Znaleziono 0 artykułów
08.11.2022

„Biały album” Joan Didion: Iluzja łatwego życia

08.11.2022
Fot. Getty Images

„Poetka potrafiąca oddać wielką kalifornijską pustkę” – napisał o autorce Martin Amis po premierze „Białego albumu” Joan Didion. Jej zbiór esejów, gdy ukazał się po raz pierwszy w 1979 roku, był świeżym komentarzem dotyczącym najważniejszych zjawisk społecznych i kulturalnych oraz wydarzeń politycznych minionych dwóch dekad. Dziś, kiedy wychodzi po polsku, jest też portretem pisarki, opowieścią o jej świecie.

W esejach zgromadzonych w „Białym albumie” Didion próbuje określić to, co najtrudniejsze do nazwania, czyli ducha czasów. Punktami odniesienia są dla niej miejsca, ludzie, budynki, historie z pierwszych stron dzienników, z czołówek wiadomości. Pisze o Czarnych Panterach, aresztowaniu ich przywódcy Huey P. Newtona, wspomina morderstwa grupy Mansona, skierowany przeciw rasizmowi strajk studencki w San Francisco State College, wydanie tzw. „Białego albumu” The Beatles, powstanie The Doors, śmierć Jima Morrisona. Zajmuje się sprawami bliskimi jej osobiście – systemem wodociągów w Kalifornii, tamtejszymi pejzażami, ogrodami, domami w stylu dynastii Tudorów. Przedstawia meksykańskiego ogrodnika, który uprawia orchidee w Malibu. Raz snuje opowieść o Hollywood jako ostatnim zaułku, w którym społeczność żyje stabilnie, innym razem zwraca uwagę, że łatwość kalifornijskiego życia jest iluzją. Ostatecznie rysuje portret miejsca i czasów pogrążonych w chaosie.

„Biały album” Joan Didion: Opowieść o Kalifornii lat 60. i 70.

Eseje z tego zbioru pochodzą z różnych tytułów, między innymi z „Life”, „Esquire”, „The New York Times”, „The New York Review of Books”. Wszystkie Didion napisała kilkanaście lat po ukończeniu literatury angielskiej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, po tym jak zdobyła doświadczenie w „Vogue’u” i wydała pierwszą powieść. Jest świadoma swojego rzemiosła, w przenikliwy sposób pisze o przedstawianiu rzeczywistości w tekstach. Zwraca uwagę na to, jak mocno nasz sposób myślenia kształtują opowieści, jak wiele zależy od ich formy, tworzonej dla nas przez innych albo przez nas samych dla siebie.

Dla Didion okres, w którym zaczęła „wątpić w założenia wszystkich historii, które kiedykolwiek sobie opowiadano”, trwał od około 1966 do 1971 roku, były to zatem lata zrelacjonowane w „Białym albumie”. Kiedy się go czyta, odnosi się wrażenie, że życia w Kalifornii w końcu lat 60. i na początku 70. i tak nie dałoby się zamknąć w żadnym zgrabnie skrojonym eseju ani w ich zbiorze, niezależnie od prywatnych odczuć autorki.

Didion swój język – precyzyjny, czasem szorstki, chłodny, pozbawiony sentymentów – układa w takie zdania, żeby dokładnie było widać jego niedoskonałość w opisywaniu rzeczywistości, nieadekwatność, ułomność.

Fakty jednak pozostają faktami i wokół nich autorka „Białego albumu” buduje swoje teksty. Była na sesji nagraniowej The Doors, znała liderów Czarnych Panter, wiedziała, co mówiło się w hollywoodzkich domach po zabójstwach Mansona, pomagała wybrać sukienkę Lindzie Kasabian, w której zeznawała potem w sprawie morderstw w domu Sharon Tate i Romana Polańskiego. Didion znała też tego ostatniego, który wylał czerwone wino na jedno z jej ulubionych ubrań.

Didion przedstawia łańcuch tych znajomości, powiązań, skojarzeń, żeby stwierdzić, że z taką samą pewnością może zostać uznany za bardzo znaczący, jak za bezsensowny. „Tak wiele spotkań w tamtych latach pozbawionych było jakiejkolwiek logiki z wyjątkiem sennej” – komentuje. Stara się jak najlepiej ująć charakter lat 60. i 70. w konkretnej części Stanów, przyjmuje różne perspektywy. I wielokrotnie dochodzi do wniosku, że opisuje zamęt.

Zaczyna ten opis od samej siebie. Na samym początku zbioru, w tytułowym eseju, cytuje wystawioną jej diagnozę lekarską: „Wyniki testu Rorschacha interpretuje się jako opisujące osobowość w procesie degradacji z licznymi oznakami zawodzących mechanizmów obronnych (...)”. W tym samym roku, 1968, w którym psychiatra w ten sposób opisał jej stan psychiczny, Didion została uznana za Kobietę Roku „Los Angeles Times”. A symptomy, które spowodowały, że zdecydowała się na badania psychiatryczne, sama uznała po latach za naturalne dla kogoś, kto żył właśnie w tamtym czasie w Kalifornii.

Fot. Materiały prasowe

Didion: Zbyt często żyjemy przywiązani do opresyjnych mitów

Rodzina Didion od strony matki od pięciu pokoleń wstecz pochodziła z Sacramento. Autorka podkreślała, że na jej potrzebę walki o zmiany, ale też pewną melancholię wpływ miały kalifornijskie pejzaże, złożone z płaskich pól, ciągnących się w nieskończoność, poprzecinanych rzekami, różnymi kolorami upraw. W rozmowie z „New York Timesem” w 1979 roku, po premierze „Białego albumu”, mówiła: „Dorastałam, słuchając historii o tym, jak ludzie rzucali wszystko, co mieli, żeby przemierzać bezkresne nieużytki w poszukiwaniu szczęścia. Morał był taki, że tylko uwolnienie się od statecznego życia w jednym miejscu mogło przynieść nagrodę”. A największą nagrodą, zdaniem rodziców Joan, była Kalifornia.

Didion kochała to miejsce i być może właśnie dlatego tak skrupulatnie przyglądała się jego problemom, na różne sposoby pisała o kalifornijskiej pustce. Za jeden z jej symboli uznała oficjalną rezydencję gubernatorów. Dom o powierzchni 115 metrów kwadratowych wybudowany został przez Nancy i Ronalda Reaganów, kosztował stan Kalifornia milion czterysta dolarów, nie licząc ziemi. Kiedy pisała o nim Didion, w 1977 roku, do przedstawienia miała 16 pustych pokoi, a także zdziczałą przestrzeń, gdzie niegdyś zaplanowane były basen, sauna, kort tenisowy. Materiały, z których postawiono i którymi wykończono budynek, tylko przypominały naprawdę drogie i tradycyjne, tak naprawdę blisko im było do jakości atrapy, modelu.

Tymczasem ojciec Didion urodził się w domu nieopodal dawniejszej siedziby gubernatorów, w domu w stylu wiktoriańskiego gotyku. Joan bywała w tej posiadłości. Wspomina, że właśnie tam, jako czternastolatka, otoczona ludźmi znanymi z gazet, „pierwszy raz zorientowała się, że twarz, jaką ukazuje światu, to niekoniecznie twarz z jej lustra”. Zastanawiała się wtedy, jak bardzo musi udawać, żeby dobrze czuć się w towarzystwie liczących się polityków, ludzi z telewizji.

Didion, nawet pisząc o wnętrzach, wymieniając elementy ich wystroju, oceniając architekturę, design, mówiła tak naprawdę o klasach społecznych, podziałach, polityce.

Jest w tym zbiorze również esej poświęcony jednej z najważniejszych spraw tamtych lat – ruchowi feministycznemu. Didion przypomina w nim, że magazyn „Time” w 1972 roku w numerze specjalnym, poświęconym kobietom, postulował „mniej pieluch, a więcej Dantego”, zamiast koncentrować się na konkretnych zmianach prawa. „Nawet najbystrzejsze kobiety ruchu nagle brały udział w ponurych, publicznych konwersacjach na temat nierówności w zakresie zmywania naczyń i nieakceptowalnego upokorzenia bycia obserwowaną przez robotników budowlanych przy Szóstej Alei” – komentuje. W odważny sposób tłumaczy, że od uznania obowiązków domowych kobiet za coś niegodnego ważniejsze powinno być kształtowanie politycznych działań, wzmacniających feminizm. Wraca też do tego, że zbyt często żyjemy przywiązani do opresyjnych mitów. „Przelotne ukłucie strachu i utraty, które towarzyszy menstruacji, po prostu nigdy się nie zdarza – myślałyśmy, że się zdarza, tylko dlatego, że powiedział nam to męski szowinista, psychiatra. Żadna kobieta nie musi mieć koszmarów po aborcji – powiedziano jej tylko, że powinna” – pisze Didion w 1972 roku.

O samej Didion dowiadujemy się z „Białego albumu”, że lubi piec ciasta, uwielbia przebywanie w szklarniach z kwiatami, radość sprawia jej urządzanie przyjęć. Chce być blisko domu, ale lubi też relacjonować życie sławnych mieszkańców Hollywood. Domaga się udoskonalenia działań ruchów wyzwoleńczych, równościowych.

Fot. Getty Images

Joan Didion: „W spódnicy, body i pończochach wypadam dobrze po każdej stronie kultury”

Swoją pierwszą historię Joan podobno napisała jako pięciolatka – była to baśń o kobiecie, która śniła, że zamarza na śmierć na Arktyce, ale obudziła się i zorientowała, że jest na Saharze. Świat w „Białym albumie” przedstawiany jest według podobnej zasady – kiedy podczas lektury zaczyna nam się wydawać, że autorka dzieli się perspektywą uprzywilejowanej białej kobiety z klasy wyższej, okazuje się, że sama porzuca tę perspektywę, przyjmuje przeciwny punkt widzenia.

Jak dowiadujemy się z pierwszych tekstów prasowych o Didion, nad książkami pracowała w swoim gabinecie od 11 przed południem do 16 albo 17. Zanim zaczęła gotować kolację, poza biurem poświęcała pracy jeszcze jakiś czas, wprowadzając korektę do tego, co napisała w ciągu dnia. Dzięki jednemu z jej esejów z „Białego albumu” wiemy też, jak planowała swoje wyjazdy reporterskie. Podała listę rzeczy, bez których nie wyjeżdżała do pracy nad artykułem. Były wśród nich notatniki, długopisy, maszyna do pisania, ale też dwie spódnice, dwie koszulki lub body. Didion wyjaśnia: „W spódnicy, body i pończochach wypadam dobrze po każdej stronie kultury”. Lista rzeczy niezbędnych jej zdaniem w dziennikarskiej podróży jest znacznie dłuższa. Sama zinterpretowała ją jako wizytówkę kogoś, kto „ceni kontrolę, tęskni za pędem”. Te dwie cechy łatwo odczytać w jej esejach.

„Biały album”, który zaczyna się od informacji autorki o jej nie najlepszym stanie psychicznym, dotyczy słabej formy Ameryki, kraju pogrążonego w chaosie, wprawdzie pełnego ludzi, podejmujących walkę o prawa mniejszości, jednak bez wygranych decydujących bitew. Brzmi to przerażająco aktualnie, również poza Kalifornią.

„Biały album”, Joan Didion, tłumaczenie Jowita Maksymowicz-Hamann, Grupa Wydawnicza Relacja

 

Marta Strzelecka
Proszę czekać..
Zamknij