Znaleziono 0 artykułów
04.01.2022

Projektowanie graficzne w PRL: Ładnie, ale trudno

04.01.2022
Fot. Materiały prasowe

Opowieści o grafice w PRL nigdy dość. Zwłaszcza jeśli pokazują trudności, z jakimi mierzyli się wówczas projektanci. Barwnie mówi o nich w „Spirali. Zwierzeniach projektanta” Roman Duszek, pytany przez Ewę Satalecką. Drobiazgowo opisuje je Katarzyna Jasiołek w książce „Opakowania, czyli perfumowanie śledzia”. 

„Perfumowanie śledzia” to, swoją drogą, określenie wymyślone przez Romana Duszka. „Rzeczywistość z jej ograniczeniami materiałowymi i technicznymi weryfikowała nasze wyobrażenia i wygląd projektu zrealizowanego różnił się później od pierwotnego. Przykładem może być seria opakowań kosmetyków, w tym cieni do powiek Kamelia, w których zamierzony biały kolor kartonu zastąpiony został szaroburym, a złoty nadruk precyzyjnie wykreślonych cyrklem wzorów stał się perfumowaniem śledzia” – wyjaśnia Katarzynie Jasiołek.

Fot. Materiały prasowe

Roman Duszek. Projektant znanych identyfikacji graficznych

Urodzony w 1935 roku Roman Duszek zaprojektował znaną bywalcom Warszawy informację wizualną pierwszej linii metra, a wcześniej między innymi słynne loga hotelu Victoria, Telewizji Polskiej i Dziennika Telewizyjnego, rowerów Romet, LOT-u czy polskiego Fiata. Pracował w Przedsiębiorstwie Urządzeń Reklamowych „Reklama”, współpracował z Doświadczalną Oficyną Graficzną i Pracownią Sztuk Plastycznych, zasiadał w komisji weryfikacyjnej Ministerstwa Handlu Wewnętrznego, we Francji pracował dla paryskiej agencji Lonsdale Design, a w Stanach Zjednoczonych wykładał na Uniwersytecie Illinois w Urbana-Champaign i też trochę projektował. W znakomitej książce Ewy Sataleckiej – autorki wywiadu-rzeki z Krzysztofem Lenkiem – opowiada o tym wszystkim i trochę o życiu, które harmonijnie wiąże się u niego z pracą. „Projektowanie było dla mnie fascynującą przygodą, podróżą w nieznane. Inny za każdym razem temat zmuszał mnie do poznawania jego specyfiki. Rozpoczynał drogę przez pomysły. Gorączkowa praca umysłu i towarzyszący jej ruch ołówka, gryzmolenie na papierze były nieodłączną częścią tego procesu. Pomijając jego rolę w projektowaniu, rysunek jest dla mnie sposobem przedstawiania myśli. Kiedy chcę coś zrozumieć, posługuję się rysunkiem” – mówi. 

Fot. Materiały prasowe

To projektant, który przed przystąpieniem do pracy o przedmiocie projektowania dowiaduje się, ile można. Zanim więc zrobił znak dla Instytutu Badań Jądrowych w Świerku, pojechał obejrzeć, jak wygląda budynek. Wrażenie wywarł na nim reaktor, ale też fakt, że Instytut sąsiaduje z lasem. Ostatecznie model atomu obrysował świerkiem. Dla hotelu Victoria – flagowego symbolu PRL-owskiego luksusu – zindywidualizował literę V. Pamiętał, że w czasie okupacji w tym miejscu mijał sztab generalny i wielkie znaki V symbolizujące zwycięstwo Wehrmachtu. „Chciałem zrobić Victorię inną niż tamte, wojenne, i zaznaczyć, że ta jest warszawska. Z Warszawą kojarzy się syrena. Ten symbol zawierał rozpoznawalne elementy, takie jak ręka, miecz i charakterystyczny rybi ogon. Miałem więc listę komponentów, jakby glinę, z której należało ugnieść coś, co byłoby znakiem warszawskiej Victorii” – wspomina. Ugniótł zwinne V, ale w katalogu czcionek brakowało pasującej do inicjału. Ułożył więc własny krój – specjalnie na potrzeby identyfikacji wizualnej hotelu. Ale kiedy zmieniły się czasy, napis najpierw przerobiono na gorszy, a potem zniknął z fasady.  

„Zazwyczaj projekty graficzne umierają śmiercią naturalną – znaki w momencie likwidacji firmy, opakowania wyrzucane są na śmietnik, a okładki wraz z książkami stają się makulaturą” – mówi Roman Duszek. 

Fot. Materiały prasowe

PRL-owskie projektowanie ma rzesze fanów

Mistrz ma zawsze rację, ale gdyby projekty graficzne naprawdę umierały, nie byłoby dziś – wydanych w grudniu 2021, a więc pół wieku po czasach świetności znaków, o których mowa – książek Ewy Sataleckiej i Katarzyny Jasiołek. PRL-owskie projektowanie ma rzesze fanów. Specjalizujące się w nim profile na Instagramie –tysiące followersów, wystawy poświęcone projektantom – dość wspomnieć ekspozycję prac Karola Śliwki w Muzeum Miasta Gdyni (kurator: Patryk Hardziej) czy Jerzego Treutlera w wilanowskim Muzeum Plakatu (kuratorka: Ewa Reeves) – przyciągają tłumy. Osobiście marzę, by powstało kiedyś muzeum polskich znaków graficznych, na razie z ciekawością wyglądam katowickiej wystawy prac Romana Duszka, którą zapowiada Katarzyna Jasiołek. 

Fot. Materiały prasowe

Projektowanie w PRL: Miało być ładnie, a było trudno

Roman Duszek, kwitując trzy lata pracy w Paryżu, gdzie zanim projekty wdrażano do produkcji, testowano handlowy potencjał w kilku sklepach, mówi: „Wróciłem do Polski z dużą wiedzą na temat analizy rynku, dzisiaj zwanej marketingiem, ale nie była przydatna, ponieważ polski system funkcjonował zupełnie inaczej”. O tym, jak bardzo inaczej, opowiada w „Perfumowaniu śledzia” Katarzyna Jasiołek. Jej książka to rzecz o męce. Oddaje głos dekoratorkom i dekoratorom wystaw, projektantom znaków graficznych, twórczyniom opakowań, wertuje roczniki branżowych czasopism i potężne sterty dokumentów, by dowieść, że miało być ładnie, a było trudno. Na przykład wyprodukowanie etykiety trwało rok, bo brakowało farb i lakierów albo – po prostu – papieru. Złej jakości były słoje i butelki, kłopoty sprawiała blacha do produkcji puszek. Problemem był, najkrócej mówiąc, system, który wszystko komplikował. Inna centrala odpowiadała za blachę, inna za lakier, jeszcze inna za papier i farbę. Projektanci wymyślali stylowe znaki graficzne oraz identyfikacje, mogli chwalić się nimi na wystawach i targach, ale przemysł, nawet jeśli lekki z nazwy, w obyciu był zawsze ciężki. 

Fot. Materiały prasowe

Decydentom zależało, by Polska pięknie prezentowała się zagranicą, ale jeśli zagraniczni kontrahenci żądali próbek, okazywało się, że na przykład kapustę można wysłać w dwustukilogramowej beczce albo wcale. Dopiero po piętrowych interwencjach udawało się wykroić dziesięciokilowe opakowanie. Świat widywał zmyślniejsze próbki. 

Decydentom zależało, by polski przemysł chemiczny i spożywczy pięknie prezentował się na ulicach miast – pracowali na to dekoratorzy i dekoratorki sklepowych wystaw. Katarzyna Jasiołek dotarła do wspomnień wielu z nich. „Był rok 1952, w siedem lat po wojnie. Na rynku występowało dużo braków. Towar wyrywano sobie z rąk” – pisała w konkursowej pracy Janina Rodowicz-Krasuska, matka Maryli Rodowicz. – „Upięte w oknie towary były często po godzinie zdejmowane przez personel. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji należało wykonywać dużą ilość elementów dekoracyjnych, aby jak najmniej eksponować towary. Wydawałoby się, że rola dekoratora spadła do zera, bo zamiast reklamować towary, popisywał się w tworzeniu w papieroplastyce białej, później kolorowej (jakże modnej), malował gigantyczne plansze i budował atrapy”. 

Fot. Materiały prasowe

PRL: Wszyscy byli sfrustrowani

Słowem, wszyscy byli sfrustrowani. Dekoratorzy, graficy, przytomnie myślący urzędnicy stosownych centrali. Nawet Roman Duszek: „W Polsce mówiło się o nas znakowcy. Było nas sporo, starszego i młodego pokolenia. Tak jak istniało środowisko plakacistów, istniało też środowisko znakowców. Nie było ono jednak rozpoznawalne, twórcy znaków właściwie pozostawali anonimowi. Koledzy, którzy robili plakaty, byli widoczni na ulicach miast. Wystarczyło podejść i odczytać nazwisko projektanta. Mieli także swoje wystawy i w końcu Biennale Plakatu”. Prace znakowców też były pokazywane, choćby na Pierwszej Ogólnopolskiej Wystawie Znaków Graficznych w 1969 roku (druga odbyła się dopiero w 2015 roku) czy wystawie grafiki reklamowej w Zachęcie w 1962 roku. O tej drugiej pisano, że „ujawnia całą przepaść między możliwościami i ambicjami grafików a stanem estetycznym drobnicy towarowej w kioskach, witrynach, najcodzienniejszych przedmiotów, szyldów fryzjerskich i pudełek z zabawkami dla dzieci. (…) dlaczego nie ma takiego piękna na ulicy?”. 

Popularność PRL-owskiej grafiki, przywoływanie dawnych etykiet, neonów, reklam niechybnie prowadzi do przekonania, że kiedyś było lepiej. Książki Ewy Sataleckiej i Katarzyny Jasiołek przypominają, że nie było. Bogato ilustrowane, prezentują dużo piękna, są starannie udokumentowane – opisują biedę i absurd PRL. To dobrze, bo jakkolwiek Polska Ludowa miała pewnie więcej zalet, niż mogło się zdawać, gdy upadała 30 lat temu, była jednak w wielkiej mierze wstrętna. W książkach Sataleckiej i Jasiołek widać to bardzo wyraźnie. „Perfumowanie śledzia” jest pouczające, bo tutaj ilustracje boleśnie kontrastują z tekstem. „Spirala” nie tylko nie lukruje przeszłości, lecz także odważnie zagląda w przyszłość. Fragmenty książki, na które zabrakło miejsca w papierze, można zeskanować sobie za pomocą kodu QR i poczytać w telefonie. Polecam.

Roman Duszek, Ewa Satalecka „Spirala. Zwierzenia projektanta”, Karakter

Katarzyna Jasiołek „Opakowania, czyli perfumowanie śledzia. O grafice, reklamie i handlu w PRL-u”, Marginesy 

 

 
Aleksandra Boćkowska
Proszę czekać..
Zamknij