Znaleziono 0 artykułów
23.02.2020

Val di Fassa: Zimowisko w stylu slow

23.02.2020
(Fot. materiały prasowe)

Val di Fassa to raj dla narciarzy i snowboardzistów. Ale opcji delektowania się krajobrazem jest więcej. Można tu pysznie zjeść, pójść na nocny spacer po górach i porządnie wykąpać się w jednej z kilkudziesięciu term. Oto nasz przewodnik po kulturowych smaczkach i kulinarnych smakach włoskich Dolomitów.

Wszyscy, którzy trafili do tej doliny w Dolomitach między szczytami: Sassolungo i słynną Marmoladą, wiedzą, że jest to genialne miejsce dla narciarzy i snowboardzistów. Ponad 210 km tras zjazdowych, cztery parki snowboardowe i dostęp do czterech „pętli narciarskich” z oszałamiającą Ski tour Panorama na czele obsługiwane są przez 83 nowoczesne wyciągi. Liczby mówią same za siebie. To w końcu pępek największego rejonu narciarskiego na świecie Dolomiti Superski, nazywanego czasem białym cyrkiem.

(Fot. materiały prasowe)

Ja swój raj znalazłam na rozległych, momentami cudownie pustych, stokach ośrodka narciarskiego Alpe Lusia/San Pellegrino, ale każdy ma szansę wybrać coś dla siebie, choćby nawet ulubioną pionową ścianę narciarskiego mistrza Alberto Tomby „Bomby” (zapraszam śmiałków na czarny szlak nr 2 Pista Tomba w ośrodku Vigo di Fassa-Pera-Ciampedie). Nic nie równa się z energetyzującym koktajlem bieli, słońca i ostrego powietrza, którym wciąż można się tu zachłysnąć, zanim skończy się nasza dogorywająca epoka antropocenu.

Jednak tym razem przemówię w imieniu innych niż tylko hasanie na deskach przyjemności regionu. Lokalsi z dumą mówią, że oferują „zimowisko w stylu slow”, warto więc sprawdzić, czym jeszcze można się tu delektować w śnieżny czas. Opcji jest wiele, od kulturowych i krajobrazowych smaczków po czysto kulinarne smaki i aromaty.

(Fot. materiały prasowe)
(Fot. materiały prasowe)

Szczyt wszystkiego, czyli La Terrazza delle Dolomiti

Znajomość z Val di Fassa zaczęłam od najwyższego C – punktu widokowego na szczycie Sass Pordoi, zwanego Tarasem Dolomitów, i dla tych, którzy w górach szukają kontaktu z potęgą natury, jest to miejsce idealne. Wagoniki kolejki linowej z Pordoi Pass (12 km od miasta Canazei) w cztery minuty wwożą nas na wysokość prawie 3 tys. m, dając przez moment poczucie bycia w ciszy „ponad światem”, zwłaszcza, kiedy trafimy tu przed ostatnim kursem kolejki. Stąd nie ma zorganizowanych tras narciarskich. Szusują jedynie po puchu freeride’owcy albo ruszają w drogę wspinacze i górscy wędrowcy z przewodnikiem. Gdzie się nie obrócić: spiętrzone tarasowo masywy ze skał wulkanicznych przypominające strukturą i charakterem amerykański Wielki Kanion. Wokół szczyty: Marmolada, Sassolungo, Sella, Catinaccio, które miliony lat temu skrywał prehistoryczny ocean, a tuż nad głową kołują dzikie ptaki korzystające z prądów wznoszących, silnych na tej wysokości.

To dla ducha, jednak na górnej stacji jest też coś dla ciała – restauracja zgodnie z górską tradycją zwana schroniskiem: Rifugio Maria at Sass Pordoi, czyli najwyżej położony (2950 m n.p.m.) wyszynk Włoch. Raz w roku, w październiku, winiarze z Trentino mają tu prawdziwy zjazd „na szczycie”. Prezentują swoje trunki podczas Simpozio Top Wine. Można tu także umówić się na romantyczną kolację z widokiem na zachód słońca w Dolomitach.

Bąbelki z serem, czyli zjeść Alpy

Wśród win degustowanych przez tutejszych znawców z pewnością znajduje się musująca lokalna konkurencja dla Prosecco, czyli Trentodoc. Miejscowi zawdzięczają ją Giulio Ferrariemu – enologowi z Instytutu San Michele all’Adige Agrarian, który w 1902 r. zdecydował o produkcji musującego wina w regionie. Produkowane metodą klasyczną trydenckie wino z bąbelkami zyskało certyfikat D.O.C w 1993 r. jako drugie po Szampanie. Można je dostać we wszystkich górskich restauracjach i gospodach (polecam zdecydowanie bardziej niż deserowe Bombardino), gdzie jest nieodłącznym elementem słynnych „aperitifs on the snow” celebrowanych w przerwie szaleństw na stoku. Podobnie jak lokalne wina białe i czerwone, np. Marzemino, najlepiej smakuje z miejscowym serem typu grana, tzw. Trantigrana. Jest on smakowitym i bogatym w smaku efektem tradycyjnego rzemiosła serowarskiego alpejskich górali, nieskażonego środowiska i wypasów zwierząt na górskich połoninach.

Kuchnia regionu miło miksuje elementy śródziemnomorskie i alpejskie, a wiele tutejszych obiektów kulinarnych, nawet tych o wyglądzie podrasowanego górskiego szałasu, trafia na listę Strada del vino e dei sapori (szlak wina i smaków prowadzący smakoszy przez cały region). To może być pełna zabytkowych detali (stare drewniane narty i sznurowane buty czy Harley z lat 50.) górska chata Baita Paradiso na stokach resortu Alpe Lusia San Pellegrino, gdzie ogrzałam się przy zabytkowym piecu i zjadłam fenomenalne orzotto z dodatkiem fir, czyli lokalnej pełnej wonnych olejków eterycznych… jodły. Albo – Rifugio Baita Checco, do której trafiamy wykończeni zamiecią na trasie Ski Tour Panorama, by spałaszować m.in. najlepsze chyba w moim życiu alpejskie Keiserschmarrn (rodzaj szarpanego omleta z domową konfiturą). Dodatkową atrakcją okazał się uśmiechnięty od ucha do ucha kelner Davide, potomek polskiej mammy i włoskiego papy, obdarzony niepowtarzalną stylówką i imponującym wąsem.

(Fot. materiały prasowe)

Enrosadira, czyli „zaróżowienie”

 

My znamy „złotą godzinę”, w Dolomitach mają enrosadirę, czyli „zaróżowienie”, które z zachwytem obserwują zarówno tubylcy, jak i turyści. O zachodzie słońca skały masywu Catinaccio rozświetlają się feerią barw: od czerwieni przez oranżowy róż po liliowo-wrzosowy kolor zmierzchu. Racjonalne wytłumaczenie tego bajkowego efektu mówi o składzie chemicznym dolomickich skał, wśród których dominują węglan wapnia i magnez, i w których odbija się słońce, tworząc przy dobrej pogodzie różowo-złocisto-purpurową poświatę.

Mieszkańcy Val di Fassa wolą jednak inne wytłumaczenie, związane z legendą o władcy górskich skrzatów – królu Laurino (jego profilu każą się nam dopatrywać w zarysie grani Catinaccio). Podniebną krainę skał przekształcił w zaczarowany ogród róż: herbacianych, różowych, krwiście czerwonych, które pielęgnował wraz z ukochaną córką Ladinią. Kiedy książę Latemar zakochał się w królewskiej potomkini i porwał dziewczynę, udręczony ojciec przeklął ogród: róże nie mogły w nim już zakwitnąć – ani w dzień, ani w nocy. Laurino zapomniał jednak o porze zmierzchu i dlatego magiczna enrosadira, wiecznie, choć tylko na moment, trwa.

 

Ta legenda, podobnie jak tuziny innych, które można tu usłyszeć, stanowi dziedzictwo miejscowego ludu Ladynów, wywodzącego się od starożytnych Retów i zamieszkującego cztery doliny otaczające masyw Sella, w tym Val di Fassa. Ladyńska mniejszość to ok. 30 tys. osób, a język ladyński jest oficjalnie uznawany przez władze i nauczany w szkołach podstawowych. Po wiedzę o kulturze Ladynów najlepiej wybrać się do Intitut Cultural Ladin w San Giovanni di Fassa.

Podróż do gwiazd, czyli w górę na rakietach

Co można robić w nocy w Val di Fassa? Na przykład jeździć na nartach. Dość wymagający oświetlony stok w Pozza di Fassa daje wiele emocji także sportowcom. Można też wyruszyć w góry na wędrówkę pod gwiazdami na rakietach śnieżnych (niektórzy wychodzą nad ranem, by ze szczytów zobaczyć wschód słońca i zejść do schroniska na śniadanie). Także za dnia to dobra alternatywa dla narciarstwa. Spacery przez lasy i szlaki górskie, w bliskości natury i zwierząt zostawiających w śniegu swoje tropy, są przeżyciem dalekim od „masowej turystyki”. Udział w tej przygodzie nie wymaga wielkich umiejętności i jest dostępny nawet dla początkujących. Ważne, by pamiętać, że do ich przeprowadzenia niezbędni są certyfikowani alpejscy przewodnicy, których znajdziemy w miejscowych biurach turystycznych, np. w Canazei.

Razem z dziennikarską drużyną, pod wodzą włoskich opiekunów, wyruszyliśmy na krótki nocny rajd z Passo San Pellegrino do górskiej gospody Rifugio Fuciade. Niesamowitą ciszę na alpejskich połoninach przerywało jedynie skrzypienie śniegu i odgłosy natury (oraz nasze śmiechy). Księżyc tej nocy świecił tak mocno, że zdecydowaliśmy się wyłączyć lampki czołówki i zanurzyć w granatowo-niebieskiej ciemności, która ma zaskakująco wiele odcieni. Klimat baśniowy, a zmasowany atak gwiazd nad Alpami – bezcenny. Po drodze, na przełęczy spotyka się stareńkie (choć czasem pięknie odnowione) szałasy i chaty pasterskie nakryte czapami śniegu. Należą do miejscowych góralskich rodzin, które wciąż używają ich przy letnim wypasie zwierząt i familijnych piknikach, z rzadka i niechętnie udostępniając je turystom.

Wędrówka w pachnącym żywicą górskim powietrzu zaostrza apetyt, który możemy zaspokoić w Rifugio Fuciade (można tam dojechać należącymi do restauracji śnieżnymi skuterami i nimi wrócić na dół). To dawna stodoła, którą w latach 60. przekształcono w schronisko, a w latach 80. przejęła ją rodzina Rossi i uczyniła z tego miejsca połączenie sielskiego pensjonatu z restauracją karmiącą smakami z tradycji Ladin. Ta przytulna ostoja znajduje się u podnóża łańcucha górskiego Costabella. Latem z tarasu przed chatą można obserwować obrazki, jak sprzed stuleci: rolników pracujących przy sianokosach i pasące się na okolicznych pastwiskach krowy i owce.

U źródeł, czyli wizyta w termach

Bagn da tof, czyli po ladyńsku „kąpiel parowa”, to uzdrawiająca praktyka znana tu od wieków. Jednak to, co potrafią z niej uczynić włoscy mistrzowie rozkoszy termalnych, bracia Andrea i Saverio Quadrio Curzio, założyciele sieci uzdrowisk opartych na źródłach mineralnych, jest klasą samą w sobie. Od 1982 r. powstało 10 centrów wellness i cztery hotele sygnowane ich nazwiskami, każde unikatowe pod względem architektury i designu, ale napędzane ideą, by staroświecki uzdrowiskowy charme zaprezentować w nowoczesnej odsłonie. Minimalistyczny, ale wykonany z miejscowego drewna, budynek wellness center QC Terme Dolomiti znajduje się w otoczonym górami Pozza di Fassa i korzysta z siarkowego źródła leczniczego Alloch, słynnego w całym regionie Trentino. Uważa się, że ma ono zdolność detoksykacji, regeneracji skóry, rozładowania napięcia mięśniowego i wprowadzania organizmu w głęboki relaks.

W cenie dziennego karnetu (48-54 euro) dostajemy szlafrok, ręcznik, oraz klapki i ruszamy na zwiedzanie trzech pięter basenów i term. Jest ich kilkadziesiąt! Turecka łaźnia, japoński onsen, sala z tropikalnym deszczem, akwen z chromaterapią i muzyką relaksacyjną słyszalną pod wodą. Niezliczone sauny – od szwedzkiej po romańską. O dziwo, mimo że goście muszą mieć skończone 15 lat, obowiązują w nich kostiumy lub ręczniki – pruderia okazuje się nie tylko polską tradycją. Jest jeszcze zewnętrzny basen z masażami wodnymi i jacuzzi w drewnianej beczce – rozpościera się stąd na widok na Dolomity.

W cenie karnetu mieści się też Aperiterme. Co to takiego? Przekąski i musujące wino podawane codziennie wczesnym wieczorem w designerskiej jadalni. Tłum w białych szlafroczkach, przechadzający się z kieliszkami różowego prosecco w dłoniach pod wielkim niczym księżyc żyrandolem, daje iście surrealne wrażenia – coś pomiędzy luksusową kliniką odwykową a planem futurystycznego filmu.

W pełni wyjątkowość konceptu braci ujawnia się na trzecim piętrze tego bezwstydnie zmysłowego przybytku: są tam liczne sale do relaksu, przyciemnione i wypełnione niezłej klasy muzyką. Jedna z huśtawkami, hamakami i bujanymi fotelami, inna z łożami podświetlanymi podczerwienią albo skupionymi wokół buzującego kominka, jeszcze inna – z łóżkami wodnymi i filmowym kolażem wyświetlanym na suficie. Zwieńczeniem rozkoszy jest wizyta w olifaktorium, gdzie przy stoliczkach czekają fiolki z aromatami (jedwab, skóra, rozmaryn…), które po rozpyleniu możemy chłonąć i opisywać wrażenia w załączonym kajeciku. Termy w Pozza di Fassa to świat sam dla siebie, kompletnie nierealny, choć tak cielesny i naprawdę trudno się od niego uwolnić.

Podobnie jak od Val di Fassa. Trzeba tu czasem przyjechać. Z tęsknoty za śniegiem, za widokiem różowo-niebieskich gór. Za dającą błogość sycącą kuchnią i serdecznością ludzi. A przecież są jeszcze narty.

Anna Sańczuk
Proszę czekać..
Zamknij