Znaleziono 0 artykułów
04.06.2019

Dorota Warakomska: Jest robota do zrobienia

04.06.2019
Dorota Warakomska (Fot. EastNews)

Po odejściu ze stanowiska dyrektorki TVP, a potem prezeski Kongresu Kobiet, jedna z czołowych polskich aktywistek, feministek i dziennikarek wydaje książkę o swoim psie, prowadzi coaching, planuje też napisanie poradnika dla kobiet o wystąpieniach publicznych. – Przez wiele lat byłam tą, która budzi do działania. Teraz mogę spokojnie poświęcić uwagę sobie, bo wiem, że inne kobiety przejęły pałeczkę. Robota toczy się dalej – mówi Dorota Warakomska.

Spotykamy się w ciekawym momencie. Przez ostatnie sześć lat jako prezeska Kongresu Kobiet, jeżdżąc po całej Polsce, zaktywizowałaś do działalności politycznej i obywatelskiej mnóstwo kobiet. Ale nie zdecydowałaś się kandydować ponownie. Zaczynasz nowe życie?

Dojrzałam do zmian, które są dobre. Najtrudniejsze było podjęcie decyzji. Mam oczywiście dokładnie te same dylematy, co tysiące kobiet. Skoro robię coś dobrze, to po co to zmieniać? Doszłam jednak do wniosku, że najwyższy czas, żebym zaczęła bardziej myśleć o sobie. To jest spowodowane także wiekiem, zdrowiem moim i moich najbliższych. Dało mi do myślenia zdanie weterynarki, która lecząc mojego psa, powiedziała: Nie uważasz, że najwyższy czas poświęcić mu czas i zadbać o siebie? Być może to brzmi sentymentalnie, ale czasami w codziennej gonitwie, w wypełnianiu codziennych obowiązków, w podejmowaniu walki, w krzewieniu misji zapominamy o sobie…

W misyjnej pracy też można dostać zadyszki?

Tak, w działalności społecznej też można się wypalić. Kiedyś wydawało mi się to niemożliwe. A poza tym, jak się dostało po głowie raz, drugi, trzeci, to jakoś tak człowiek przytomnieje trochę i myśli: „Zaraz, ale w imię czego?!”.

Rozumiem, że jeden z takich momentów zdarzył się, kiedy jesienią Kongres Kobiet podjął decyzję o wsparciu w Warszawie Rafała Trzaskowskiego. W związku z tym nie mogłaś już prowadzić poranków w TOK FM.

Bywały różne trudne momenty, ale nie skupiam się na przeszłości. Zrezygnowałam z uczestniczenia we władzach Kongresu, ale będę dalej wspierać i kobiety, i Kongres. Uwielbiam to robić. Te spotkania i szkolenia, które robiłam w ramach Letniej Akademii czy innych kongresowych wydarzeń, pozwalały mi spotykać kobiety z całej Polski. Te, które postanowiły coś zrobić dla kraju i dla lokalnych społeczności. Takie spotkania dają nadzieję i pozytywnie nastawiają do życia. Wiem, że będę takie rzeczy robić dalej. Jednak zmiany są potrzebne, jeżeli chce się uniknąć wypalenia i zadyszki.

A jednak mnóstwo kobiet, i nie tylko kobiet, wpada w pułapkę. Robiłam coś już tak długo, że jeśli teraz spróbuję zacząć od nowa, to mój świat się zawali.

Ja uwielbiam się rozwijać, uczyć się czegoś nowego, podejmować wyzwania – to mi daje niesamowitą energię. Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłam po odejściu po prawie 17 latach pracy z TVP, były podyplomowe studia z psychologii zwierząt. Mało kto wie, że to jest coś, co mnie absolutnie fascynuje. Teraz postanowiłam zrobić sobie trochę więcej miejsca w życiu na realizację tej pasji. Jesienią albo zimą wydam książkę o moim psie.

Warakomska przemawia na demonstracji KOD (Fot. Aleksandra Szmigiel/REPORTER)

Zatrzymajmy się przy wątku telewizyjnym. To też był punkt zwrotny w twoim życiu. Kiedy odchodziłaś, byłaś wiceszefową Jedynki, a twoja droga telewizyjna brzmi jak American dream.

Rzeczywiście coś w tym jest. Zaczęłam jako wolontariuszka. „Wepchnęłam się” do telewizji dzięki spotkaniu z koleżanką. Po prostu tam weszłam i zaczęłam przychodzić. Na początku nikt nie wiedział, co mam tam robić. W końcu jedna wydawczyni powiedziała do mnie: Dziecko, jak chcesz tu być, to musisz zacząć coś robić. Przez tydzień myślałam nad tematem swojego pierwszego materiału. Nie byłam w stanie nic wymyślić. I news sam do mnie przyszedł. To był pamiętny rok 1991, dzień wagarowicza. I ja, pierwszy raz w życiu z ekipą telewizyjną, topiłam marzannę z dziećmi z przedszkola. Przećwiczyliśmy wszystko wcześniej. A potem namówiłam operatora, żebyśmy jeszcze pojechali na plac Zamkowy, bo tam podobno jakaś młodzież się spotyka. Jak przyjechaliśmy, to się okazało, że na placu Zamkowym była wtedy wielka zadyma, młodzież wyrywała bruk, rzucała w witryny sklepowe, policja używała armatek wodnych. Operator złapał kamerę i mówi: Ja tam nie idę! Rozejrzałam się, zobaczyłam Dom Literatury na rogu i ludzi w oknach. Niewiele myśląc, zaczęłam pukać do drzwi. Dzień dobry, Dorota Warakomska, „Wiadomości”, przyszliśmy tu filmować! Wciągnęliśmy operatora na górę i z jednego okna kręciliśmy my, a z drugiego – policja. W ten sposób zadebiutowałam materiałem, który poszedł na otwarcie „Wiadomości”. Jestem dumna z siebie, bo po prostu wiedziałam wtedy, co trzeba zrobić. Miałam dobrą dziennikarską intuicję. Po tej pracy zostałam oficjalnie młodszą stażystką i przeszłam przez wszystkie możliwe szczeble, aż do stanowiska dyrektorskiego. Nie byłam jeszcze tylko prezeską telewizji, ale robiłam wszystko. Pomagałam, asystowałam, robiłam materiały, prowadziłam programy, wydawałam te programy, kierowałam zespołami „Panoramy” i „Wiadomości”, będąc jednocześnie dyrektorką. Ale muszę powiedzieć, że bycie szefową było dla mnie najtrudniejsze.

Dlaczego?

Warakomska prowadzi „Panoramę” w 2004 roku (Fot. archiwum prywatne)

Ja mam naturę reporterki. Jestem dziennikarką z charakteru, uwielbiam rozmawiać z ludźmi, wyszukiwać tematy, drążyć. Relacje hierarchiczne nie sprzyjają takim kontaktom, a do tego, mówiąc w dużym skrócie, tarcia polityczne na dużej scenie politycznej zawsze odbijają się na mediach, zwłaszcza na publicznych. Oczywiście to, co dzieje się teraz, przekroczyło wszelkie granice… Wtedy, będąc dyrektorką, miałam ambicję zatrzymywania wszystkiego na sobie. Chciałam, żeby moi dziennikarze nie odczuwali tego, że są jakieś tarcia. To bycie piorunochronem strasznie dużo kosztowało. I być może także dlatego nie wspominam tego najlepiej. Być może, gdyby warunki były lepsze, takie jak w BBC, ARD i ZDF – w prawdziwie publicznych telewizjach – byłabym w swoim żywiole. Bo wtedy można byłoby się skoncentrować na zawartości merytorycznej programu.

Jak to się skończyło? Wymiotła cię polityczna zawierucha?

Tak, pierwsze rządy PiS. Odpowiadałam za informacje i publicystykę, m.in. za takie sprawy jak relacje ze śmierci Jana Pawła II czy z wizyty Benedykta XVI. Pamiętam jak dziś, że Benedykt wyjechał w niedzielę i następnego dnia odebrałam telefon, że prezes na mnie czeka. Można nawet powiedzieć, że docenili moją fachowość. Poczekali, aż dopilnuję całej transmisji. W poniedziałek prezes złożył mi propozycję nie do odrzucenia.

Podał powód?

Powiedział wprost, że potrzebuje „lojalnego człowieka” na tym stanowisku. W hierarchii zarządzania kryzysowego w telewizji, z punktu widzenia podejmowania decyzji dotyczącej anteny, byłam wtedy w kluczowej grupie najważniejszych osób. Nie byłam skłonna poddawać się politycznej narracji, więc nie było mowy o dalszej współpracy.

Teraz widzimy ten pomysł na media publiczne w pełnym rozkwicie. Dzięki „lojalnym ludziom” telewizja rządowa jest tubą propagandową formacji rządzącej. Jak uniknąć tak głębokiego uzależnienia mediów publicznych od sprawujących władzę?

Trzeba zmienić relacje między politykami a mediami. Mam wielki żal do ekipy pierwszego rządu Mazowieckiego, i kolejnych też, za to, że tego nie zrobili. Trzeba było zamknąć telewizję na trzy miesiące. Powiedzieć: Teraz jest czas zmian, nie oglądamy telewizji, bo musimy stworzyć ją od początku. Tak się nie stało i do dziś pokutuje ten postkomunistyczny sposób myślenia. To, że w radzie programowej byli i są politycy, sprawia, że wciąż są tam przepychanki polityczne.

Gdzie telewizja publiczna działa prawidłowo?

Patrząc na świetne programy publicystyczne, to na przykład w Niemczech. Tam dwie największe partie dzielą się wpływami w stacjach ARD i ZDF. Szefowie tych stacji są politycznie nominowani, ale w momencie, kiedy dostają funkcje, zmieniają swoje działania. Wiedzą, że ich celem jest wysoki poziom merytoryczny i realizacja misji, a nie interes partyjny. Modelem telewizji publicznej, który warto naśladować, jest też model amerykański. Niszowa stacja utrzymywana z datków społeczeństwa. Chcesz mieć wysoką kulturę, operę, koncerty muzyki klasycznej, programy edukacyjne i jeden program informacyjny? To płać, wspieraj. Widziałam to na własne oczy w USA, gdy byłam tam korespondentką. W niedziele na antenie telewizji publicznej odbywały się publiczne zbiórki pieniędzy. Siedziały tam panie z telefonami i zapraszano aktorów, piosenkarzy, profesorów, żeby mówili, dlaczego oglądają telewizję publiczną i dlaczego chcą, by ludzie wpłacali na nią pieniądze. Taki program trwał kilka godzin, a ludzie to oglądali i dzwonili z wpłatami. To było jeszcze w początkach internetu. Teraz płatności online ułatwiają sprawę. I w wielu domach, zwłaszcza tam, gdzie są małe dzieci, telewizor jest ustawiony tylko na telewizję publiczną, bo rodzice nie chcą, aby dzieci oglądały głupie seriale. Chcą, aby oglądały programy edukacyjne czy koncerty symfoniczne. I to jest możliwe.

Płacić z własnej kieszeni za telewizję publiczną? Obawiam się, że trudno byłoby namówić na to ludzi w Polsce. Płacimy podatki, więc państwo ma dbać o takie sprawy.

A jednak to się nie dzieje, dlatego warto byłoby ich przekonać do takiego rozwiązania. W USA powstała też stacja C-SPAN. To prywatna inicjatywa stworzona przez wiele większych i mniejszych stacji kablowych. Zaczęło się od transmisji z Kongresu. W skrócie mówiąc, każda z tych kablówek chciała mieć jakiś poważny program, łączność swojego regionu z przedstawicielami w Kongresie, ale dla pojedynczej firmy transmisja była za droga. Ustalili więc, że stworzą jeden kanał. Kamery na sali w Izbie Reprezentantów i w Senacie są tylko kamerami C-SPAN. Emitują wszystko na żywo. Bez komentarzy dziennikarzy, czyli bez interpretacji. W tej chwili są już trzy kanały C-SPAN, oprócz transmisji politycznych są pokazywane także spotkania z autorami i dyskusje o książkach. W czasie kampanii wyborczych kamery C-SPAN umieszczane są w autobusach głównych kandydatów, na wiecach… I relacje puszczone są bez komentarza, bez cięć.

No dobrze, polska telewizja zmierza w przeciwnym kierunku, więc porzućmy te marzenia. Wróćmy do twojej historii. Odejście z tak wysokiego stanowiska w telewizji musiało być dla ciebie trudne. Jak sobie z tym poradziłaś?

Bardzo to przeżywałam, bo wcześniej byłam telewizją całkowicie pochłonięta. To było bardzo depresyjne. Moim remedium był dalszy rozwój, czyli studia podyplomowe. Oprócz psychologii zwierząt zrobiłam drugie studia – praktyczną psychologię społeczną. A potem wyjechałam do USA pisać książkę o Route 66. Podróż tą legendarną drogą i rozmowy z ludźmi były dla mnie bardzo oczyszczające. W sumie pół roku tak jeździłam.

Warakomska w Stanach (Fot. archiwum prywatne)

Radykalny sposób na zmianę życiowej perspektywy.

Muszę ci powiedzieć, że to na Route 66 zrozumiałam, jak ważne jest działanie społeczne. Bo droga nie istniałaby w świadomości, gdyby nie ludzie, którzy nie pozwolili jej umrzeć. Dodajmy, że była to pierwsza transkontynentalna trasa łącząca wschód Stanów Zjednoczonych z zachodem – z Chicago do Kalifornii. Na skos, zygzakiem, przez miasta, wsie. To jest droga legenda, o której pisano książki, śpiewano piosenki, pokazywano ją w filmach. Steinberg mówił o tej szosie droga matka, bo to ona pozwoliła ludziom, którzy uciekali przed burzami pyłowymi, przed suszą, przed niedostatkiem, jechać na zachód. W 1985 roku, kiedy zakończono budowę sieci autostrad, wykreślono ją z listy dróg krajowych, ponieważ była zbyt wąska, zbyt dziurawa, niebezpieczna. Wtedy z wielu miejscowości – opisuję to w swojej książce – ludzie uciekli, wyjechali, zostawiając wszystko. Znaleźli się na uboczu, a żeby móc zarabiać, musieli być tam, gdzie są ludzie. Tymczasem przez niektóre miejscowości miesiącami nie przyjeżdżał nikt. Ceny nieruchomości spadły do zera, powstały tam miasta duchy. Ale mieszkańcy kilku miejscowości stwierdzili, że nie pozwolą, aby zapomniano o tej drodze. Powstały stowarzyszenia działające na rzecz zachowania pamięci, kultywowania historii. Najpierw w Arizonie – Stowarzyszenie Drogi 66, a potem w sąsiednich stanach. Zaczęli działać, ściągać dziennikarzy, pisarzy, robić różne akcje. Wywalczyli dofinansowanie z budżetu państwa na renowację zabytkowych kin, teatrów, moteli, knajpek. Dziś Droga 66 jest symbolem społeczeństwa obywatelskiego. Nie trzeba nią jechać, by dotrzeć do Kalifornii. Można wygodnie pojechać autostradą. Ale ta droga to symbol wolności, marzeń, realizacji dążeń.

Wróciłaś i napisałaś o tym książkę.

Napisałam książkę, ale przede wszystkim podczas zbierania materiału poznałam tam mnóstwo fantastycznych Amerykanek, od których nauczyłam się, że jeśli coś się dzieje, to nie jest to przypadek. I że wszystko, co mnie spotyka, mnie buduje. I dobre, i złe rzeczy są ważnym doświadczeniem. Jedną z bohaterek mojej książki była pewna silna kobieta, dla mnie wzorzec dzielności. Obecnie jest senatorką, pierwszą w historii USA, która urodziła dziecko, będąc senatorem, a chodzi na protezach, bo nogi straciła podczas wojny w Iraku. I do tego jest z pochodzenia Azjatką. O tej dziewczynie powiedziała mi przed wyjazdem Henryka Bochniarz, która wcześniej spotkała ją na konferencji. Henrykę Bochniarz znałam od początku swojej działalności dziennikarskiej, bo była ministrą przemysłu. I kiedyś zadzwoniła do mnie i powiedziała: Robimy Kongres Kobiet. Przyjeżdżaj, bo jest robota do zrobienia! Ale ja właśnie wtedy pisałam tę książkę, więc na pierwszym Kongresie w 2009 roku stawiłam się zwyczajnie jako uczestniczka.

Co pamiętasz z pierwszego Kongresu?

Najbardziej pamiętam ten moment, kiedy Magda Środa powiedziała: Teraz, feministki, wstańcie! Moja świadomość genderowa i feministyczna do czasu tego pierwszego Kongresu była zerowa, ale po tych rozmowach z kobietami na Drodze 66 zerwałam się na równe nogi. Rozejrzałam się i zobaczyłam, że wstało tylko kilka osób. Może kilkanaście. To mi dało do myślenia. Na drugim Kongresie prowadziłam jakiś panel i przyszłam na radę programową. Pamiętam jak dziś, kiedy powiedziałam: Wiecie co, warto byłoby, żeby media relacjonowały to, co robimy. I wtedy Henryka z Magdą powiedziały: Wiesz, jaka jest u nas zasada. Masz pomysł, to go zrealizuj! No i pełna zapału przystąpiłam do tworzenia biura prasowego. Miałam 26 wolontariuszy. Były tam i dziewczyny, i chłopcy. Było komando fotograficzne. Byli adepci dziennikarstwa, amatorzy, amatorki. I trzeci Kongres już ja organizowałam. Pamiętam, jak przed Kongresem wymyślałam plan komunikacyjny, organizowałam konferencje prasowe, najpierw co miesiąc, potem co dwa tygodnie, a w ostatniej fazie codziennie. Ściągałam te wszystkie kobiety. To było super. Najpierw działałam jako rzeczniczka prasowa, a potem zostałam prezeską. Jedna kadencja, druga kadencja. A teraz dojrzałam do kolejnej zmiany.

Z ukochanym psem, o którym pisze książkę (Fot. archiwum prywatne)

I piszesz książkę o swoim psie.

To tylko jedna z moich aktywności. Zostałam też certyfikowaną coachką. I ta moja nowa umiejętność będzie dopełnieniem tego, co od lat robię jako trenerka i doradczyni. Mówiąc w dużym skrócie, kiedy szkolę ludzi i jestem trenerką, mówię: Tak masz robić, teraz mnie naśladuj. Uczysz się, gdy pokazuję ci, jak coś zrobić. Kiedy doradzam, to rozmawiamy, dyskutujemy, a ja mam wpływ na twoją decyzję. Wspólnie ją wypracowujemy. Natomiast coaching polega na tym, że dzięki odpowiednim technikom tak zadaję pytania, że sama wpadasz na rozwiązania. Oprócz coachingu zawodowego można robić life coaching, kiedy nie wiesz, na co się zdecydować, albo boisz się zdecydować. Coaching, oczywiście, często dotyczy ścieżki kariery albo nowej roli, w której trudno się odnaleźć. Fascynuje mnie możliwość wzmacniania ludzi w ten sposób. Ale to jeszcze nie wszystkie moje plany. Planuję też napisanie poradnika dla kobiet dotyczącego wystąpień publicznych. Marzy mi się, żeby ukazał się przed kampanią wyborczą, ale nie wiem, czy zdążę.

Warakomska w Dolinie Śmierci (Fot. archiwum prywatne)

Wygląda na to, że nie zwalniasz tempa, ale twoje codzienne działania będą mniej publiczne. Nie będzie ci tego brakowało?

Tak, to będzie intensywna praca, ale bez zadyszki. Pomagać, jechać, załatwiać, apelować, protestować, wspierać – to była przez ostatnie lata moja codzienna rzeczywistość. A im bardziej jesteś zaktywizowana, tym trudniej odmówić. Ludzie mówią: No przecież musisz! A tymczasem balans między życiem prywatnym a aktywnością jest konieczny do przetrwania. Każdy ma życie prywatne. Zdrowy egoizm i asertywność mają sens. To sposób myślenia, który już powoli sobie przyswajam. I takie jest moje przesłanie dla innych: uważaj, a kiedy usłyszysz dzwonek alarmowy, nie lekceważ go. Bo on sygnalizuje, że coś jest na rzeczy. Jeśli nie zareagujesz, to potem przestaniesz go słyszeć, bo ten dźwięk wtopi się w szum ulicy. Równowaga w tym, co dajesz innym, i tym, co inni dają tobie, jest kluczowa.

Trochę się martwię, kiedy przestrzegasz czytelniczki przed nadmiernym angażowaniem się w działania, bo jak wynika z badań, większość naszego społeczeństwa do tej pory w ogóle nie angażuje się w żadne działania społeczne. Jak widzisz naszą przyszłość w Polsce?

Jestem optymistką, bo wiem, jak wiele się zmieniło w sposobie myślenia części kobiet i mężczyzn. Z roku na rok coraz więcej kobiet bierze sprawy publiczne w swoje ręce. Mają pomysły, działają i budzą do działania kolejne osoby. Ja też byłam przez wiele lat taką budzącą i czuję, że teraz mogę spokojnie poświęcić uwagę sobie, bo wiem, że inne kobiety przejęły pałeczkę. Robota toczy się dalej.

Idea Kongresu Kobiet jako spotkania ponad podziałami kobiet o różnym statusie, w różnym wieku, z różnymi poglądami zadziałała. Gdyby nie Kongres, to aktywne osoby nie miałyby szansy dzielić się tym, co robią, i ich pomysły nie mogłyby być multiplikowane.

Ludzie lubią zadawać pytanie: A jakie są właściwie sukcesy Kongresu? Bo chyba nic konkretnego nie zrobiłyście… Ja mówię wtedy: ustawa kwotowa, która działa. Ustawa żłobkowa, konwencja antyprzemocowa – to efekty lobbingu Kongresu. Ale przede wszystkim zmiana sposobu myślenia i wyeksponowanie spraw kobiet jako kluczowych spraw społecznych. W każdej dużej korporacji jest już jakiś klub kobiet. Stowarzyszenie, fundacja, inna organizacja. Kobiety zsieciowały się, widzą się nawzajem, wspierają. Ta synergia przyniesie efekt.

Agata Diduszko-Zyglewska
Sortuj wg. Najnowsze
Komentarze (3)

Dominika Kosztyn
Dominika Kosztyn23.07.2019, 22:50
Dla mnie najważniejsze jest teraz pozytywne nastawienie, a to tylko za sprawą Oli Łomzik, dzięki której nabrałam odwagi do działania i motywacji. Kiedyś bałam się wszystkiego, a teraz jestem odważną kobietą, która stawia czoła swoim słabością.

Wczytaj więcej
Proszę czekać..
Zamknij