Znaleziono 0 artykułów
29.05.2023

Moja matka po prostu ojcu usługiwała: Patriarchat na polskiej wsi

29.05.2023
Fot. Ze zbiorow Muzeum Etnograficznego w Krakowie

Od świtu do nocy, w polu, przy zwierzętach i w domu. Codzienność kobiet na polskiej wsi w dwudziestoleciu międzywojennym to przede wszystkim ciężka praca. To, że pełna odpowiedzialność za dzieci, gotowanie, pranie, sprzątanie w domu bez elektryczności i bieżącej wody jest „babską robotą”, było uważane za równie oczywiste, jak podległość mężowi. – Moja matka po prostu ojcu usługiwała i jeszcze się bała, że coś zrobi nie po jego myśli. Ojciec codziennie rano odwoził mleko do mleczarni. Ona stała w drzwiach, by nie przeoczyć momentu, gdy jego fura wyjedzie zza zakrętu drogi. Wtedy musiała natychmiast nastawiać zupę mleczną, bo domagał się, żeby była gorąca – opowiada jedna z rozmówczyń Joanny Kuciel-Frydryszak, autorki książki „Chłopki. Opowieść o naszych prababkach”, której fragment publikujemy.

Anna Szopowa wyszła za mąż z wyboru. Obie rodziny, jej i męża, radziły sobie na tyle dobrze, że i Anna, i jej mąż Janek ukończyli szkołę rolniczą. Po ślubie zamieszkali w domu teścia w małopolskiej Zagórowej i Anna cierpliwie znosiła to, że podczas gdy ona nie ma chwili wytchnienia i wciąż musi się spieszyć, mężczyźni w domu siedzą, uważając, że już są po robocie. „Ja także byłam zmęczona i głodna, dzieci były głodne i to je trzeba było nakarmić w pierwszej kolejności. Ich to nie obchodziło, a tylko to, że oni są głodni i muszą się najeść. Po jedzeniu teść położył się w swoim łóżku, Janek usiadł na tapczanie zrobionym domowym sposobem, wyciągnął nogi, książkę położył na kolanach i odpoczywał. Ja nie miałam czasu usiąść do jedzenia. Takich dni było bardzo dużo. Nieraz prosiłam, aby pomógł mi coś zrobić. Odpowiadał, że to jest babska robota”.
„Babska robota” to w przekonaniu mężczyzn wszystkie prace domowe, wokół inwentarza, a także zajmowanie się dziećmi. 

Fot. Ze zbiorow NAC

– Moja matka po prostu ojcu usługiwała i jeszcze się bała, że coś zrobi nie po jego myśli – opowiada Róża Somla-Dembowska, której dzieciństwo przypadło na końcówkę lat czterdziestych. – Ojciec codziennie rano odwoził mleko do mleczarni. Ona stała w drzwiach, by nie przeoczyć momentu, gdy jego fura wyjedzie zza zakrętu drogi. Wtedy musiała natychmiast nastawiać zupę mleczną, bo domagał się, żeby była gorąca. Jeśli nie zauważyła, że fura nadjeżdża, i chciała nastawić garnek, dopiero kiedy ojciec wchodził do domu, już było za późno. Odwracał się na pięcie i szedł w pole. Bez jedzenia i bez słowa. A matka cierpiała. Myśmy z ojcem prawie nie rozmawiali. „Od dzieci” była matka. Ojciec monologował i nikt nie odważyłby się z nim dyskutować. Gdy wracał po pracy do domu, zasiadał przy dużym stole, a matka podawała mu obiad. Przy zupie, najczęściej gęstej, z wkładką mięsną, siorbał. Zwykle coś barwnie opowiadał. Myśmy z bratem jedli obok na taboretach, nie śmielibyśmy jeść przy stole obok ojca.

Elżbieta Klajn, która codziennie sprawdza dzieciom ubrania i sama je szyje, wszystko to robi po pracy. W jej przypadku, jak większości kobiet w małych gospodarstwach, polega ona na zajmowaniu się domem, dziećmi, żywym inwentarzem, ogrodem, sprzedażą nabiału na targu – ale to dopiero pierwsza część, tak zwana babska robota. Elżbieta Klajn pracuje też w polu – sadzi i kopie ziemniaki, wyrywa chwasty, zbiera kamienie, grabi, wiąże snopy, pomaga przy żniwach. To już nie są kobiece prace, ale kobiety je wykonują. One nie dzielą obowiązków na męskie i babskie, a nawet jeśli, robią, co trzeba zrobić. „W oborze utrzymanie porządku należy w teorii do męża lub syna, są oni jednak tak zajęci pracą od świtu do nocy, że pod bydło sama szykuję słomę i ścielę, ściany także trzy razy w roku bielę wapnem, sama wyrzucam gnój, który syn wywozi w pole” – pisze Elżbieta Klajn.

Fot. Ze zbiorow NAC

Praca, którą wykonuje, jest tytaniczna, ale nie skarży się, ponieważ ma poczucie, że każdy z nich daje z siebie wszystko i nawzajem sobie pomagają. Mimo że gospodarstwo dziewięcioosobowej rodziny Klajnów jest bardzo małe – trzy hektary – zbudowali trzyizbowy dom, co wprawdzie długo trwało, bo stawiali dom we trójkę – ona, mąż i dziecko, robiąc sami pustaki, ale do tego wykształcili dzieci, a dwie najstarsze córki zostały nauczycielkami. Nie byłoby to wszystko możliwe, gdyby nie dyscyplina całej rodziny, a może, co jeszcze ważniejsze, zgodna współpraca i wiara w powodzenie zamierzeń. Kiedy budowali dom, dwoma najmłodszymi córkami opiekowały się ich starsze córki, a jeden z synów gotował rodzicom obiady.

Zapracowana Elżbieta Klajn znajduje ponadto czas na czytanie, uprawia też ogród warzywny, głównie kalafiory, i owocowy, który obsadziła drzewami wiśniowymi, jabłkowymi i truskawkami, ale największą radość przynosi jej osiemdziesięciometrowy ogródek kwiatowy, w którym kwitną dalie, bratki, lewkonie i krokusy.

(…)

Historia dziewczyny spod Wadowic również nie należy do typowych. Ta młoda kobieta, która niestety swojego wieku nie podaje, została z niczym, gdy gospodarstwo jej rodziców po ich śmierci trafiło do jej brata, a bratowa nie znalazła dla niej miejsca w domu. 

„Dla mnie – pisze – zaczął się bardzo przykry okres w życiu, gdyż jako uboga dziewczyna nie miałam prawie żadnych widoków do dobrego zamążpójścia”. Wiedziała jednak, że w tej samej wsi mieszka samotny sześćdziesięcioletni wdowiec, którego bliscy umarli na gruźlicę. Jego gospodarstwo było wprawdzie kompletnie zaniedbane, ale dwa hektary ziemi całkiem urodzajne. „Wyszłam za tego wdowca, choć uboga, ale zdrowa i chętna do pracy. Prawie cała wieś była zdania, żem zrobiła czyste szaleństwo, przeważało ogólne mniemanie, że ręce urobię, a nie dam rady tej zrujnowanej gospodarce. Do domu męża przyszłam 26 lutego 1930 roku, zastałam u niego jedną krowę, trzy kury, dwa króliki, wóz, pług, trzy brony oraz 500 złotych długu, wniosłam 1 tysiąc złotych i krowę, pościel i naczynia kuchenne”.

Fot. Ze zbiorow NAC

Od ślubu pracuje właściwie sama, mąż nie ma siły, tylko w cięższych pracach pomagają jej wynajęci robotnicy. Ponadto hoduje dwie krowy i dwie świnie, uprawia warzywa, len, z którego rocznie otrzymuje trzydzieści metrów płótna, i wychowuje córkę. Jej relacja pobrzmiewa godną podziwu energią, można sobie wyobrazić tę dziewczynę jako wesołą, rumianą i silną albo co najmniej zadowoloną z życia i spełnioną, a taki obraz prawie nigdy się nie wyświetla podczas lektury relacji wiejskich gospodyń z tego czasu. Tutaj spotykamy kobietę, która nie tylko się zmaga z życiem, ale też szuka w nim przyjemności, ma poczucie, że wiele od niej zależy, i stara się te możliwości wykorzystać, jak potrafi. Kiedy pojawiła się w domu męża, wzięła się do roboty, przebudowali dom, z dwóch izb powstały trzy o dużych oknach, zrobiła heblowaną podłogę, w stajni wymurowali okno i dobudowali ganek. Założyła też sad, a przed samym domem posadziła bez i zrobiła kwiatowe grządki z czterema piennymi różami szczepionymi na dzikiej róży. „Mam wszystko na czas zrobione w polu, w domu i koło domu. Chodzę czysto ubrana, mam jeszcze czas czytać książki i gazety” – oświadcza. To właśnie lektury pomogły jej dobrze gospodarować, a nawyk czytania zawdzięcza ojcu, o którym pisze, że był człowiekiem bardzo rozumnym i wielkim społecznikiem. „I odkąd nauczyłam się czytać, zawsze starannie dobierał mi książki. A raz pobudzona chęć wiedzy i nauki latami wzrastała i nieraz w ciężkich chwilach błogosławię za to pamięć mego ojca” – pisze. Najbardziej zadowolona jest wtedy, gdy przychodzą do niej sąsiadki i mówią: „Ale masz tu ładnie!”, a ona odpowiada: „Też możecie tak mieć!”.

Fot. Wyd. Marginesy

 

Joanna Kuciel-Frydryszak
Proszę czekać..
Zamknij