Znaleziono 0 artykułów
23.08.2019

Z wizytą u tutejszych

23.08.2019
Agnieszka Pajączkowska "Wędrowny zakład fotograficzny" (Fot. Materiały prasowe)

W pierwszą podróż wzdłuż wschodniej granicy wyruszyła w wakacje 2012 roku. Potem powtarzała wyprawę pięć lat z rzędu. Dotarła do miejsc zapomnianych przez Boga i ludzi. Oferowała zdjęcia za opowieść albo obiad. Agnieszka Pajączkowska, usłyszawszy dziesiątki opowieści z Pogranicza, zebrała je w książkę „Wędrowny zakład fotograficzny”.

Co to znaczy „być stąd” i „być tutejszym”? Dla niektórych to więcej niż powiedzieć: „Jestem Białorusinem, Ukraińcem, Polakiem”. Weźmy taką historię spod granicy białoruskiej: „Wiosną zmarła moja kuzynka po drugiej stronie granicy i na grób pojechać nie mam jak. (…) Kiedyś ludzi z pasa przygranicznego na dowód osobisty puszczali. A teraz się skończyło, bo Unia. Groby tam opuszczone, odwiedzić nie ma komu – powiedziała. (…) Ze wschodnim akcentem wymawiała nazwiska Churchilla, Stalina i Roosevelta, użyła określeń »postanowienia jałtańskie« i »linia Curzona«, które ja pamiętałam z lekcji historii, a dla niej znaczyły tyle, że pewnego dnia przyjechali mężczyźni w garniturach razem z wojskowymi, a na naczepie auta mieli świeżo pomalowane biało-czerwone słupki graniczne. Jeden z tych w garniturze miał teczkę, mapę i wskazywał, gdzie wbić słupek, a mundurowi wbijali. Ludzie z wioski patrzyli. Ktoś próbował protestować, bo miejsce słupka wypadło między domem jego i brata. Ale już! Słupek wbity, jest granica. Wpierw była pięć kilometrów na wschód, ale ktoś zdecydował, że w Polsce Ludowej granice muszą być proste. Więc wyprostowali, ołówkiem na mapie, ludziom między domami”. Innym razem w wioszczynie na Podkarpaciu pod granicą ukraińską jeden z gospodarzy mówi: „Pewnie słychać, że rzadko po polsku mówię? My tutejsi, między sobą wszyscy po swojemu rozmawiamy”. 

Agnieszka Pajączkowska usłyszała dziesiątki opowieści z Pogranicza i zebrała je w książkę „Wędrowny zakład fotograficzny”. A było to tak. 

Agnieszka Pajączkowska (Fot. Materiały prasowe)

Volkswagena transportera z kempingowym dachem wyszukała na internetowej aukcji. Gdy cena spadła do 4200 złotych, pojechała z ojcem i bratem go obejrzeć. Właściciel mieszkał w niewielkim miasteczku na Mazowszu, był emerytowanym elektrotechnikiem wojskowym. Auto sprowadził z Niemiec w latach 90. Sam je przerobił na kampera: z innego modelu dodał kempingowy dach, ocieplił styropianem, okleił tapetą, obił wykładziną, zamontował kuchenkę gazową, zlew, głośnik, wstawił materac. Dwudziestoparoletnią kobietę z góry uznał za niegodną bycia jego następczynią. Do takich samochodów „trzeba mieć siłę i łeb na karku, a to męskie sprawy”, mówił. W końcu uparta dziewczyna wczołgała się z nim pod podwozie i obejrzała silnik. Ostatecznie kupiła swój pierwszy pojazd za 3800 zł. 

Dom na kółkach był Agnieszce Pajączkowskiej potrzebny, bo miała nie lada pomysł. Absolwentka kulturoznawstwa chciała się dowiedzieć, jak żyją mieszkańcy przygranicznych wiosek, wejść na ich podwórkai do ich domów. Wymyśliła więc, że założy wędrowny zakład fotograficzny na wzór tych przedwojennych. Będzie proponować ludziom zdjęcie za jedzenie, za rozmowę, za miejsce parkingowe. W pierwszą podróż wzdłuż wschodniej granicy wyruszyła w wakacje 2012 roku, a potem powtarzała wyprawę pięć lat z rzędu. Raz dotarła też na zachodnie rubieże.

Podziwiam autorkę za jej wytrwałość. Bo gdy po raz dziesiąty, dwudziesty, setny słyszy się pytania w stylu: „A sama tak jeździ i się nie boi?”, „A męża nie ma, że tak jeździ? A może szuka? Tu kawaler, ja kawaler, sąsiad kawaler” – padają propozycje. I przeciągłe gwizdy, zamroczone spojrzenia napranych mężczyzn – idzie zwariować. Ale Pajączkowska, nawet jeśli musiała czasem odpalać auto i odjeżdżać czym prędzej – a nie zawsze zapalało za pierwszym razem – to się nie poddawała. Na szczęście częściej budziła ciekawość i sympatię. Niektórzy patrzyli na nią jak na dziwo, a ze zdziwienia zapraszali do siebie, dzielili się obiadem, częstowali herbatą, pozowali. A ona fotografowała i drukowała odbitki na przenośnej drukarce. Pajączkowska dotarła do miejsc zapomnianych przez Boga i ludzi, w wielu czas dawno się zatrzymał, wielu lada dzień nie będzie, gdy odejdą ich ostatni mieszkańcy. „Jak już wszyscy umrzemy, to ktoś tu przyjedzie – powiedział [starszy człowiek pod białoruską granicą – red.], wskazując szerokim gestem na ugory wokół i zabudowania wsi – maszynami domy porozwala i wszystko zaora”. Nie śmiała oceniać tych ludzi, tylko patrzyła i słuchała.

Pod granicą na północnym wschodzie autorka dowiedziała się od Litewki – nie mówi się Litwinka, jak ją kobieta poprawiła – że po swojemu mówiła tylko w domu, bo „za Polaka” w szkole nie było wolno. Urodziła się w 1932 roku pod Wilnem. „Teraz już się wszystko wymieszało, granicy nie ma i nikt nikomu w paszporty nie zagląda. Synową mam Polkę, co dawniej było nie do pomyślenia. Może i bym wolała, żeby syn wziął Litewkę, ale kto by teraz ludzi o narodowość skłócał”. Z kolei na południowym wschodzie pan Krzyś zaprowadził Pajączkowską do pasieki i wtajemniczył ją w życie pszczół. Mówił, że „gdyby człowiek miał jedną dziesiątą tego rozumu, co ma pszczoła, tobyśmy w niebie żyli”. Opowiedział, że przed wojną ojciec miał przyjaciela Ukraińca, uczył pszczelarstwa. Gdy mieli go wywieźć do Związku Radzieckiego, zostawił ojcu trzy ule. „Ojciec kochał pszczoły, rozwinął pasiekę, wszystkiego mnie nauczył i ja te pszczoły po nim odziedziczyłem. Ale wychodzi, umiem to dzięki Ukraińcowi”.

Pajączkowska odkrywa przed nami świat „tutejszych”, a dzięki opowieściom nie daje im odejść. Zostaną na zawsze w naszej pamięci. Są też fotografie, które może kiedyś zobaczymy. Dziś jeszcze nie, bo taką umowę zawarła autorka z rozmówcami. Na razie nasyćmy się jej i ich słowami. 

Agnieszka Pajączkowska, „Wędrowny zakład fotograficzny”, Wydawnictwo Czarne

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij