
Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel z mężem Piotrem Tarczyńskim, amerykanistą, tłumaczem i pisarzem, pojechali do Wenecji zwiedzać Biennale Architektury. Ono okazało się rozczarowujące. Polecają więc, jakie inne wystawy warto w najbliższych miesiącach zobaczyć w Wenecji. I przestrzegają przed słabymi!
Och, Wenecja, wiadomo, koszmar, potworne tłumy, w dodatku kanały śmierdzą zgnilizną, dajcie sobie spokój! Tymczasem to bujda. Owszem, główny szlak od dworca przez Rialto po plac Świętego Marka jest turystycznym ściekiem (nie gorszym jednak niż krakowska Grodzka między Rynkiem a placem Wszystkich Świętych). Wystarczy jednak zejść z udeptanej trasy, zamiast na Canareggio czy Dorsoduro przesunąć się na mapie o oczko lub dwa, by przechadzać się zupełnie pustymi uliczkami.
Jeśli zaś chodzi o smród, to poczuliśmy go tylko raz, przy łódce-szambiarce, a poza tym chodziliśmy w perfumowanych obłokach, bo byliśmy w maju, gdy kwitły jaśminy, którymi obsadzone są bez mała wszystkie weneckie ogrody i ogródki – przy czym nie chodzi tu o nazywane u nas pospolicie „jaśminami” krzewy jaśminowca, tylko o jaśmin właściwy, pnącze obsypane białymi gwiazdkami kwiatów, od których zapachu można oszaleć z radości.
Tyle scenografia. Na pytanie tak śmiało postawione w tytule można odpowiedzieć pytaniem: „A czemu poza Biennale?” (o czym zaraz), albo w sposób oczywisty: poza Biennale można oglądać po prostu Wenecję, która ze swoim bogactwem muzeów, kościołów, pałaców i scuoli mało ma w świecie miejsc sobie równych (jeśli w ogóle). To można wyczytać w każdym przewodniku, a my zwiedzaliśmy wystawy czasowe.
Biennale Architektury jest boleśnie rozczarowujące. Większość wystaw jest banalna, wyróżniają się ekspozycje Uzbekistanu, Togo i Hiszpanii. Polska wypada nie najgorzej
Czemu poza Biennale? Ponieważ samo Biennale Architektury (trwa jeszcze do 23 września 2025, Giardini, Arsenał i inne lokalizacje) okazało się w znacznej części boleśnie rozczarowujące – i nie jest to opinia tylko nasza, dyletantów i nowicjuszy, ale i wytrawnych znawców (polecamy na przykład recenzję w „Guardianie”). Ekspozycje w poszczególnych pawilonach są albo przeładowane (USA, z gigantyczną prezentacją fenomenu amerykańskiej werandy; czy, skądinąd ciekawa, wystawa w pawilonie Austrii, która pokazuje różnorodny stosunek do mieszkań komunalnych w Wiedniu i w Rzymie, ale jest nie do przetrawienia), albo pretensjonalne (Skandynawia dość nieznośnie żerująca na pojęciu transpłciowości), albo niespójne (Katar w Palazzo Franchetti, de facto kilka pomysłów, z których każdy byłby może dobry osobno), albo banalne (imię ich milion). Szczególnie rozbawiła nas prezentacja Watykanu, chwalona za zacięcie społeczne: otóż polega ona ni mniej, ni więcej na tym, że Kościół katolicki remontuje swoją zapuszczoną nieruchomość za darmo rękami wolontariuszy. Rzecz nazywa się „Dzieło otwarte”, korzysta ponoć z encykliki papieża Franciszka, jest „wspólnym wysiłkiem społeczności”, więc mamy z pewnością do czynienia z uspołecznieniem kosztów. Ale o żadnym uspołecznieniu zysków ani widu, ani słychu.

Na smętnym tle całości wyróżnia się, ku naszemu zaskoczeniu, wystawa Uzbekistanu, która pokazuje wielki projekt schyłkowego ZSRR – zbudowane w latach 80. Centrum Badań nad Słońcem: projekt całości, unikalne rozwiązania technologiczne, elementy detalu architektonicznego (np. szklane lampy przypominające kule plazmy).
Wzruszająca jest wystawa Togo, które debiutując na Biennale, pokazuje swoje oryginalne dziedzictwo: ekscentryczną modernistyczną architekturę lat 60. i 70., ściśle powiązaną z ambicjami kolonialnego państwa, które dopiero co odzyskało niepodległość. Brutalistyczne gmachy banków, hoteli, targowisk są dziś często podupadłe, oszpecone kolejnymi nawarstwieniami; kontrapunktem dla nich jest oddolny odpowiednik naszej „architektury dworkowej”, czyli wille budowane przez wyzwoleńców powracających do Afryki z Brazylii i przenoszących tam zamiłowanie do balkonów, kutych balustrad i ornamentów.
Najlepsze wrażenie zrobiła na nas bodaj Hiszpania, która pokazuje architekturę w bliskim związku z jej materiałami, kładąc nacisk na to, jak swoista surowcowa mapa państwa może i powinna przekładać się na nowe technologie, pozwalające uporać się z kryzysem klimatycznym, który szczególnie dotyka ten kraj. Jest to wystawa dopracowana estetycznie, przejrzysta, świetlista, pomysłowa i nader aktualna.
Niezgorzej wypada też pawilon polski, zderzający dwa rodzaje „protokołów bezpieczeństwa”: rozumowe, opisane normami architektonicznymi (gaśnice, zasady BHP, materiały niepalne), i magiczne: wiechy, gromnice, podkowy. Patronują mu Lary i Penaty, antyczne bóstwa opieki nad domostwem, ale też dobry duch poczucia humoru. Jest to „feel good exhibition”, z której wychodzi się z uśmiechem, nie ma też w niej typowego dla znacznej części pawilonów przeładowania.
Przeładowanie osiąga apogeum na wystawie głównej w Corderiach. Długi budynek ućkany jest niezliczonymi prezentacjami. Tłum z trudem sunie przez natłok bodźców, zgiełk, przegrzanie, zewsząd atakowany przez plansze, projekcje, diagramy, modele, makiety. A wszystko stworzone przez ludzi, którzy wymyślając projekty, nie przewidzieli, jak będą na siebie wzajemnie oddziaływały. W dodatku w większości specjalistów, na co dzień zanurzonych w czytaniu i tworzeniu planów. Dla nich projekcje i diagramy pewnie są przejrzyste, ale niekoniecznie dla publiczności, zwłaszcza w tak niekorzystnych warunkach.
Kto zatem już od wejścia chciałby stamtąd uciec – jest właściwym adresatem naszego tekstu.
Architekt Carlo Scarpa jest bohaterem ciekawej prezentacji w muzeum, które aranżował w latach 50. Jego prace można też zobaczyć w innych miejscach w Wenecji

Zacznijmy od wystawy w Museo Correr, niepozornej, ale powiązanej z tematem Biennale. „Il Correr di Carlo” (do 19 października) prezentuje prezentację, muzealizuje muzeum: pokazuje, w jaki sposób Carlo Scarpa w latach 50. zaaranżował przestrzenie wystawiennicze Correr. Znajdziemy tu ujmujące prostotą gabloty na dokumenty, witryny na barokowe stroje, a przede wszystkim ikoniczne sztalugi z drewna, żelaza i mosiądzu, które potem Scarpa replikował w innych projektach muzealnych.
Dalszą – i naturalną – częścią pokazu są sale wystawy stałej, z tej okazji odremontowane: odsłonięte drewniane stropy, pobielone ściany, fornirowane panele, pokoik wyłożony płytami trawertynu, obrazy przeniesione ze zdobnych ram do prostych profili – w taki sposób, że oko spotyka tylko samo dzieło, oświetlone światłem naturalnym.

Dziś oczywiście możemy podnosić, że modernistyczna koncepcja abstrahowania dzieła z jego historycznego kontekstu, z ramy stworzonej specjalnie dla niego w epoce, jest zbyt daleko idącą interwencją; w muzeach widzimy raczej nurt odwrotny, przywracający obrazom ich dawne ramy. Jednak propozycja Scarpy – nawet jeśli widzimy, że nie jest „obiektywna”, tylko stanowi znak swojej epoki – w niczym nie traci swojej elegancji.
Takie ekspozycje zdarzają się rzadko, są pomijane jako przyczynkarskie, marginalne, tymczasem pokazują nam, jak dalece przestrzeń muzealna, która często wydaje nam się przezroczysta czy oczywista, jest głęboko osadzona w jakimś momencie historycznym.
W przypadku Scarpy jest to też o tyle szczęśliwe, że w Wenecji możemy obejrzeć dodatkowe konteksty. Tuż obok Museo Correr, w arkadach Prokuracji Starych na placu Świętego Marka, mieści się zaprojektowany przez Scarpę Negozio Olivetti legendarny sklep producenta maszyn do pisania, Apple Store swojej epoki. Dziś jest przestrzenią muzealną, konserwującą unikalny projekt z lat 50. (niestety z ambicjami do tworzenia niewielkich wystaw, które raczej szkodzą, niż pomagają).

Kolejne dzieła Scarpy można oglądać na Uniwersytecie IUAV (bramy i sadzawka), w Gallerii dell’Accademia czy – być może najlepiej – w Fondazione Querini Stampalia, gdzie architekt stworzył niezwykłą przestrzeń, łączącą swobodnie wodę, kamień i zieleń: od zatopionego wejścia do pałacu od strony kanału, przez sale wystawiennicze, aż po zachwycający ogród z oczkami wodnymi.
Carla Scarpę w nietypowej odsłonie pokazuje wystawa w Fondazione Giorgio Cini na wyspie San Giorgio, a konkretnie w Centro Studi del Vetro. Trwa tam prezentacja weneckiego szkła wystawianego sto lat temu na Biennale Vetro ed Arti Decorative alla Biennale di Venezia, 1912–1930 (do 31 października 2025); na filmie po pawilonach przechadza się malutki włoski król z wielkim pióropuszem, Duce unosi gniewnie podbródek, a w gablotkach wazony, flakony i talerze. Ekspozycja raczej dla amatorów tematu (Scarpa szkła projektował mnóstwo, ale architektura wychodziła mu zdecydowanie lepiej).

Wróćmy jeszcze do Correr, można też zwiedzać L’impronta di Andrea Mantegna, niewielką ekspozycję poświęconą jednemu obrazowi: „Sacra Conversazione”, który, niedokończony, wielokrotnie przemalowywany i okrutnie zaniedbany, przez dwieście lat leżał w składach muzeum jako byle co, aż okazał się bliźniakiem dzieła Mantegni z Isabella Stewart Gardner Museum w Bostonie. Oba obrazy wykonano w warsztacie słynnego renesansowego mistrza na podstawie tego samego kartonu. Teraz, po długiej renowacji, wersję wenecką można obejrzeć w Correr. Acz nie wiemy, czy warto, bo – jak na Mantegnę – to raczej kiepścizna.
Prezentowana w Wenecji wystawa Roberta Mapplethorpe’a wygląda jak kuratorowana przez zakon sióstr wstydzanek. Wycięto niemal wszystko to, co sprawiło, że Mapplethorpe wstrząsał, wściekał i zachwycał

W Fondazione Giorgio Cini w salach poświęconych fotografii duża i zarazem wyjątkowo rozczarowująca wystawa „Robert Mapplethorpe. Le forme del classico” (do 23 listopada 2025). Jest prawdziwą sztuką zrobić dużą wystawę tego artysty i nie pokazać ani jednego k***a – ale nie jest to sztuka, którą warto się chwalić (w odróżnieniu od sztuki Mapplethorpe’a). Opis wystawy mówi o „pierwszoplanowej – i wciąż w różnych aspektach kontrowersyjnej – postaci fotografii międzynarodowej” – i zarazem wycina z Mapplethorpe’a wszystko, co byłoby jakkolwiek kontrowersyjne. Mamy zatem posągowe kobiety (najczęściej z zakrytymi piersiami), portrety sławnych pisarek, aktorów, intelektualistów, a także bukiety kwiatów. Wygląda to jak wystawa kuratorowana przez zakon sióstr wstydzanek albo koło radnych Ligi Polskich Rodzin: wycięto niemal wszystko to, co sprawiło, że Robert Mapplethorpe wstrząsał, wściekał i zachwycał swoich współczesnych: transgresję, homoseksualność, otwarcie pokazywaną przemoc BDSM i seks. Próżno szukać tu nie tylko „skandalicznych” (a przecież wciąż czerpiących z klasycznych wzorców) zdjęć, ale nawet informacji o tym, jak – wyniszczony przez AIDS – Mapplethorpe fotografował nieskazitelnie piękne bukiety kwiatów, po czym je z furią niszczył. Co wydaje się istotnym kontekstem tych – skądinąd pięknych – zdjęć.

Tradycja klasyczna była bowiem dla tego artysty niesłychanie ważna, ale równocześnie nieustannie kontestowana. Mapplethorpe używał jej w sposób, w jaki jej nie używano, do przedstawiania scen i sensów, na które nie była gotowa: i to właśnie sprawiało, że jego sztuka była tak dwuznaczna i szokująca.

Po znakomitej wystawie w Musée Rodin, pokazującej oczywiste i nieoczywiste pokrewieństwa z Rodinem (2014) i niby bliskiej ekspozycji weneckiej pod względem tematu, ale za to wybitnej „Robert Mapplethorpe and the Classical Tradition: Photographs and Mannerist Prints” (Guggenheim Museum, 2005), gdzie fotografie były zestawiane z rycinami Goltziusa i innych artystów manierystycznych, pokaz w Fondazione Cini jest nijaki jak zwietrzały poppers i dildo z rozgotowanego makaronu.
Wenecka Fondazione Prada pokazuje wystawę, która jest mapą przygód ludzkiego umysłu na drodze do poznania. Droga ta jest zawiła, obfituje w ślepe zaułki i boczne ścieżki przez manowce

Ci, którym po natłoku diagramów w Corderiach została jeszcze jakaś sympatia do tej formy reprezentacji świata, polecić można Fondazione Prada w Ca’ Corner della Regina i wystawę Diagrams (do 24 listopada 2025) stworzoną przez AMO/OMA Rema Koolhasa. W kolejnych salach dawnego pałacu oglądamy, jak przez stulecia odwzorowywano na diagramach najrozmaitsze aspekty ludzkiego istnienia: społeczeństwo, wojnę, choroby, ciało, geografię i zjawiska meteorologiczne, historię i tak dalej. Wystawa gromadzi najrozmaitsze dokumenty od XII do XXI wieku – przeważnie oryginały, czasem niestety reprodukcje, co momentami daje wrażenie ambitnej gazetki szkolnej.
Nas szczególnie zachwyciły diagramy pokazujące sytuację czarnych w USA sporządzone przez Williama Du Bois na Wystawę Światową w Paryżu w 1900 roku. Ich forma przypomina nieco współczesne im proto-abstrakcyjne obrazy Hilmy af Klint. Innym małym cudem jest mapa zmyślonego świata wykonana w latach 30. XVIII wieku przez Matthäusa Seuttera jako wzorzec dla kartografów. Mogli się z niej dowiedzieć, jak zaznaczać miasta duże, jak małe, jak uniwersyteckie, jak twierdze, bagniska, lasy, jak opisywać przylądki i wyspy. Do wartych zauważenia osobliwości zaliczamy wykonaną w 1950 roku „Mapę cywilizacji w XVIII wieku”, na której najdalej wysuniętym na wschód cywilizowanym miastem jest Wiedeń, a za nim ciągną się już tylko dzikie pola, na których krzyżują się wpływy francuskie, włoskie, austriackie i holenderskie.

Cała wystawa tworzy osobliwą mapę przygód ludzkiego umysłu na drodze do poznania: droga ta jest zawiła, obfituje w ślepe zaułki i boczne ścieżki przez manowce, ale to czyni ją tylko jeszcze bardziej interesującą.
*
Następna część przewodnika Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego po Wenecji – już w sobotę
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.