Znaleziono 0 artykułów
12.04.2019

Mikroklimat

12.04.2019
Anna Tomiak "Jurata. Cały ten szpas" (Fot. Materiały prasowe)

Anna Tomiak, autorka tomu „Jurata. Cały ten szpas”, nad morzem spędziła dzieciństwo, obserwując nie tylko szpas, ale też szpan – artystów i arystokratów, biznesmenów i polityków, elity i tych, którzy do nich aspirowali. – Książka przypomina mi taką Juratę, jaką pamiętam z wakacji w czasach dzieciństwa, a dodatkowo mogłem po raz pierwszy poznać jej niesłychaną historię – mówi redaktor naczelny „Vogue Polska”, Filip Niedenthal.

Z Jastarni do Juraty spacer zajmował nam około pół godziny, czasem dłużej. W wakacje to był nasz rodzinny rytuał. Zazwyczaj po obiedzie domagałyśmy się z siostrą lodów jagodowych. W Jastarni ich nie było, szliśmy więc do kawiarni Juratka. W tamtą stronę pod słońce, plażą nad otwartym morzem. Gdy na wydmach majaczył już hotel Bryza, przyspieszałyśmy z siostrą kroku. 

Po zjedzeniu pięciu przepysznych jagodowych kulek wracaliśmy lasem nad Zatoką Pucką. Tata opowiadał nam tajemnicze historie o stworach mieszkających wśród wysokich paproci, przez które się przedzieraliśmy. A mama nie pozwalała zbierać jagód, bo bała się, że trafimy na wilcze i się potrujemy. Do dziś nie wiem, co to są te wilcze jagody.

(Fot. NAC)

Na przełomie lat 70. i 80. Jastarnia wydawała mi się najcudniejszą miejscowością na całym świecie. Z niskimi rybackimi chałupami, zapachem wędzonych ryb, pięknym portem, barem Okrąglak, gdzie dorośli chodzili na drinki, smażalnią placków ziemniaczanych za pocztą, kiczowatym wesołym miasteczkiem i najlepszymi goframi z cukrem pudrem, serwowanymi niedaleko kościoła. Wszyscy się znali, a na plaży nikt nikomu nie zajmował grajdoła.

No i tu mówiło się po kaszubsku. Jak mawiał mój ojciec, „panował mikroklimat”, cokolwiek by to znaczyło. Jurata, oczywiście poza lodami, w ogóle nie stanowiła dla mnie atrakcji. Ot, letniskowa miejscowość bez miejscowych, ale za to dla bogatych wczasowiczów. Wiedziałam, że jeżdżą tam znani aktorzy, grają w tenisa, wożą się eleganckimi autami. 

Zdecydowanie byłam lokalną patriotką Jastarni. Dlatego zrobiło mi się smutno, kiedy przeczytałam w – fantastycznej zresztą – książce Anny Tomiak „Jurata. Cały ten szpas”, że Jastarnia bywalcom Juraty – przynajmniej tym przedwojennym – wydawała się raczej gorszą, brzydszą i pomijaną starszą siostrą.

Jastarnia była osadą rybacką z własnym portem już od ponad 100 lat, gdy pod koniec lat 20. XX wieku, trzy kilometry dalej, na niezamieszkanym kawałku ziemi Półwyspu Helskiego grupa zapaleńców zawiązała handlową spółkę z zamiarem zbudowania polskiego Saint-Tropez czy raczej, zważywszy na kapryśny klimat, Deauville. Miejsce nazwali Jurata od imienia morskiej bogini, która ponoć mieszkała na dnie Bałtyku w bursztynowym pałacu. Wybór lokalizacji nie był przypadkowy. Przesądził tamtejszy… mikroklimat, rzekomo lepszy niż w Jastarni. Na pewno lepsza okazała się woda pitna, „pozbawiona bakterii”, „w innych bowiem miejscach półwyspu woda jest koloru brunatnego i ma niezbyt przyjemny zapach z powodu zwartości różnych soli, a szczególnie jodu. Tak że inne miejscowości półwyspu zmuszone są podczas sezonu przywozić wodę w tendrach z Pucka”.

(Fot. Mieczysław Wójcikiewicz, z archiwum Bogusława Wójcikiewicza)
(Fot. NAC)

Zaangażowano więc najlepszych inżynierów i architektów. Kilka lat później stały już hotele, domki jednorodzinne, były park, korty tenisowe, molo, piękny dworzec kolejowy. Gdy w Jastarni ludzie oświetlali domy lampami naftowymi, myli się w miednicach i korzystali z wychodków, goście w Juracie mieli prąd, łazienki z toaletami, wannami, ciepłą i zimną wodą w kranach. Chwilę potem rozdzwoniły się też telefony. 

„Przy molo nad zatoką przez całe lato działała wypożyczalnia żaglówek, kajaków i modnych już wtedy nart wodnych. Oferowała również leżaki, parasole, piłki, a nawet koce” – pisze Anna Tomiak. Na plaży – tej nad otwartym morzem – ustawiono kosze wiklinowe. A w nich siedziały panie, wystawiając się do słońca, ubrane w trykoty przypominające dzisiejsze kostiumy jednoczęściowe. Obowiązkowym elementem plażowego stroju był pasujący kolorem i wzorem długi i ciepły płaszcz kąpielowy. 

Bywało tu tzw. lepsze towarzystwo. W niedziele po mszy, około południa, na spacer brzegiem morza, oczywiście w stroju plażowym – obszernym jasnym płaszczu i białej czapeczce – wybierał się prezydent Rzeczpospolitej Polski Ignacy Mościcki. Uwielbiał spędzać wakacje w letniej rezydencji Muszelka przy Leśnej 21. Przy ulicy Mestwina zatrzymywał się minister spraw zagranicznych Józef Beck z żoną Jadwigą. „Pani Jadwiga, zwana Dziubą, słynęła z elegancji, chodziła otoczona swoim dworem, z córką, jej boną i dwoma rasowymi pieskami”. Zaś po sąsiedzku nocował też marszałek Edward Rydz-Śmigły. 

Prezydent RP Ignacy Mościcki z żoną Marią (druga z lewej), córką Heleną Bobkowską (druga z prawej) i kpt. żand. Janem Huberem na plaży (Fot. Pikiel Witold, NAC)

Obok polityków do nowego kurortu przyjeżdżali arystokraci, zamożni ziemianie, biznesmeni i oczywiście artyści. Bywał tu malarz Wojciech Kossak, który nawet kupił willę w Juracie. Często towarzyszyły mu córki Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec.

Po wojnie nie było już tak samo. I choć Jurata nie została zburzona, to właścicieli willi wywłaszczono, a na ich miejsce wprowadzili się nowi lokatorzy. Niektórym udało się potem odkupić swoje domy. 

Nowe władze ludowe też chciały mieć wkład w działalność pięknie położonego kurortu i chciały, by zachował swój szczególny, choć już PRL-owski charakter. Gdy w 1968 roku zbudowano hotel Bryza, na otwarcie przyjechał Edward Gierek z małżonką Stanisławą. Zaczęły wyrastać kolejne ośrodki wczasowe, w sąsiedztwie molo stanął Neptun, ośrodek wypoczynkowy KC PZPR. 

Jurata (Fot. Mieczysław Wójcikiewicz, z archiwum Bogusława Wójcikiewicza)

Wrócili też artyści. Na kawie w Juratce – tej od lodów jagodowych – spotykali się państwo Szczepkowscy, Łapiccy, Englertowie, Olbrychscy, Idziakowie i… Niedenthalowie, rodzice mojego szefa, redaktora naczelnego „Vogue Polska”. 

„Artyści zrzeszali się po południu i wieczorami, zwykle na jakimś tarasie albo w ogródku” – pisze Tomiak. Opowiadała jej Magda Zawadzka: „Odwiedzaliśmy się wzajemnie, ku zmartwieniu właścicielek naszych domków, które, widząc kolejnego gościa przy furtce, wznosiły oczy do nieba i szeptały: »O Boże, tyle ludzi, moje szambo! Ojej, szambo!«. Rozumieliśmy, że szambo to musi być jakiś kłopot, ale nie potrafiliśmy się tym przejąć”.

Szambiarki straszyły też w Jastarni. Gdy tylko jakaś nadjeżdżała, na trzy-cztery razem z innymi dziećmi zatykałyśmy nosy i uciekałyśmy jak najdalej. I może Jurata to był wielki świat, ale w deszczowe dni to do „naszego” kina Żeglarz schodzili się ci wszyscy sławni letnicy. Swojego kina nie mieli. 

Anna Tomiak, „Jurata. Cały ten szpas”, Wydawnictwo Czarne

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij