz także członkiem ekipy.
Moją sympatię wzbudza wtedy, gdy podmuch powietrza rozgina fałdy jego policzków, rozsiewa przydługie włosy i wcale nie wygląda dobrze. Chce się zmagać, a nie pozować – pasja czyni go autentycznym.
Christopher McQuarrie, scenarzysta „Mission: Impossible – The Final Reckoning”, twierdzi, że kulturę kinową trzeba chronić
Historia za to jest banalna, z minuty na minutę coraz bardziej. Auta na długich światłach zaparkowano w ustronnym miejscu, by snop światła oświetlał pojmanych, gdy tarcza elektroniczna odlicza czas do niewyobrażalnej wręcz katastrofy. Rozmowy prowadzone są natchnionym tonem, słuchacze stoją nieruchomo jak posągi. Słychać werble w tle i tykanie zegara. Czuć smród palącej się kliszy? Wtedy pada strzał i już wiemy, że gruchnęła niezła jatka. Przez serię z karabinów przedostają się słowa postaci, pewnie krzyczą swoje imiona, by się wzajemnie ostrzec. Agent wsiada do pierwszego lepszego auta, odpala, bo przecież w stacyjce są kluczyki, i jedzie przed siebie, szaleńczo kręcąc kierownicą, to w lewo, to w prawo, co zupełnie nie odpowiada kierunkowi jazdy. Po co się tak spieszy, skoro ktoś, kogo chce ratować, wkłada dłoń pod kurtkę i wyciąga zakrwawioną. Hunt rozbija auto, wychodzi cudem z wraka, który zaraz wybucha, a on biegnie w ten szczególny sposób, kwadratowo jak robot. Znamy i lubimy.
Scenariusz nie jest tak różnorodny, jakby na to wskazywała obsada. Bohaterowie otaczający Ethana to wariacje na temat tego samego bohatera – w innym wieku, płci, kolorze skóry. Klony agenta występują w różnych postaciach, ale wszystkie mają ten sam, co on, charakter. Wschodnioeuropejskim odpowiednikiem Cruise’a jest Marcin Dorociński, którego jest całkiem dużo w reminiscencjach katastrofy statku, ale nie da się posłuchać, co mówi, i przyjrzeć jego grze dłużej niż w migawkach. Szkoda, bo aktor dobrze się prezentuje w szerokim formacie.
Christopher McQuarrie uważa, że kino to wcale nie anachronizm, ale miejsce spotkania i jedyna szansa, aby naprawdę docenić film akcji, bo właśnie taki wygląda wspaniale na wielkim ekranie. Jako twórca z dorobkiem wie, że celem jest utrzymać premierę jak najdłużej na ekranach po weekendzie otwarcia. – Kultura kinowa wymaga opieki. „Top Gun: Maverick” to depozyt, który sprawia, że system kinowy może trwać i wtedy na ekrany może wejść mniejszy film, „Anora”, i korzystać z tego, że mamy zwyczaj oglądania razem, w jednej sali z nieznajomymi, z którymi łączą nas emocje – mówi.
Ciekawe, czy Amerykanie pójdą do kina zobaczyć to, czego nie wybrali w realnym życiu: czarną prezydentkę USA. To właśnie ją (w roli Eriki Sloane – Angela Bassett) agent prosi o możliwość przejęcia kontroli nad lotniskowcem. Jeśli Hunt jest figurą ojca, to Erica figurą matki – cierpliwej i działającej dla dobra swych dzieci. Włącza blackout, bo Stany Zjednoczone muszą przejść offline i stać się bezbronne, jeśli mają wygrać tę wojnę. To może najciekawsza refleksja tego filmu, że chwilowe poddanie się umożliwia zwycięstwo. Tyle że misja niemożliwa potwierdza się dopiero, gdy ktoś poniesie klęskę. Jeśli ciągle się udaje, widać trzeba gdzie indziej przewiesić poprzeczkę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.