Znaleziono 0 artykułów
24.12.2021

Książka tygodnia: Barbara Demick, „Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin”

24.12.2021
Fot Materiały prasowe

Barbara Demick, amerykańska reporterka znana w Polsce z książki o Korei Północnej, tym razem opisuje tybetańską Ngawę, miasto, którego bali się Chińczycy. „Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin” to znakomita, choć niełatwa lektura.

Na imię jej Gongpo, ma siedem lat i właśnie wraca do domu po kilkudziesięciodniowej żałobie odprawianej po śmierci wuja. Właściwie nie był to dom, lecz pałac: 850 komnat od lochów po dach, niektóre wyłożone drewnem maskującym gliniane ściany, a jeszcze stajnie, spichlerze, pomieszczenia gospodarcze. Najwyższe piętro pałacu – poniżej znajdowały się sypialnie i gabinety doradców – służyło praktykom duchowym. Wisiały tam tradycyjne malowidła tybetańskie – tanki, ściany wymalowano freskami przedstawiającymi demony, duchy, bożki i bogów, a przede wszystkim różne inkarnacje Buddy i bodhisattwów, istot oświeconych, które porzuciły nirwanę, by odrodzić się dla dobra ludzi, zwierząt, a nawet lichych owadów. Była też najświętsza kaplica, a w niej posąg Awalokiteśwary, bodhisattwy współczucia, patrona Tybetańczyków, mieszkańców Dachu Świata, jak nazywany jest ten górski płaskowyż zasypywany śniegiem i targany himalajskimi wichurami. W świąteczny czas pałac rozbrzmiewał śpiewem, dźwiękiem bębenków, grających mis, rogów i instrumentów zrobionych z wielkich muszli. Wierni recytowali mantrę om mani padme hum, którą trudno przetłumaczyć, ale wiadomo, że odwołuje się do współodczuwania z każdym innym istnieniem.

Na swój czas i swój kraj Gongpo żyła w luksusie. Była córką władcy królestwa Mei. Stolica państwa znajdowała się w Ngawie, miasteczku z kilkoma ulicami na krzyż, kilkoma klasztorami, głodnym i bez elektryczności, siłą przyłączonemu do chińskiej prowincji Syczuan po komunistycznej rewolucji. Wedle europejskich miar jej ojciec był ledwie właścicielem lichych, nieurodzajnych ziem, stad jaków i owiec, królem terytoriów niewiarygodnie biednych, zacofanych, żyjących w epoce wczesnego feudalizmu. Szanowano go, bo szanował poddanych, wspierał najuboższych, nie szczędził ofiar buddyjskim mnichom. Mei było państewkiem oświeconym, gdyż takiego miało władcę. Władca znał się osobiście z Dalajlamą, podówczas młodzieniaszkiem, a już namaszczonym na duchowego przywódcę Tybetańczyków, wyznawcą równości, sprawiedliwości, pokoju i, tak, tak – socjalizmu.

Tyle że królestwo Mei, podobnie jak cały Tybet, nie mogło (choć próbowało) wpasować się w komunistyczne Chiny, raz po raz przeorywane szaleńczymi ideami Mao Zedonga, za którymi maszerowały w karnych, nierozłącznych parach nędza i głód, zniszczenie i śmierć. W ten dramatyczny korowód ciągnący się po dziś dzień wpisane jest życie królewny Gongpo i innych bohaterów świetnej książki amerykańskiej dziennikarki i pisarki Barbary Demick: pasterza jaków właścicielki straganu, członka zespołu folklorystycznego.

Barbara Demick mieszkała w Chinach kilka lat, śląc korespondencję do „Los Angeles Times”. Zafascynował ją Tybet, jego kultura, przyroda, krajobrazy, głęboka wiara. Lecz, jak się zdaje, nie chciała spoglądać na Dach Świata z okien pałacu Potala w stołecznej, sławnej na cały świat Lhasie, odwiecznej siedziby dalajlamów, którym cześć oddawali wszyscy tybetańscy królowie. Wybrała prowincjonalną Ngawę, swego czasu przewodzącą innym tybetańskim miastom. Rola Ngawy była tak szczególna i tak bardzo Chińczycy bali się tego miasteczka, iż odcięli je od świata kordonami policji i wojska, poddali niezwykłym represjom i inwigilacji. Żeby tam się dostać, Demick musiała dokonywać niezłej ekwilibrystyki.

A było po co. Nie chodzi tutaj wyłącznie o historię królewny Gongpo, którą spotkała w indyjskiej Dharamshali, gdzie mieszka XIV Dalajlama i liczna tybetańska diaspora. Gdy zawodziły kolejne sposoby obrony tybetańskiej autonomii, religii i obyczajów, młodzi ludzie – najczęściej buddyjscy mniszki i mnisi – postawili na najbardziej ekspresyjny (przepraszam za słowo), kategoryczny i ostateczny sposób, by chronić to, co dla nich w Tybecie najdroższe. Chłopcy i dziewczyny, owinięci kocami nasączonymi benzyną (niekiedy przed samobójstwem pili ją, by nie konać w chińskich szpitalach), podpalali się na ulicach, przed niszczonymi klasztorami i posterunkami sił bezpieczeństwa. Tybetański buddyzm zabrania krzywdzenia wszelkich istot, więc miejsce samobójstwa wybierali tak, by nie ucierpiał nikt postronny. Lecz znali opowieści z tybetańskiej mitologii o dobrowolnych, choć okrutnych, ofiarach złożonych z samych siebie, gdy inne formy oporu utraciły sens. Ngawa zapłonęła ludzkimi pochodniami.

„Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin” to znakomita, choć niełatwa lektura. Napisana bez taryfy ulgowej, również wobec Tybetańczyków, ale tak, jakby dyktował ją bodhisattwa współczucia. Demick opowiada o dziesięcioleciach tybetańsko-chińskiego sąsiedztwa, z pokorą pochyla się nad krzywdą maluczkich i potępia pychę silnych. A jeśli poskrobać głębiej, okaże się, że to książka uniwersalna, gdyż mówi o przemocy i kłamstwie, a te mogą dotknąć każdego, niezależnie od historycznego czasu i miejsca na mapie. Ale też o potrzebie wolności, której warto poświęcić się ze szczętem.

* Barbara Demick, „Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin”, tłumaczenie Barbara Gadomska, wydawnictwo Czarne

 
Paweł Smoleński, „Gazeta Wyborcza”
Proszę czekać..
Zamknij