Znaleziono 0 artykułów
05.05.2019

Iza Sawicka: Marzenie o tworzeniu

05.05.2019
Iza Sawicka (Fot. Luka Łukasiak)

Od dziecka chciała zostać artystką. Robiła zdjęcia, wystawiała spektakle, uczyła się muzyki. To marzenie spełniła dopiero po trzydziestce, odchodząc z korporacji, gdzie pracowała od studiów ekonomicznych. Teraz zajmuje się ceramiką w ramach własnej firmy Glinoteka. 

Jakiej rady udzieliłabyś sobie sprzed lat?

Powiedziałabym dziewczynie, którą byłam, że nie jest ani za głupia, ani za brzydka, ani za mało kreatywna, żeby spełniać swoje marzenia. Zapewniłabym ją, że jest wystarczająco dobra, żeby próbować. I zachęcałabym ją do tego. 

 (Fot. Luka Łukasiak)

A o czym marzyłaś? 

O tym, żeby zajmować się sztuką. Już jako mała dziewczynka chciałam grać na pianinie, ale rodzice nie mieli pieniędzy ani na kupno pianina, ani nawet na dodatkowe lekcje. Stąpali twardo po ziemi i skupiali się na zaspokajaniu podstawowych potrzeb, a nie na spełnianiu zachcianek i kaprysów. Zabierałam więc babci puste listki po lekach, wypychałam palcem zagłębienia po tabletkach, żeby znów były wypukłe i stukałam w nie palcami, udając, że to klawisze. Zazdrościłam koleżance z klasy, która miała w domu fortepian, więc mogła ćwiczyć codziennie. Wydawała mi się przez to kimś lepszym. Kimś, kto ma wszystko i kto ma prawo marzyć. Ja uważałam, że nie powinnam mieć marzeń. 

Skąd takie przekonanie?

W moim domu nie rozmawiało się o marzeniach. Rodzice nie mówili o swoich potrzebach, tak jakby one nie istniały. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek w rodzinie skupiał się na sprawach innych niż bieżące. Dla mnie marzenia stały się czymś, na co mogłam sobie pozwolić tylko na chwilę przed zaśnięcim. Ale do dziś pamiętam swoją radość, kiedy babcia kupiła mi na tzw. ruskim targu na Podlasiu aparat Smiena, który zobaczyłam na straganie i zapragnęłam go mieć. 

Dostałaś do ręki narzędzie, którym mogłaś tworzyć sztukę.

Miałam wtedy 7, może 8 lat, więc bardziej służył do zabawy niż świadomego fotografowania, ale robiłam zdjęcia jak szalona. Fotografowałam snopy siana, drzewa i koleżankę, którą wciągnęłam w utrwalanie otaczającego świata za pomocą aparatu. Od mojego taty dostałyśmy stare papiery fotograficzne, a od jej ojca powiększalnik. U niej w mieszkaniu, w łazience, zrobiłyśmy ciemnię. Wycinałyśmy z papieru kwiatki i serduszka, kładłyśmy je na papierze światłoczułym, żeby nadać, jak nam się wtedy wydawało, wyjątkowości naszym ujęciom, i same wywoływałyśmy fotografie. Ciekawe, że kiedy w liceum zaczęłam spotykać się z chłopakami, którzy bawili się fotografią, straciłam odwagę do robienia zdjęć. 

Dlaczego?

Znów wydawało mi się, że oni są lepsi ode mnie. Przy nich bladłam, czułam się gorsza, choć nie bardzo potrafiłam uzasadnić, w czym i dlaczego ci chłopcy mnie przewyższali. Choć z drugiej strony miałam w sobie moc sprawczą, której nie doceniałam, pewnie dlatego, że nie dodawała mi siły i wiary w siebie. W pierwszej klasie szkoły średniej razem z koleżanką przekonałyśmy dyrektora domu kultury, żeby pozwolił nam wystawić przedstawienie oparte na napisanym przez nas scenariuszu. Sztuka opowiadała o dorastaniu, była przeplatana ułożonymi, także przez nas, piosenkami. Widownia była pełna, a ja byłam na scenie przeszczęśliwa. 

 (Fot. Luka Łukasiak)

Czyli jednak marzenia się spełniały. 

Zapisałam się na kółko teatralne, a do teatru chodziłam co tydzień. Nie miałam pieniędzy, więc kupowałam wejściówki. Zabierałam do towarzystwa koleżanki z klasy, czasem mamę, a jak nikt nie chciał ze mną iść, to szłam sama. Byłam oczarowana teatrem. I zamarzyło mi się, żeby zdawać do Akademii Teatralnej na Wydział Aktorski. I kiedy powiedziałam o tym rodzicom, mój ojciec postanowił zabrać mnie na przedstawienie. Nigdy mnie nigdzie nie zabierał, bo był zajęty pracą, więc byłam zachwycona. W spektaklu grał nasz daleki kuzyn i po sztuce ojciec zasugerował, żebyśmy poszli do garderoby przywitać się z nim. Weszliśmy i niemal od razu usłyszałam od ledwo znanego mi wujka aktora, żebym nie robiła głupoty i nie zdawała do szkoły teatralnej. 

I co ty na to?

Nic. Zamurowało mnie, bo zrozumiałam, że mój ojciec zaplanował to spotkanie i tylko dlatego zabrał mnie do teatru. Zawstydziłam się i pomyślałam, że mam głupie marzenia. 

Podeszłaś do egzaminu?

Poszłam na niego, ale zupełnie się nie przygotowałam. Byłam przekonana, że i tak się nie dostanę. Nauczyłam się wymaganych tekstów, ale nie były dopracowane. Rzecz jasna nie dostałam się. 

Wygląda na to, że sama sabotowałaś swoje marzenia.

Z perspektywy lat tak to widzę. Byłam zahukana. Bałam się robić rzeczy, na których prawdziwie mi zależało, żeby przypadkiem nie usłyszeć, że się do nich nie nadaję. A jeśli już coś robiłam, to utrzymywałam to w tajemnicy z lęku przed konfrontacją. Z dwojga złego lepiej było się nie dostać do wymarzonej szkoły teatralnej i móc powiedzieć, że tak się stało, bo nie zrobiłam wszystkiego, co mogłam, żeby mnie przyjęli w poczet studentów, niż przygotować się świetnie i mimo wszystko być odrzuconą. Wolałam zostawiać margines na fantazjowanie, że gdybym się bardziej postarała, to na pewno bym się dostała.

I na jakie studia poszłaś?

Na ekonomię na Uniwersytet Warszawski. Wybrałam ten kierunek tylko dlatego, że w liceum byłam w klasie informatycznej, więc matematykę miałam w małym palcu. Chciałam zdawać do klasy o profilu kulturalno-językowym, ale nie dostałam się. Zabrakło mi kilku punktów. Moja koleżanka poprosiła mnie, żebym poszła z nią dla towarzystwa na egzamin do klasy o profilu informatycznym. Śmiałam się z jej wyboru, wydawał mi się zupełnie nieatrakcyjny, mało twórczy, a już z pewnością nieartystyczny. Egzamin był prosty, wystarczyło logicznie myśleć. I dostałam się. A koleżanka, niestety, odpadła. Mój tata bardzo się wtedy ucieszył z tego wyniku. Powtarzał mi, że informatyka to zawód przyszłości, da mi pewne i dobre zarobki. Obiecał, że jeśli zdecyduję się na tę klasę, to kupi mi komputer. Poszłam za tym.

 (Fot. Luka Łukasiak)

Nie dziwię się, na początku lat 90. komputer to było coś. 

I co z tego, skoro nie byłam szczęśliwa w tej klasie. Ludzie co prawda byli fajni, było nas mało, ale fizykę i matematykę mieliśmy na poziomie akademickim. Z matematyką radziłam sobie, ale fizyka była dla mnie za trudna. Koledzy i koleżanki byli megamózgami z przedmiotów ścisłych, a ja czułam, że nie jestem w stanie ich dogonić, i to mi podcinało skrzydła. 

A dlaczego finalnie wybrałaś ekonomię na studiach?

Poszłam za ciosem, ale i na łatwiznę. Skoro nie dostałam się do Akademii Teatralnej, to wybrałam kierunek, na którym wiedziałam, że po moim liceum poradzę sobie bez większych problemów. I tak też było. Na ekonomii spotkałam profesora, który wykładał mikroekonomię i prowadził zajęcia fakultatywne „Mieć czy być”, według myśli Fromma. Zabierał studentów do parku i rozmawiał z nami o filozofii. Przyznał nam się, że jako młody chłopak chciał studiować na ASP, ale nie dostał się. W rewanżu opowiedziałam mu, że marzyłam o Akademii Teatralnej. Pamiętam, jak spojrzał na mnie z wyrzutem i powiedział, że muszę wiedzieć, czego pragnę w życiu, a marzenia trzeba spełniać. 

I co zrobiłaś z tą radą?

Niewiele. Pracę magisterską na ekonomii poświęciłam rynkowi sztuki i zapisałam się na studia z historii sztuki. Ale zaraz po obronie dyplomu trafiłam do agencji PR-owej. Zatrudniłam się w niej, bo szukano osoby do projektów artystycznych, kontaktów z twórcami. Byłam zachwycona. Ale projekt się skończył, a moje jedyne doświadczenie zawodowe, jakie zdobyłam, było z obszaru komunikacji i marketingu. Trafiłam więc do kolejnej agencji, która już ze sztuką nie miała nic wspólnego. I tak było przez kolejnych 10 lat. W międzyczasie urodziłam syna, a niedługo później zachorowałam na depresję. Ten moment, gdy zatrzymałam się w domu, by opiekować się małym, uświadomił mi, że żyłam nie swoim życiem. 

Ile miałaś wtedy lat?

31. Na depresję chorowałam przez prawie rok. Wtedy zrobiłam sobie prezent. Kupiłam pierwszy aparat fotograficzny. I w zasadzie non stop robiłam zdjęcia. Studiowałam w Warszawskiej Szkole Fotografii, chodziłam po wystawach, podglądałam prace innych. Nadal jednak zatrudniona byłam w korporacjach, które dawały mi złudne poczucie bezpieczeństwa i przynosiły stałe i dobre pieniądze. Aż wpadła mi w ręce książka „Śmiertelni nieśmiertelni” Kena Wilbera. Główna bohaterka rzeźbiła z gliny, co także mi się przydarzyło w czasie ciąży, ale niespecjalnie wtedy cieszyło, bo brakowało mi cierpliwości. A pod wpływem tej książki zapragnęłam spróbować jeszcze raz. I tym razem zaskoczyło. Skończyło się na tym, że zdałam do szkoły ceramiki i dziś ją robię, łącząc z fotografią. I odeszłam z korporacji. A najważniejsze jest to, że spełniły się moje marzenia – wreszcie czuję, że jestem na swojej drodze. Uwielbiam to, co robię, i czuję, że pierwszy raz w życiu jestem tak prawdziwie zawodowo szczęśliwa.

Zrezygnowałaś z poczucia bezpieczeństwa.

Tak, ale tak jak mówiłam, to było złudne poczucie, bo pracę przecież zawsze możesz stracić. Tak było w moim przypadku. Firma przeprowadzała restrukturyzację i zwalniała pracowników. Skorzystałam z tej okazji i zamiast szukać kolejnej korporacji, w której zarabiałabym świetne pieniądze, ale byłabym nieszczęśliwa, postanowiłam, że przynajmniej spróbuję robić w życiu to, co kocham.

Twój ojciec komentował jakoś te zmiany w twoim życiu? 

Oboje rodzice bardzo mnie wspierają. Tata ostatnio skonstruował mi przyrząd do wycinania otworów w ceramicznych umywalkach, które robię. On sam jako młody chłopak miał zacięcie artystyczne. Rzeźbił w drewnie i śniegu, ale miał na utrzymaniu rodzinę i poświęcił się prowadzeniu własnej firmy. Może teraz, kiedy patrzy na mnie, cieszy się, że przynajmniej ja mogę artystycznie realizować się, skoro on nie miał w życiu takiej możliwości. Choć wydaje mi się, że i tak jest szczęśliwym człowiekiem. Ma twórczą pracę, a jego firma odnosi sukcesy.

Nina Harbuz
Sortuj wg. Najnowsze
Komentarze (2)

Ewa Pniewska
Ewa Pniewska07.05.2019, 17:28
Jakie to miłe, Iza ściskam:):)

Wczytaj więcej
Proszę czekać..
Zamknij