Znaleziono 0 artykułów
12.07.2019

Arnon Grunberg: Kto chce być książką

12.07.2019
(Fot. materiały prasowe, wyd. Pauza)

Jedna książka kończy żarty o kryzysie wieku średniego – „Tirza” Arnona Grunberga, psychologiczny thriller dla wszystkich, którzy nie lubią psychologii i gardzą thrillerami. Co trzeba mieć w głowie i przeżyć samemu, żeby napisać bestsellerową powieść o mężczyźnie, jakiego na co dzień udaje nam się nie zauważyć? 

Główny bohater twojej debiutanckiej powieści „Blauwe maandagen” (Niebieskie poniedziałki) nazywa się tak jak ty, ale to oczywiście zbieg okoliczności. Sublokator fikcyjnego Arnona Grunberga w pewnym momencie mówi: „Najfajniejsze w byciu młodym jest to, że jest się wtedy trochę ześwirowanym oraz że bez końca można gadać o seksie i nigdy się tym nie znudzić”. Kiedy ta zasada przestaje obowiązywać? 

Nie mam pojęcia. Nigdy? Znam ludzi, których już samo myślenie o seksie osłabia, nie chcą o tym rozmawiać, nie lubią, być może nie potrafią. Pytanie tylko, czy jest to kwestia wieku. Moim zdaniem raczej mentalności. A jeszcze bardziej świadomości, bo przecież seks to nie tylko akt fizyczny, ale również emocje, namiętność, pożądanie, naprawdę sporo jest tu spraw do przegadania. Jeśli zaś chodzi o lekkie szaleństwo czy inne odchylenia od normy wybaczane we wczesnej fazie młodości, z biegiem lat i po drobnym podrasowaniu awansują one do rangi ekstrawagancji.

 Arnon Grunberg (Fot. Getty Images)

Instagram twierdzi, że podróżujesz teraz po zachodnim wybrzeżu USA i sprawdzasz, czym są tam dziś seks oraz miłość. 

Zgadza się, jestem pisarzem, ale też dziennikarzem. W 2018 roku zacząłem cykl reportaży o miłości i związkach międzyludzkich w USA, publikuję je w belgijskim dzienniku „De Standaard”. W Holandii w magazynie „de Volkskrant” równocześnie ukazują się moje teksty o seksie we współczesnej Ameryce. Reportaże miałem pisać z moją partnerką, ale tuż przed rozstaliśmy się, dlatego trochę się rozpisałem o tym, jak kończył się mój związek. Muszę być fair wobec czytelników, przyznać się do tego, co przydarzyło mi się tuż przez początkiem podróży. Wątki osobiste pojawiają się na marginesie historii spotkanych w drodze ludzi: poligamistów żyjących w komunie na pustyni w Newadzie, małżeństwa żołnierzy, którzy w tym samym czasie zostali wysłani ze swoimi jednostkami na wojnę… 

Dowiedziałeś się o intymnych sprawach czegoś szokująco nowego? 

Zaskoczyła mnie bezkresna pustka, bardzo ważny element amerykańskiego krajobrazu. Żeby jej doświadczyć, trzeba wyjechać z wielkich miast, zapuścić się na prowincję. Krajobraz kapitalnie współpracuje tam z ludzkimi emocjami. Przypuszczam, że to kwestia kondycji psychicznej, w jakiej zacząłem realizować ten projekt, w każdym razie spotkałem o wiele za dużo ludzi samotnych, porzuconych, wewnętrznie rozbitych, by uznać to za przypadek. Może zadziałała zasada: swój przyciąga swego, a może taka właśnie jest teraz Ameryka.

Dość oryginalną pamiątką z tych podróży są cztery hasła wytatuowane na skórze. 

Tatuaże są moje, ale skóra nie. To jeszcze inny projekt, który realizuję na marginesie cyklu o seksie. Rysunki i teksty na skórze fascynują mnie od dawna. Po długotrwałej, dyskretnej obserwacji zapragnąłem potraktować ciało jak czystą kartkę papieru. Dałem w prasie ogłoszenie: „Kto chce zostać książką?”. Z jakiegoś powodu miliony ludzi na świecie wypisują sobie na ciele coś po chińsku lub hebrajsku, chociaż wcale nie znają tych języków. Chyba więcej sensu ma zdanie stworzone na wyłączność dla konkretnej osoby, pod wpływem rozmowy, która trwa dłużej niż wizyta w salonie tatuażu. Zainteresowanym proponuję, że specjalnie dla nich napiszę tekst, który potem wytatuują sobie na wybranej części ciała. Ze wszystkich ciał powstanie żywa książka, do czytania raz lub dwa razy w roku w ramach czegoś pośredniego między performansem a wystawą. 

Wszystkie tatuaże wyglądają jak odręczne notatki, zrobione twoim charakterem pisma. 

Przeniesieniem słów na skórę zajmuje się profesjonalista, ja stawiam jedynie kropkę na końcu zdania, i to nie zawsze. 

Tatuaż numer jeden to trzy słowa: „Penetracja jest przereklamowana”. Kto tak twierdzi, aktywny czy bierny uczestnik aktu penetracji? 

Młody gej. Rozmawialiśmy o różnych wariantach seksualności i technikach zaspokajania pożądania, a wtedy raczej trudno przemilczeć wątek penetracji. Na pytanie, czy jest przereklamowana, chłopak odpowiedział stanowczo „tak” i potem wytatuował to sobie na piersi. 

Tatuaż numer dwa: „Co smakuje lepiej niż ostatni grzech”. 

Odkrywanie nowych przyjemności wymaga przekraczania granic. Tak już jesteśmy skonstruowani, że gdy opuszczamy strefę bezpieczeństwa, automatycznie włącza się w nas poczucie winy. Rozmawiałem o tym z człowiekiem bardzo religijnym, adwentystą dnia siódmego. Mój tekst wytatuował sobie na wewnętrznej stronie przedramienia. 

Hasło „Sam jestem swoim zwierzakiem domowym” zajmuje połowę uda wydepilowanego specjalnie pod tatuaż. 

Wszystkie sytuacje z udziałem więcej niż jednej osoby są formą tresury. Ktoś nam mówi, co mamy robić, jak daleko możemy się posunąć, bezpieczne życie polega na przestrzeganiu zasad ustalonych przez innych. Udomowione zwierzę znaczy oswojone, niegroźne dla otoczenia, można je głaskać. Czy to nie wspaniałe uczucie, gdy głaskany jest jednocześnie głaszczącym? 

 Arnon Grunberg (Fot. Getty Images)

Ostatni tatuaż – „Ta bestia jest moim najlepszym przyjacielem” – brzmi jak rozwinięcie poprzedniej myśli. 

Ale nie jest. Całe ramię udostępniła mi aktywistka praw zwierząt, hardkorowa weganka, która nie ukrywała, że zwierzęta są dla niej ważniejsze od ludzi. Jest samotna z wyboru i musimy jej wierzyć, bo skąd mamy mieć pewność, co jest wyborem, co przeznaczeniem, a co usprawiedliwieniem? Nawet jeżeli człowiek potrafi wejść w bardzo bliskie relacje z psem czy kotem, nigdy nie osiągniemy tego stopnia intymności co w związku z drugą osobą. „Zwierzę” to dziwne słowo, nie za bardzo pasowało mi do kobiety o dziwnej energii, nie chciałem go używać w tatuażu, oboje zgodziliśmy się, że bestia brzmi lepiej.

„Tirza”, twój globalny bestseller, ukazuje się w Polsce 13 lat po światowej premierze. Jesteś teraz prawie w tym samym wieku co główny bohater powieści Jörgen Hofmeester. Rozumiesz go lepiej, więcej wybaczasz? 

Trudno darzyć uczuciem postać, którą wymyśliło się od początku do końca, ani razu nie uległem jeszcze złudzeniu, że Jörgen jest żywym człowiekiem. Ale ludzie tacy jak on istnieją, spotykam ich coraz częściej, świat jest zasiedlony przez białych mężczyzn z klasy średniej, którzy ciągle słyszą: twój czas minął, nie jesteś nikomu do niczego potrzebny. W ciągu ostatnich 13 lat pewnie się zmieniłem, ale nie aż tak, by stać się nowym człowiekiem. Nie wierzę w deklaracje w rodzaju: resetuję licznik i zaczynam od zera, przeszłość przestaje mieć znaczenie. To bardzo ważne, by być lojalnym wobec własnej przeszłości, choćby z szacunku dla ludzi, którzy nas ukształtowali. Zresztą ile razy wspominam siebie sprzed dwóch dekad, zaskakuje mnie raczej to, jak bardzo jestem do dawnego siebie podobny, w zasadzie tylko pisarzem stałem się innym.

Lepszym? 

Oby. Następna książka musi przebić poprzednią – tej zasady kurczowo trzyma się każdy pisarz. Nie tylko książka, każdy tekst. Po „Tirzie” mocno poszybowało w górę moje dziennikarstwo, upomniałem się w redakcji o tematy zarezerwowane dla doświadczonych reporterów: dałem się zamknąć w dwóch szpitalach psychiatrycznych, najpierw w Belgii, następnie na oddziale samobójców w Rotterdamie, przez dwa tygodnie pracowałem w niemieckiej rzeźni, byłem na wojnie w Afganistanie… Jak już raz zaczniesz pisać o takich sprawach, na zawsze się uzależniasz. W tym roku zimą zatrudniłem się w cyrku, stamtąd trafiłem do aresztu dla niepełnoletnich. Tym samym wyczerpałem limit dwóch reportaży wcieleniowych rocznie – dla zdrowia psychicznego to bezpieczna dawka. Wszystko, co dzięki dziennikarstwu dzieje się ze mną i we mnie, będzie pewnie mnie prześladować do końca życia. Bardzo się z tego cieszę, właśnie tak uczę się rozumieć ludzi. 

Na czym w przypadku mężczyzny polega różnica między wrażliwością a słabością? 

Często o tym rozmawiałem z moją poprzednią partnerką i już wiesz, czym to się skończyło. Nigdy nie uważałem siebie za typowego mężczyznę, takiego stereotypowego samca. Większość moich dobrych znajomych to kobiety, w towarzystwie samych mężczyzn oddycha mi się jakoś trudniej, nienawidzę też wulgarności, nigdy mnie nie bawi. Wolałbym jednak, żeby nikt się nie zorientował, jaki jestem. Bo tylko w ten sposób opóźniam oskarżenia o słabość, a te prędzej czy później padają.

Myślisz, że millenialsi i pokolenie Z mają podobne problemy? 

Zapytałem o to dwóch sławnych seksuologów. Stwierdzili, że postęp rzeczywiście jest, młodzi mężczyźni potrafią okazywać emocje, płaczą publicznie, mówią innym o swoich lękach, mówią, nie muszą udawać, przynajmniej nie aż tak jak moje pokolenie. Fantastycznie, trzymam za nich kciuki, ale z odtrąbieniem rewolucji jeszcze bym się chwilę wstrzymał, w tych sprawach postęp często bywa powierzchowny. Mój 14-letni chrześniak w towarzystwie kumpli zachowuje się dokładnie tak jak chłopcy, których w liceum wolałem unikać. Pytanie, skąd wie, jak być dzisiaj macho. Z gier komputerowych?

Gdy „Niebieskie poniedziałki” ukazały się w USA, prawie każdą pozytywną recenzję kończyło „małe ale”: dla głównego bohatera kobiety są albo krowami, albo zdzirami, Arnon ma z nimi poważny problem. 

Arnon jest człowiekiem lat 90., mówi tak, jak się wtedy mówiło w szkołach, na studiach, w klubach, na ulicy, i to nie tylko w męskim gronie, dziewczyny też wyzywały się nawzajem od krów, jeśli nie gorzej. Czy Arnon ma problemy z kobietami? Jak każdy człowiek ma problemy z innymi ludźmi, tak się składa, że ponad połowa społeczeństwa to kobiety. Trudno mi oceniać powieść, którą napisałem jako 23-latek, wiele spraw widzę teraz inaczej, rozumiem nieco lepiej. Pamiętam, że pisząc tę książkę, za wszelką cenę chciałem, żeby nie brzmiała sentymentalnie. Brutalnie, bezczelnie – proszę bardzo, byle bez ckliwości. Jednej rzeczy na pewno bym nie zmienił: wrażenia izolacji i prób zbliżenia się do ludzi, ta potrzeba wciąż tkwi we mnie, nie znikła.

 Arnon Grunberg (Fot. Getty Images)

Od ponad 20 lat mieszkasz bardziej w Nowym Jorku niż w Amsterdamie, do 2016 roku publikowałeś w „New York Timesie”. Dlaczego przestałeś? 

Zmienił się redaktor działu felietonów, z nowym nie miałem żadnego kontaktu, tak bywa. Żałuję, chętnie pisałbym dla nich dalej. 

Też żałuję, bo to były prorocze słowa. W 2013 roku napisałeś: „Holenderska rodzina królewska nie jest niczym więcej niż sponsorowanym przez państwo performansem”. Wyrzuciłbym „holenderska” i znów puścił do druku. 

Tylko co dalej? Sugerujesz, że ten performans nie jest już dziś nikomu potrzebny? Z tego, co widzę na co dzień, to wręcz przeciwnie. Co integruje ludzi? Jak powstaje wspólnota? Dzięki czemu i po co stajemy się narodem? Niespecjalnie czuję się Holendrem, jeszcze mniej Amerykaninem, chociaż podstawy prawne mam, paszport dostanę bez problemów. Tylko co mi to da – nową tożsamość? Idea narodu wydaje mi się mocno przestarzała, wyjęta z XIX stulecia, nie pasuje do naszej rzeczywistości, zwłaszcza w Unii Europejskiej. Nie zmienia to faktu, że dla sporej grupy ludzi tak rozumiana tożsamość jest najwyższą wartością, wolą sztywne ramy od elastyczności i swobody wyboru. 

Jeszcze jeden cytat z felietonu: „Tożsamość narodowa często sprowadza się do tandetnego folkloru”. 

Czy Dostojewski jest ekstremalnie rosyjski, a jeśli nawet, jakie to ma znaczenie dla mnie jako czytelnika? Albo „Madame Bovary” – czy byłaby inna, gdyby Flaubert nie był Francuzem? Jeszcze chyba tylko literatura się nie poddaje, nie pozwala się „znacjonalizować”, dlatego napisałem „często” zamiast „zawsze”.

Z „New York Timesem” pożegnałeś się tekstem o krav madze. Cały czas trenujesz? 

Trzy razy w tygodniu, z dwoma instruktorami. Treningi z reguły kończą się skrajnym wyczerpaniem fizycznym, mózg też ma wtedy dość, a to niezwykle interesujące doznanie. Nadal uważam, że życie jest jedynym wysiłkiem fizycznym, jakiego potrzebuje ludzki organizm, ale krav maga nauczyła mnie czuć, że mam ciało, że dużo mu zawdzięczam i dlatego wypadałoby z nim współpracować. Podoba mi się też pewnie dlatego, że to nie jest sport, to sztuka samoobrony, spopularyzowana przez Mossad, ale wymyślona przed wojną, w Bratysławie, przez Imiego Lichtenfelda, żeby bronić się przed atakami faszystów. Sprawność fizyczna jest tu drugorzędna, podobnie siła, liczą się przede wszystkim technika i strategia, jeśli nie myślisz – przegrasz. 

Twoi rodzice twierdzili, że najmądrzejsze, co można zrobić w życiu, to stać się niewidzialnym. Bo jeśli człowieka nie widać, nie można go zaatakować. 

Moi rodzice ocaleli z Holocaustu, tak ekstremalne doświadczenia inspirują ekstremalne lekcje na przyszłość. Niewidzialnej osoby nikt nie zaatakuje, to prawda. Ale też nikt jej nie dostrzeże, nie spróbuje poderwać, nie doceni, bo niby jak. Jeżeli chcesz być niewidzialny, bo tak ci się podoba, to OK, twoja decyzja. Ale jeżeli ktoś wymusza na tobie, byś zniknął, to nie wyobrażam sobie nic bardziej uwłaczającego. 

Jesteś jedynakiem?

Mam starszą siostrę, zupełnie do mnie niepodobną. Jest bardzo religijna, ma siedmioro dzieci i mieszka w Izraelu. 

Dlaczego przed maturą wypisałeś się z liceum? 

Chciałem zostać aktorem. Oraz wolnym człowiekiem. Żyć po swojemu – a nie tak, jak oczekiwali ode mnie inni. 

Rodzice pochwalili tę decyzję? 

Zachwyceni nie byli, ale nie panikowali. Oboje wierzyli, że największym kapitałem człowieka są jego indywidualność i niezależność, wrażenie, że mogę wszystko – tego nikomu nie wolno odbierać. Już jako dorosły w domowym archiwum znalazłem jedną z kartek, jakie tradycyjnie wysyła się rodzinie i przyjaciołom po urodzeniu dziecka. Konwencja jest taka, że ojciec lub matka informują o pojawieniu się nowego członka rodziny. Moja kartka napisana jest w pierwszej osobie, jakbym to ja sam przedstawiał się światu, rodzice już wtedy dali znać, że do nikogo nie należę, nikt nie ma do mnie prawa, o tym, kim jestem zadecyduję sam. 

 Arnon Grunberg (Fot. Getty Images)

Z aktorstwa nic nie wyszło, założyłeś więc wydawnictwo książkowe. Trzy lata później splajtowało. 

Ale zdążyłem jeszcze pojechać na targi książki we Frankfurcie, gdzie poznałem wydawcę. Zjadł ze mną obiad, potem kolację, wysłuchał wszystkich opowieści i stwierdził: lepiej zamknij wydawnictwo i zacznij pisać. Po tym, jak wysłałem mu do recenzji pierwsze dwa rozdziały, od razu przelał mi na konto zaliczkę, a to poważna sprawa, nie mogłem się już wycofać. 

Moje ulubione zdanie z twojej debiutanckiej powieści brzmi następująco: „Zawsze byłem wybitny w porzucaniu nadziei oraz traceniu zaufania innych ludzi”. 

Koniecznie muszę wrócić do tej książki, tyle się mogę z niej o sobie dowiedzieć. 

Debiutuje się przeważnie raz, tobie udało się aż dwa razy, w 1997 roku jako Arnon Grunberg i cztery lata później, pod pseudonimem Marek van der Jagt. Dzięki temu masz aż dwie nagrody za najlepszą pierwszą powieść. Wykręcając ten numer, inspirowałeś się Romainem Garym? 

Uwielbiam Gary’ego, ale o tym, jakim sposobem dwa razy zgarnął nagrodę Goncourtów, dowiedziałem się później. Zainspirował mnie Fernando Pessoa oraz perspektywa zabawy w chowanego z szacowną instytucją. Podwójna tożsamość była mi niezbędna, by wyjść poza swój styl, chciałem napisać coś inaczej niż Grunberg. Pod pseudonimem wydałem jeszcze dwie powieści, zwłaszcza ta druga jest dość eksperymentalna. 

Swoje wydawnictwo książkowe nazwałeś Kasimir, połowa twojego pseudonimu też brzmi słowiańsko... 

Imię wybrałem na cześć Marka Hłaski, bardzo ważnego dla mnie pisarza. Czytałem jego książki po niemiecku, pierwszy holenderski przekład ukazał się dopiero w moim wydawnictwie, które nazwałem tak, jak nazywa się żydowska dzielnica Krakowa. A wszystko to dlatego, że zaraz po wypisaniu się ze szkoły spotkałem dwie wyjątkowe Polki, artystki, choreografkę i rzeźbiarkę. Przekonały mnie, że mądrze zrobiłem, rzucając szkołę, prawdziwy artysta nie potrzebuje matury. 

W 2013 roku pozwoliłeś podłączyć się do komputera. Przez kilka dni śledził, jak pracuje twój mózg, gdy piszesz nowelę. 

Powstały na ten temat dwie prace naukowe, napisane językiem akademickim, więc czytanie tego raczej nie jest rozrywką. Byłem trochę rozczarowany, że aparatura nie zarejestrowała żadnych zmian w funkcjonowaniu mózgu wtedy, gdy włączały się silne emocje. Ale to akurat moja wina, mój błąd, wymyślanie fabuły i pisanie nie przebiegają przecież równolegle. Druga faza eksperymentu polegała na zbadaniu reakcji na mój tekst 50 czytelników. Fajnie było obserwować na monitorze procesy zachodzące w mózgu człowieka, który czyta coś, co mu się najpierw podoba, a zaraz potem mniej lub odwrotnie, ale żeby ta wiedza przydała mi się do czegoś – nie sądzę. Reżyser filmowy pewnie wyciągnąłby z tego jakieś konstruktywne wnioski, zsynchronizowałby swoje pomysły z oczekiwaniami widzów. Pisarz jest w większym stopniu dyktatorem, aż tak bardzo nie chce być kochany. 

Mam okazję obejrzeć ekranizację „Tirzy”, ale boję się, że to kolejny film, który nie dał rady, zabija książkę. Bardzo się mylę? 

Keitumetse Matlabo w roli Kaisy jest rewelacyjna, dla niej warto obejrzeć ten film, a potem szybko o wszystkim zapomnieć.

Piotr Zachara
Proszę czekać..
Zamknij