Znaleziono 0 artykułów
23.05.2020

Demontaż atrakcji. „Hollywood”

23.05.2020
"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Serial „Hollywood” to zmarnowana okazja na portret ciekawego okresu w historii kina, jednego z najsilniejszych współczesnych mitów. Jest źle napisany, wyreżyserowany, zainscenizowany, zagrany. Netfliksowa produkcja to nic więcej jak festiwal straconych szans. Lepiej obejrzeć dokument „Pollywood” Pawła Ferdeka.

Gdy na planie filmu „Ćma barowa” ekipa włoskiej telewizji zapytała Charlesa Bukowskiego, co sądzi o kinie, odpowiedział: „Unikam, jak mogę”.

Mimo to pisarz wystąpił przecież w filmie i napisał o tym książkę zatytułowaną „Hollywood”. Widać, nawet najbardziej niezależnemu umysłowi trudno oprzeć się pokusie zajrzenia do Fabryki Snów. Dlatego na ekranie pojawili się i Truman Capote, i Michel Houellebecq, i Stephen King, i Salman Rushdie, a nawet Jerzy Kosiński. Wszyscy parokrotnie. O tym, jak Hollywood wciąga presją, blichtrem i iluzją nawet zdystansowaną osobę, pisała Zadie Smith w reportażu z gali oscarowej. Im ktoś ma mniej wspólnego z branżą, tym bardziej jest nią podekscytowany. Im jest dalej od środowiska, tym silniej wierzy, że aktorzy, reżyserzy – gwiazdy! – są inni niż my. Jak wygląda to życie w chmurze z morskiej pianki? Tak pięknie, aż trudno to sobie wyobrazić.

"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Właśnie ta fantazja kieruje bohaterami serialu „Hollywood”, którzy za wszelką cenę chcą stać się częścią iluzji. „Oglądałem filmy i zrozumiałem, że tak właśnie powinno wyglądać życie”, mówi jeden z tych, którzy dotychczas walczyli na froncie albo żyli skromnie w małych miejscowościach, a teraz ruszyli na podbój krainy marzeń. Jest połowa lat 40., większość ludzi ledwo wiąże koniec z końcem, próbuje się pozbierać. Hollywood staje się dla nich ucieczką, dostępnym za życia wniebowstąpieniem. Wystarczy tylko co dzień stać pod bramą studia, czekając na nabór statystów. Tam pojawia się Jack Castello, młodzieniec o nazwisku wróżącym, że kiedyś pewnie wejdzie w posiadanie zamku. W przeciwieństwie do Rocka Hudsona, któremu pseudonim trzeba wstawić niczym sztuczne zęby. A i to nie wystarczy za kapitał. Obaj nie mają wykształcenia ani umiejętności, lecz to im nie przeszkadza, żeby pchać się do głównych ról w wielkiej produkcji. Przecież inni też tak zaczynali. Na razie muszą jeszcze jakoś zarobić na życie, podobnie jak przyszły scenarzysta i przyszły reżyser – wszyscy sięgają więc po narzędzia, które mają pod ręką. Te, które wypychają ich bawełniane majtki obłym kształtem.

"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Zadie Smith pisze, że w Hollywood za ideał obrotności w biznesie służy alfons. Ktoś, kto sprzedaje ludzi jak sprzęt do osiągania rozkoszy. Bohaterowie serialu znajdą sobie więc takich alfonsów, dosłownie i w przenośni. W końcu wszyscy są skrzywdzeni, zranieni, w głębi duszy mają się za nic. Dają się wykorzystywać, dopóki sami nie staną się własnymi alfonsami. Bo co ma robić ktoś, kto chce się wylansować? Lepszą część siebie sprzedawać w opakowaniu z gorszego siebie. Te doświadczenia oczywiście nic złego im nie zrobią, wyjdą z prostytucji czyści jak przedtem. Zdolni do bliskości, prawdy, wyższych uczuć. A że wśród klientów spotkali wpływowych ludzi, przyjaciół, partnerów? Tylko pogratulować.

"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Te rewelacje twórca serialu Ryan Murphy zaczerpnął z memuaru Scotty’ego Bowersa „Full Service: My Adventures in Hollywood and the Secret Lives of the Stars”. Pierwotnie stanowiły one sedno scenariusza „Hollywood”, obrazując żądze i skrywane popędy sław. Dowodził on, że w tym gronie można znaleźć się tylko przez łóżko. Wyuzdany seks miał być magnesem dla widza: szczegółowe opisy stosunków w różnych konfiguracjach stanowiły podobno większość tekstu scenariusza, okrojonego ostatecznie przez Netfliksa. To, co oglądamy, ma być taktownym wybrnięciem z niezręcznej sytuacji. I przyznam, że w tej formie najbardziej mnie odstręcza. Wolałabym już, żeby twórcy poszli na całość, jeśli nie w tej, to w którejś odważniejszej telewizji. To, co oglądamy, jest gorsze niż nieudolny wstęp do filmów porno, a prawdziwe talenty wykonawców nigdy nie są nam pokazane. Seks, choć pokazany po wielokroć aż do znudzenia, ani razu nie jest ekscytujący. Jest tak płaski i bezbarwny, że aż dziw, że ktokolwiek chce za niego płacić. Ryzykować aresztem i karą lub po prostu byciem złapanym. Wszystkie ciała, których mamy pożądać, są podobne – muskularne, gładkie, bez osobowości. Nawet między osobami, które są w związku, stosunek nie stanowi więcej niż walutę. Aktorka kupuje nim swojego chłopaka, żeby zaprosił ją na przesłuchanie. Oderotyzowane, instrumentalne współżycie jest monetą, którą wrzuca się do automatu, żeby wyskoczyła szansa. A nuż wyskoczy wisienka, dwie albo cały oscarowy sukces.

Gdy Jack Castello po raz pierwszy zadowala klientkę, ona każe mu grać, że jest dla niego ważna, nawet jeśli to kłamstwo. Obsadza go w swoim intymnym filmie i robi z niego aktora. Tym samym Jack zdobywa podstawową umiejętność zawodową, którą zaraz wypróbowuje w stroju policjanta. Kiepsko mu idzie, zostaje rozpoznany, więc musi ćwiczyć dalej: na przykład udając pożądanie, gdy kopuluje z Avis na schodach, wpatrzony w stojące powyżej statuetki Oscarów. Albo udając przed żoną, że miał nocne zdjęcia. Bo aktorstwo to nic więcej niż kłamstwo? Jedyną osobą, w której widać aktorskie powołanie, umiejętność przeistoczenia się w kogoś innego w jednej sekundzie i magnetyzm, który nie pozwala oderwać od niej oczu, jest Camille Washington grana przez Laurę Harrier („Czarne bractwo. BlacKkKlansman”), bodaj jedyną, która oddaje ówczesny sposób aktorstwa, a nie go parodiuje. Reszta młodych wykonawców nie ma pojęcia, jak wcielić się we współczesnego Clarka Gable’a, Gary'ego Coopera czy Montgomery’ego Clifta. Aktorka odtwarzająca rolę Vivien Leigh mogłaby grać co najwyżej w kabaretonie Dwójki, na pewno nie w „Przeminęło z wiatrem”. Ruch w kadrze, dykcja, mimika są zupełnie nie z tej epoki. Nie wystarczy nałożyć czarno-biały filtr, żeby coś wyglądało na produkcję sprzed kilkudziesięciu lat. Lepiej pooglądać stare filmy, niż tracić czas na tę wydmuszkę.

"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)
"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Co gorsza, „Hollywood” jest tak głupi i dosłowny, że każdą myśl musi zobrazować na ekranie. Gdy Jack rozumie nagle, że nie kocha żony, dla niego jest to rewelacja, a dla nas coś, co wiemy od czterech godzin. Gdy agent gwiazd tańczy w sypialni przebrany za Isadorę Duncan, to jest to potwarz dla queerowej wrażliwości, choć cały serial ma być obroną osób LGBTI. Owszem, widać tu dobre chęci, na przykład gdy mimo obelg mediów para gejów wchodzi za rękę na czerwony dywan albo gdy niewyoutowany facet odmawia starej przyjaciółce, gdy ta chce stworzyć z nimi związek. Nic nie mówi, tylko jedzie do baru, do którego dotąd bał się wejść. W tamtych czasach coming out oznaczał raczej coming in do gejowskiej wspólnoty niż otwarte mówienie o swojej orientacji. Lecz oprócz tych przebłysków „Hollywood” jest dobrymi chęciami wybrukowane.

Bo a nuż ktoś uwierzy w to, że rzeczywiście w 1948 roku czarna aktorka zagrała główną rolę i dostała za nią Oscara, drugiego otrzymała azjatycka aktorka, trzeciego czarny scenarzysta, a czwartego reżyser w połowie Filipińczyk. Wszystkie te kopciuszki dopiero co wstały od miotły i większość z nich po raz pierwszy pracuje w filmie, a już są na szczycie. Czy możliwe, aby ktoś się na to nabrał? Patrząc na reakcje widzów w sieci, obawy są uzasadnione. Fałszywa rewizja wartości, jaką oferuje serial, zatrzymuje walkę o równouprawnienie ras, płci i orientacji, zamiast ją wspierać. Skoro to już przecież było i kariera przez łóżko stała się udziałem największych aktorów Hollywood, to o co ten cały krzyk #metoo? Serial zamiata pod dywan współczesne problemy. Skoro starsze kobiety i mężczyźni kupują sobie młodych ludzi na stacji benzynowej, to chyba nic złego, że w biurze pracodawca molestuje podwładnego?

"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Jedno, co pewne, to że „Hollywood” zniechęca każdego, kto marzy o staniu się jego częścią. Jest cyniczne, nieprzyjazne, okrutne dla widza. Przyjemności podaje najwyżej w kroplach. Najwięcej dostarcza Patti LuPone w roli Avis – wyśmienita aktorka, znana u nas przede wszystkim z roli matki Corky’ego w serialu „Dzień za dniem”, prawdziwa gwiazda „Hollywood”. Jej dialog z Mirą Sorvino, którą też miło znów zobaczyć na ekranie, albo z nestorką nagród Emmy, wybitną Holland Taylor, ogląda się z przyjemnością i nostalgią. Jakby serial o przeszłości sam już za czymś tęsknił. I to wcale nie za epoką kina niemego, która wspomniana jest w filmie jako stracona kariera albo powidok „Bulwaru Zachodzącego Słońca”. Bardziej za latami 80. i 90., gdy starsze pokolenie występujących tu aktorów przeżywało swoje złote czasy. Na przykład pierwsza feministyczna raperka Queen Latifah w roli Hattie McDaniel, pierwszej czarnej laureatki Oscara, pamiętnej Mammy w „Przeminęło z wiatrem”. 

"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Szkoda, że sceny tych aktorek toną, niestety, w ścieku reszty serialu. Serialu źle napisanego, wyreżyserowanego, zainscenizowanego, zagranego... Zmarnowanej okazji na portret ciekawego okresu w historii kina, jednego z najsilniejszych współczesnych mitów zawartego w szumnym tytule. „Hollywood” to nic więcej jak festiwal straconych szans, gdzie co ciekawsze wątki zostają zarąbane siekierą i zalane kwasem solnym beztalencia Murphy’ego.

"Hollywood" (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Cała intryga osnuta jest wokół metafory samobójczego skoku z ikonicznego napisu na wzgórzach Hollywood, którego w 1932 dopuściła się Peg Entwistle, aktorka, która zdążyła wystąpić tylko w jednym filmie. Jej biografia ma symbolizować wszystkich tych, którzy polegli w walce o sukces. Dlatego w czołówce serialu jak w socjalistycznej propagandzie oglądamy czarnych, Azjatów, gejów i hetero, którzy solidarnie pomagają sobie wejść na szczyt. Po to, by się z niego rzucić, ujrzeć pustkę czy zatriumfować nad światem leżącym u ich stóp? Nie wiadomo. Peg Entwistle skoczyła z litery H – dlaczego akurat z tej, byłoby jasne, gdyby epitet przynależny temu filmowi nie pisało się jednak przez CH.

A może byłoby lepiej, gdyby literę H zastąpiło P w napisie „Pollywood”? Zastanawia się nad tym Paweł Ferdek w dokumencie o polskich korzeniach Fabryki Snów. Ten film za kilka dni otworzy Krakowski Festiwal Filmowy – jedyną polską imprezę filmową, która w tym roku w całości odbywa się online. Odważni organizatorzy proponują nam ćwiczenie z wyobraźni. Co by było, gdyby nasza kinematografia była zbudowana podobnie do amerykańskiej, bo bracia Warner z Krasnosielca zamiast wyjechać do Los Angeles, stworzyliby Fabrykę Snów na Mazowszu? Lepiej zamiast ogłupiającej produkcji Netfliksa obejrzeć ten dokument o fascynującej przygodzie, jaką dla polskich Żydów była podróż i podbój Ameryki. Na pewno mówi więcej o genealogii Hollywood. Tu też na początku filmu reżyser wspina się na rzeczone wzgórze i but mu się osuwa, ale nikt mu nie pomaga. Niełatwo znaleźć ludzi, którzy wesprą go w realizacji szalonego pomysłu. A jest nim podróż śladami założycieli Hollywood – od mieściny, gdzie pijaczkowie i baba w chuście stoją pod drewnianą chałupą, pies szczeka na łańcuchu, a jedyną przygodą jest rozbryzgiwanie autem kałuży – aż po Kalifornię, słabo zasiedloną przed założeniem tu Hollywood, m.in. przez czterech synów polskich Żydów, którzy przyszli na świat już za oceanem na przełomie XIX i XX wieku. Dlaczego szefami wszystkich wielkich studiów filmowych (oprócz Walta Disneya) byli ludzie pochodzący z okolic 500 mil od Warszawy? Nie mieli dostępu do innych gałęzi przemysłu niż rozrywka, za to talent do iluzji, wyczucie popularnych gustów i umiejętność życia w trudnych warunkach. Zanim objęli kierownictwo milionowych produkcji, pracowali w cyrkach, na jarmarkach. Sam Warner służył za żywą tarczę do rzucania jajami albo za pomocnika zaklinacza węży. Harry robił akrobacje na rowerze. Al handlował mydłem. Jack śpiewał i tańczył w wodewilu. Byli jak piraci, hazardziści, ludzie ulicy, którzy zostali pierwszymi „mogulami”, czyli magnatami filmowymi, nieprzebierającymi w środkach, aby robić biznes. Sprzedawać wizję dobra i zła, tyle że w rozrywkowy sposób. To oni stworzyli grunt, na którym do dziś cierpią ludzie niszczeni żądzą iluzji. „Pollywood” udowadnia, że to imperium zostało zbudowane na grubej ściemie, myśleniu, że bajerą i polotem wszystko się załatwi. 

"Pollywood" reż. Paweł Ferdek (Fot. Materiały prasowe)
"Pollywood" reż. Paweł Ferdek (Fot. Materiały prasowe)

„Hollywood” to puste pojęcie jak jego nazwa: holly to ostrokrzew, który nie rośnie w Kalifornii i nie da się zrobić z niego drewna (wood), bo jest krzakiem. Mimo to, jak mówią bohaterowie dokumentu, iluzja jest cenniejsza niż złoto, bo choć ludzie wychodzą z kina z pustymi rękami, są jednak szczęśliwi i wracają tu znowu. W latach 40. chodzili na seanse przeciętnie kilka razy w tygodniu, tak jak my teraz odpalając seriale w internecie. Czy jesteśmy niewolnikami tej samej idei? 

Reżyser „Pollywood” przyznaje na końcu swojej wędrówki, gdy kładzie kamień z Krasnosielska na grobie Warnerów, że śnił cudzy sen, zamiast zająć się własnym. To samo spotyka bohaterów serialu Netfliksa, tylko że nigdy się o tym nie dowiedzą. Stracić życie na spełnianie nie swoich marzeń jest może jeszcze gorszym rodzajem samobójstwa, niż rzucić się z jakiejś litery. Unikaj kina jeśli możesz. 

"Pollywood" reż. Paweł Ferdek (Fot. Materiały prasowe)

60. Krakowski Festiwal Filmowy rozpocznie się 31 maja. Film „Pollywood” można oglądać online w niedzielę o 20., we wtorek o 12. i w czwartek o 16. 

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij