Znaleziono 0 artykułów
12.10.2019

Demontaż atrakcji: Joker

12.10.2019
(Fot. materiały prasowe)

Sugestywny to film, skoro widzę go teraz wszędzie, nawet na polu o świcie. Widzę go zwłaszcza w ludziach, także w sobie samej, i to chyba przeraża najbardziej.

Dopieściła nas jesień w tym roku. Bujna zieleń nasiąka wilgocią i ciepłem tak bardzo, że w domu nadal latają i gryzą komary. Jechałam porannym pociągiem, gdy na wciąż soczystych łąkach leżał pierwszy szron – biała, parująca połać sztywno rozpostarta jakby prosto z magla. Po niej biegła sarna. Gdyby ktoś do niej strzelił (niestety, zaczął się już na nie sezon łowiecki), na mroźnej warstwie rozlałaby się krew. Zieleń, biel i czerwień – kolory Jokera. I wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wyłonił się tu nagle z tłustą, bladą twarzą, zieloną łuną włosów oraz z jarzącym w tej zgniliźnie szkarłatnie uszminkowanym uśmiechem. Sugestywny to film, skoro widzę go teraz wszędzie, nawet na polu o świcie. Widzę go zwłaszcza w ludziach, także w sobie samej, i to chyba przeraża najbardziej.

(Fot. materiały prasowe)

„Jokera” poprzedzała negatywna kampania, zwłaszcza w Stanach, gdzie po weneckiej premierze, zwieńczonej nagrodą Złotych Lwów, pisano, że mimo sukcesu należy ograniczyć jego dystrybucję ze względu na pochwałę przemocy, jaką w sobie niesie. Przede wszystkim bano się ulicznych strzelanin (mass shootings), a także wspierania psychopatów kreowanych na superbohaterów. Po obejrzeniu dzieła Todda Phillipsa rozumiem te lęki jako wyraz cierpienia amerykańskiego społeczeństwa. W filmie przecież nie ma zachęty do przemocy. Tkwi ona za to w samym systemie mitów, na którym opiera się współczesna Ameryka. Zamiast więc ograniczać pokazy „Jokera”, należałoby ograniczyć posiadanie broni. To wolny dostęp do niej radykalizuje dziś obywateli, rodząc samowolę, bezradność i rozpacz. Broń, łatwa do kupienia jak każdy inny towar, jest używana, jak pokazują statystyki, w dużej mierze głównie do samobójstw. I tak zabijano by się inną metodą? Po strzale w głowę szanse przeżycia są mniejsze niż po zatruciu lekami czy skoku z wysokości. A to, co robi współczesne społeczeństwo, to właśnie rodzaj zbiorowego samobójstwa, z którego nie da się go odratować. Z obojętności na cierpienie innych, braku zaufania, wzajemnej nienawiści – oto metody, jakimi społeczeństwo, nie tylko amerykańskie, najskuteczniej zabija samo siebie.

Jeszcze przed premierą „Jokera” dowiedziałam się o incelach (involuntary celibate), czyli sfrustrowanych mężczyznach, którzy nie mogąc się odnaleźć w relacjach z kobietami, zostają samotni, przyklejeni do komputerów i tą drogą aktywnie nienawidzą pożądanych przez siebie kobiet, głównie feministek. Czasem też wychodzą na ulice i w imieniu quasi-subkultury dokonują aktów przemocy, jak ten z Dayton, gdzie w sierpniu tego roku zastrzelono dziewięć osób, raniąc kilkadziesiąt kolejnych. Można więc włączyć internet i aktywnie ich nienawidzić, dzięki czemu oni jeszcze bardziej będą nienawidzić nas. Nie ma kto komu pomóc.

W filmie, owszem, incelowie są pokazani, ale nie reprezentuje ich koniecznie główny bohater. Napastliwi młodzi mężczyźni w garniturach w pustym wagonie metra osaczają przestraszoną dziewczynę. Gdy pociąg wjeżdża w tunel, zbliżają się do tego, by zrobić jej krzywdę, lecz wtedy Joker ich zabija, chroniąc niedoszłą ofiarę.

(Fot. materiały prasowe)

Tak przynajmniej – że jest szlachetnym rycerzem – myśli sam o sobie. Cały film oglądamy z głębin jego umysłu. Fantazje na własny temat, wyobrażone dialogi i spełnione marzenia wypełniają ekran natłokiem myśli. Joker jawi się w nich jako zwyczajny człowiek, nie jakiś superzłoczyńca (supervillain) ani ktoś obdarzony nadprzyrodzonymi mocami. Brak mu tylko jednej mocy, powszechnie uważanej za wrodzoną, czyli poczucia humoru.

Arthur Fleck, bo tak nazywa się, zanim zostaje Jokerem, nie wie, co jest zabawne, na czym właściwie polega dowcip, a przecież chce zostać komikiem. Wyćwiczył więc sztuczny, porywający śmiech i jest całkowicie świadom jego konstrukcji. Słucha go z zewnątrz, jakby śmiał się ktoś inny. Bo to przecież nie on. Zamiast w puencie roześmiać się, najchętniej by się rozpłakał. W swojej głowie nie jest oprawcą, lecz ofiarą poturbowaną przez rodziców, szefa, idola, przechodniów. Tych tak zwanych normalnych ludzi, którzy od chorego psychicznie oczekują, że będzie zachowywał się, jak gdyby był zdrowy. Nie widzą go takim, jakim jest, i za żadne skarby nie chcą zobaczyć. Nie pozwalają mu powygłupiać się z dzieckiem w autobusie. Nie współczują, gdy dostają kartkę, że jest ciężko chory i to dlatego rechot telepie nim jak elektrowstrząsy. Nie słucha go nawet terapeutka, która tak długo, jak się da, przepisuje mu psychotropy. Nie potrafi naprawdę go dostrzec, bo Arthur przede wszystkim nie widzi sam siebie. Nikt nie może służyć mu za zwierciadło.

Kim naprawdę jest, nie możemy ujrzeć też my, uwięzieni przez film w jego wnętrzu. Stąd uporczywe próby konfrontacji Arthura, z kim się tylko da. Bierze leki czy nie, ale wciąż próbuje siebie zobaczyć, choćby na chwilę wyjść z własnej głowy. Lecz to ślepa uliczka.

Narracja prowadzona jest z perspektywy bohatera i dowodzi tego fakt, że wszystkie sceny są z jego udziałem lub takie, które sobie wyobraża. Na przykład morderstwo Thomasa Wayne’a, ojca Batmana, na oczach jego rodziny: jego żony i przyszłego mrocznego rycerza, obecnie w wieku chłopięcym. Dokonuje go człowiek w klaunowej masce, takiej, w jakich chodzili ludzie Jokera, jego wysłannicy do unicestwiania świata. Tu jednak widzimy Jokera w pozycji leżącej, z rękami nad głową, roześmianego i bezbronnego jak dziecko. Ten jeden, jedyny raz śmieje się szczerze, naturalnie całym sobą. Jak w „Jokerze” sprzed dekady, komiksie Briana Azzarello, gdzie groza polega na tym, że Joker będzie stał nad twoim martwym ciałem, z twoją krwią na rękach i będzie się śmiał – nie dlatego, że twoje życie nic dla niego nie znaczy, ale dlatego, że dla niego śmierć to punch line.

Puenta jest mu potrzebna, żeby odzyskać życie, bo czuje się ludzką skorupą. Podkreślają to gruby, groteskowy makijaż, malachitowa farba do włosów oraz przede wszystkim wyjątkowy taniec. Bo właśnie taniec przeistacza Arthura w Jokera w scenie, gdy bohater zamyka się w łazience. Jak tańczy Joker? Jak gdyby rozchybotać baletnicę, gdy stoi na puentach. Oddać sztukę walki przeciw samemu sobie. Podczas gdy Joker tańczy, jesteśmy najbliżej jego jako czującego człowieka, który wpuścił nas do swoich myśli. W tej chwili puzzle daje się ułożyć. W innym, niedawnym komiksie Toma Kinga Joker zostaje rozwiązany jak zagadka. Wszyscy projektują na niego różne tragedie: trudne dzieciństwo, okrutnego ojca, biedną matkę, martwe dziecko. Koszmar, który zrobił z niego kogoś zielonego, białego i szalonego. A to przecież blef! W Jokerze nie ma cierpienia. On tylko gra, wcale nie jest szalony. Pod fasadą szaleńca kryje się zwykły, nudny gość. Joker chce, żebyśmy mu współczuli, bo podoba się sobie rozbity, cierpiący i rozstrojony. Nie potrafi inaczej zdobyć naszej uwagi. Bo przede wszystkim jest z niego straszna dziwka atencji (attention whore) – okładki gazet po strzelaninie cieszą go bardziej niż sam akt mordu. Wyobraża sobie, że przejdzie do historii zabójstwem na antenie dokonanym w ulubionym show. Nie można go jednak nazwać artystą ani komikiem śmierci.

We wspomnianej scenie autentycznego śmiechu, gdy ginie jego domniemany ojciec, który go wcześniej odrzucił, tak naprawdę nieważna jest zemsta. Dzieje się coś większego, spełnia rytualna, pierwotna rzeź ojcobójstwa. Joker nie bierze żadnej odpowiedzialności za to, co się dzieje. Z rozbawieniem przygląda się ludziom, którzy poszli za nim, choć wcale ich o to nie prosił. Bycie przywódcą, rozpętywanie masowego ruchu nie było jego celem.

Obojętność Jokera wobec chaosu, na fali którego bohater – drobny, lekki, pusty w środku – może tylko surfować, jest jedyną rzeczą, jaka naprawdę mrozi w tym filmie. Tak jak jedyną sceną, która naprawdę śmieszy, jest ta, gdy karzeł nie może dosięgnąć do łańcucha w drzwiach, aby opuścić scenę zbrodni. Chichot losu, który śmieszy też Jokera z twarzą świeżo obryzganą krwią, mieniącą się jak lśniąca biżuteria. Dopiero co zabił kolegę, który wręczył mu pierwszą broń, a teraz musi podnieść się z podłogi, by wypuścić karła.

Siłą najbardziej przewrotną jest bowiem przypadek. To on napędza Gotham i pcha Arthura do okrutnych czynów. Przypadek sprawia, że bierze broń od kolegi klauna, że ta wypada mu z kieszeni na podłogę w szpitalu dziecięcym, przez co szef zwalnia go z pracy. Przypadek sprawia, że dziewczyna w windzie, która chce być miła, urasta w myślach Arthura do figury jego wymarzonej, idealnej dziewczyny. Przypadek, że Arthur zostaje zauważony na nieudanym stand-upie, zacytowany w swoim ulubionym programie komediowym i do niego zaproszony. Przypadkiem morduje jedną, drugą, kolejną osobę. Przypadkiem trafia na ołtarze tłumu. Niemniej rację ma świetny pisarz, fotograf Filip Zawada, że błędy robimy intuicyjnie, a nie przypadkowo. Czyli że wcale to nie są błędy i wcale nie przypadki. To sam nurt chaosu, który choćby przez najmniejszą szparę musi znaleźć sobie jakieś ujście. Arthur więc nieprzypadkowo, ale intuicyjnie przyjmuje maskę diabolicznego klauna i staje się ikoną powieloną w twarzach bezimiennych mas.

Społeczeństwo potrzebuje Jokera, aby spełnił się rewolucyjny, destrukcyjny obrzęd. Dlatego nie tylko w fikcji filmu, ale i w naszym świecie rządy obejmują siły, które pozornie nie mają prawa bytu. Prezydentem Ukrainy zostaje komik Zelenski, grający tę postać w kabarecie, prezydentem USA bogacz Trump, budujący fortunę na krzywdzie tych, którzy potem na niego głosują. Co chwilę słyszy się, że oto spełnia się najczarniejszy scenariusz. Co gorsza, nie ma na kogo zwalić winy. A Joker jest w swojej roli bierny, może przez chwilę dumny z tego, że niosą go na sztandarach, ale w dalszym ciągu wyobcowany.

W jednej z kluczowych scen Arthur wchodzi w przebraniu na pokaz do kina, gdzie na ekranie widać „Dzisiejsze czasy” Chaplina. Legendarny niemy film z 1936, w którym Charlie, wychodząc z psychiatryka po załamaniu nerwowym wynikłym z przepracowania, trafia przypadkiem na demonstrację, której znów niechcący staje się przywódcą. Charlie jak zawsze ma zmienną tożsamość: to robotnik, wariat, lider manifestacji, to ukochany, to kryminalista. Joker, choć tak samo jak on wciąż się zmienia, stanowi właśnie jego przeciwieństwo. Tak, jednego dnia jest komikiem, klaunem, drugiego psychopatycznym zabójcą, trzeciego dobrym synem, zakochanym w sąsiadce. Ale intencja, z jaką wchodzi w świat, jest inna. Jak pisze Grant Morrison w komiksie „Arkham Asylum”, Joker nie ma prawdziwej osobowości, bo świat jej nie potrzebuje. On stwarza siebie samego na nowo każdego dnia jako „księcia chaosu w teatrze absurdu”. Może to wcale nie choroba psychiczna, lecz nadzwyczajna modyfikacja ludzkiej percepcji przystosowana do życia w wielkomiejskim środowisku pod koniec XX wieku? – pytał w 1990 roku Morrison. Wygląda na to, że diagnoza jest wciąż aktualna.

Dzisiejsze czasy karmią się ludźmi takimi jak Joker, każąc nam być wieloma osobami naraz, zmiennymi, nienudnymi, elastycznymi. Mówi się, że jedyną pewną rzeczą jest zmiana, lecz wcale nie ta, która jest naturalną konsekwencją i płynie z otoczenia, ale ta, którą non stop przemocą i przebraniem generujemy sami. Według tej logiki wybieramy sobie przywódców. Bierzemy ich z przypadku, bo akurat tu stali. Najlepiej bez właściwości, żeby uwierzyli w każdy założony kostium. Raz mają być myśliwym, raz sarną, raz Jokerem – w każdej roli mają sprawdzić się znakomicie. Potrzebujemy ich, aby wszystkie nasze błędy obracać w żart i to taki, który nikogo nie śmieszy. Uwierzyć, że dowcip jest prawdą, to jedyne, co naprawdę zabójcze. Żyjemy w epoce Jokera.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij