Znaleziono 0 artykułów
26.03.2024

Film „Joika” opowiada prawdziwą historię o tym, ile można poświęcić dla baletu

26.03.2024
(Fot. materiały prasowe)

Kobiety robią rzeczy ostateczne i o tym mówi też film „Joika”, opowieść o amerykańskiej tancerce, która marzy o karierze w rosyjskim Bolszoj. Ćwiczenia się nie kończą, ciało zwija się z bólu, puenta nasiąka krwią zranionej stopy. Czy balet to łamanie ludzi służące osiągnięciu nieludzkich rezultatów?

To ja jestem tym horrorem. Horrorem wyniszczającej ambicji.

Kobieta, która chce osiągnąć cel bez względu na koszty, jest twarda. Chcąc przekonać ją do zmiany zdania, stępi się każdą szlifierkę do diamentów na nowojorskiej 47 ulicy. Gdy ona zechce udowodnić, że nie ma rzeczy niemożliwych, zrobi nawet to, co później odchoruje. Czy było warto? A takie bohaterki mają wyjście? Gotowe na wszystko, zdesperowane perfekcjonistki taranują świat nieprzyjazny dla płci innej niż męska. Sfokusowanie na jednej sprawie i szaleństwo skutkujące odcięciem od swoich potrzeb są częstym motywem w kulturze, jednak kluczowa jest płeć. Wilczyca z Wall Street robiłaby rzeczy, po których nie starczyłoby bajpasów. Forestka Gumpka pobiegłaby w kosmos, ciągnąc za sobą całą galaktykę. Kobiety robią rzeczy ostateczne i o tym mówią tego rodzaju filmy, jak „Joika” czy „Nyad”, za którą Jodie Foster dostała nominację do Oscara. Surwiwal płci żeńskiej rozpisany na orkiestrę podziwu i przerażenia ma z jednej strony zachęcać, z drugiej hamować. Do mety nikt nie dotarł cało i nikt nigdy nie dotrze.

To ja jestem tym horrorem – w ten sposób mogą się przedstawiać bohaterki kina baletowego, które ostatnio ma swój czas. Niebawem zobaczymy „Abigail” o 12-letniej baletnicy wampirzycy, a także „Balerinę” z Aną de Armas, czyli spin-off „Johna Wicka”, którego w krwawej zemście zastąpi morderczyni w tiulowej paczce i na puentach. Tymczasem za kulisami czeka „Joika”, opowieść oparta na prawdziwych losach tancerki, która wyznaje, na jakie poświęcenie jest gotowa.

(Fot. materiały prasowe)

Czego uczy klasyka kina o balecie?

To ja jestem tym horrorem – oryginalnie te słowa padają z ust protagonistki „Czerwonych trzewików” (1948), klasycznego filmu o tańcu w historii kina. W mozaice postaci najważniejsza jest Victoria, na razie w corps de ballet, ale w drodze na solo. Szef baletu Boris Lermontov jest proszony, aby obejrzeć jej występ na bankiecie po spektaklu, jest bowiem czyjąś protegowaną. Odmawia, dla Lermontova bowiem balet jest religią, a dla Victorii całym życiem, dlatego dziewczyna i tak stawia na swoim. Oglądamy, jak przeistacza się w gwiazdę i cierpi, a w końcu ginie, rzucając się z mostu kolejowego. Jej buty, tytułowe czerwone trzewiki, tańczą dalej, gdy jej dawno już nie ma. Przytaczam tę historię, bo stworzyła kontekst dla filmów o balerinach, a jej źródła sięgają baśni Andersena „Czerwone buciki”, zaadaptowanej na choreografię. Co można z niej dzisiaj wyciągnąć?

Dziewczynka Andersena ma przystosować się do norm społecznych. Przybrana matka pali jej skromne łapcie, w zamian dając piękne czerwone buty, pod warunkiem że Karusia nie pójdzie w nich do kościoła. A ona chodzi, pląsa, tak jest roztańczona, aż wreszcie nie może ich zzuć, jakby ścigał ją przymus zabawy. W końcu prosi kata, by odciął jej nogi, lecz delirium trwa, nawet gdy Karusia chodzi o kulach. Okaleczona, przychodzi do kościoła, licząc, że karząc sama siebie, zasłużyła na przebaczenie, jednak go nie otrzymuje. Ono nadchodzi dopiero, gdy bohaterka pozostaje w odosobnieniu. W bajce chodzi o niemożność pogodzenia własnej autonomii z uznaniem przez otoczenie. Bohaterka zostaje zbawiona, gdy rezygnuje z walki o akceptację i rozumie swoje rozdarcie. W końcu pragnie tylko tych skromnych trzewików, które uruchamiały jej fantazję, gdy była mała, a które jej spalono, dając ładne, konkretne… wymagania.

„Joika” to opowieść o amerykańskiej tancerce baletowej, która marzy o karierze w rosyjskim Bolszoj

Czerwone trzewiki nosi też Joy Womack (Talia Ryder), amerykańska tancerka, która decyduje się wstąpić do moskiewskiej szkoły baletowej. Jej marzeniem jest tańczyć w Bolszoj. Wie, że to niemożliwe, i właśnie dlatego to robi. Rosjanie nie przyjmują cudzoziemców do swojej drużyny narodowej, a skądinąd wiadomo, że odkąd rzeczywista Joy Womack przetarła szlaki, zostały przyjęte do szeregów też inne osoby. Jesteśmy jednak w czasach, gdy się nie da. Choćby tańczyło się bezbłędnie, a stojąc, wygięło nogę tak, by stopa sięgała za ucho – nie da się. Nie da się również, gdy poślubi się Rosjanina dla właściwego paszportu. Jakim cudem ktoś woli żyć w kraju Putina zamiast w rodzinnym Teksasie, wydaje się niepojęte, zwłaszcza z polskiej perspektywy.

Niby brak w tym filmie polityki, ale polityką jest sam wybór tematu. Dlatego Moskwę gra Warszawa, najbliższe miasto z Teatrem Wielkim, które nie jest objęte wojną, choć zdjęcia nakręcono jeszcze przed jej wybuchem. Przyglądanie się miastu w „Joice” jest fascynujące, momentami trudno je rozpoznać. Budynek i zespół w nim zatrudniony zagrał w niedawnym „Święcie ognia” (2023) Kingi Dębskiej – filmie skromniejszym niż „Joika”, jeśli chodzi o inscenizację. Tu wszystko jest efektowniejsze, mroczniejsze, mroźniejsze, a zamiast ogrzewać – pali. Tam pedagodzy byli surowi, tu jest prawdziwe okrucieństwo. Tam taniec był ładny, tu bywa piękny, ale upadki są tak straszne, że chce się odwrócić głowę. Baletnice z obu filmów łączy to, że nie godzą się na granice stawiane przez ciało. Łucja oszukuje, że nic jej nie jest, żeby wystąpić, podobnie Joy, tyle że ona odcina się nawet od rodziny. Relacje mogą uratować – przypomina Kinga Dębska. Jego czy jej problemy, sprawy nie nasze, z którymi uczymy się rezonować, pozwalają nabrać dystansu do własnej fiksacji. Usłyszeć, co skrywa się w naszym cieniu, czego nie dostrzegamy, a o czym poinformują nas tylko bliscy.

(Fot. materiały prasowe)

Życie w zakonie baletu, czyli niekończące się ćwiczenia, brak prywatności i niejedzenie jako powód do dumy

Joy świadomie odcina się od rodziny, bojąc się słabości, na którą nie ma zgody. Zachowuje się, jakby chciała zasłużyć na pochwałę. Film rozpoczyna dokumentalna wstawka, gdzie widzimy małą dziewczynkę – nigdy później nie jest już tak roześmiana. Kontekst dla wsparcia rodziców, którego bohaterka nie chce, bo nie jest ani trafne, ani wystarczające, dostarcza film dokumentalny „Joy Womack: The White Swan” (2021) Diny Burlis i Sergeya Gavrilova.

Joy, jedna z dziewięciorga rodzeństwa, wychowywała się w bardzo religijnym domu, gdzie mama ciągle była w ciąży, tata w pracy i nie mieli środków ani czasu, by zająć się bardziej pasją córki. Dziewczynka zaczęła tańczyć w wieku lat trzech. Dzięki nauczycielce z byłego ZSRR nauczyła się metody Waganowej, skończyła Akademię Kirowa w Waszyngtonie i tak przygotowana mogła ubiegać się o stypendium w Moskwie.

Poznajemy ją, gdy tam przyjeżdża. Nie jest bynajmniej ciepło witana. Zdana tylko na siebie, staje się radykalna. Rozumie, że w Stanach Zjednoczonych nie byłoby jej stać na edukację baletową, a w Rosji istnieje system wsparcia talentów, który zakłada wprawdzie skrajne wyrzeczenia, ale pozwala przetrwać jej pasji. Widzimy życie w zakonie baletu – niekończące się ćwiczenia, warunki życia w akademiku, gdzie nie ma prywatności, jedzenie czy raczej niejedzenie, by szczycić się wygłodzonym ciałem, picie wódki, a także kaca, bo tylko w ten sposób nawiąże się relacje. Joy nie wtajemnicza rodziców w swoje rosyjskie życie. Odsuwa ich, bojąc się, że ściągną ją z powrotem do Stanów. Wyrzeka się amerykańskiego ideału wolności, by spełnić swe przeznaczenie. Zostaje Rosjanką: z języka, obywatelstwa i przekonania. Decyduje się na Moskwę, nawet gdy odrzuca ją Bolszoj. Zamieszkuje tu, wierna swemu szaleństwu. Obecność w obsadzie filmu rosyjskich tancerzy żyjących na uchodźstwie, z Natalią Osipową na czele, pozwala dostrzec krytyczny wymiar „Joiki”. Zaślepienie romantycznym mitem kultury rosyjskiej działa nawet na nastolatkę wychowaną w Kalifornii. Żeby zrozumieć sens tego obłędu, wystarczy wrócić do życiowej historii Womack, która po rozdziale rosyjskim zdecydowała się na balet paryski, do którego dołączyła już jako… Rosjanka.

Baletnice – kobiety twarde, ale kruche

Wzorem Joiki jest oschła nauczycielka Tatiana Volkowa, wykreowana przez Diane Kruger sprawnie i bez zaskoczeń. Postać grana w dużej mierze plecami, ramionami, szczęką pozostaje w zwyczajowym zasięgu jej możliwości aktorskich. Może gdyby mówiła po rosyjsku z amerykańskim akcentem, a nie odwrotnie, byłoby to dla aktorki większe wyzwanie. Relacja mistrzyni i uczennicy rozwija się zbyt powoli i miejscami urywa, tworząc dziury w scenariuszu. Uwaga widza zostaje przy Joy, w którą Talia Ryder przelewa każdą kroplę potu, krwi i łez. Ciągle na granicy wytrzymałości fizycznej i psychicznej nie pozwala oderwać wzroku od dziecięcej, porcelanowej buzi z wielkimi oczyma. O tym, że jest w stanie zagrać postać niezwykle zdeterminowaną, choć z pozoru bezbronną, zapewniała jej drugoplanowa rola w „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” (2020).

Balet i horror, horror i balet. Ta namiętność zaczęła się na tyle dawno, że kinu spowszedniały drastyczne obrazy. Ciało zwija się z bólu pod białą gazą, puenta nasiąka krwią zranionej stopy, ścięgno się urywa, kończyna zwisa, z nogi wypada rzepka kolanowa. Czy balet to łamanie ludzi, służące osiągnięciu nieludzkich rezultatów? Spośród różnych rodzajów tańca to forma wymagająca najbardziej rygorystycznej dyscypliny i wytrzymałości. Diamenty są tak twarde, bo powstają pod wpływem ogromnego ciśnienia, porządkującego atomy w sieć o silnych wiązaniach. Twarde, ale kruche. W balecie coś niewyobrażalnie trudnego ma wyglądać lekko. Ciało nie wyjdzie z tego cało.

(Fot. materiały prasowe)

Co zasłania „Jezioro łabędzie”?

Wokół Joy oglądamy setki tancerek, którym drętwieją stopy w statycznych pozach. Gdy wiodące łabędzie robią grand jeté, one trwają nieruchomo na czubkach stóp. W balecie obowiązuje restrykcyjna hierarchia. Na samym dole jest corps de ballet, który stanowi tło, wyżej są koryfeje i koryfejki, tańczący w małych grupach, soliści i solistki dostają miejsce w pas de trois, pas de deux i występach solowych, a spośród nich pierwsi soliści i solistki popisują się perfekcją warsztatową. Natomiast tytuł primabaleriny czy pierwszego tancerza przysługuje dożywotnio tym, którzy mają osobowość, osiągnięcia i stanowią niedościgniony wzór. Los Joiki jest historią gwiazdy. Kto opowie o skurczach baletnic, które stojąc w kolejce łabędzi, nie są pewne, czy w ogóle wytrwają do końca występu?

„Jezioro łabędzie” Czajkowskiego to utwór, którym w Rosji zasłania się kryzys polityczny. Nadano go w całości na antenie rosyjskiej telewizji po śmierci Breżniewa (1982), Andropowa (1984), Czernienki (1985). Puszczano go bez końca podczas zamachu stanu w 1991 r., puszcza się je do dzisiaj. „Joika” widziana z tej perspektywy staje się jeszcze inaczej polityczna.

Widzieliśmy już ten film?

Ci, którzy z zamiłowaniem oglądają filmy baletowe, dostrzegą w oku „Joiki” odłamki „Czarnego łabędzia” (2010), „Czerwonej jaskółki” (2018), „Suspirii” (2018) czy francuskiej „Poliny” (2016). Filmowanie baletu ma długą tradycję i utarte perspektywy. Jednak „Joice” udaje się pokazać coś nowego. Autor zdjęć Tomasz Naumiuk („Zielona granica”) podąża z kamerą za piruetami, pozwala na zawroty głowy i utratę ostrości, miejscami zagęszcza kolory, by dać wrażenie ciągłej niestabilności i euforii nawet za cenę upadku. Oddaje klimat klaustrofobii i opresji, z którego nie ma wyjścia nawet na otwartej przestrzeni. Wszędzie czają się drapieżnicy, w światłach sceny baletnice są wystawione na sprzedaż oligarchom, którzy sponsorują teatr. W roli jednego z nich Borys Szyc wypada szczególnie przekonująco. Reprezentuje typ nowych Rosjan po amerykańskich uczelniach. Oślizgła grzeczność i wymuszony urok służą za wygodną pułapkę na ofiarę. Inni polscy aktorzy: Karolina Gruszka czy Tomasz Kot, grają poniżej swoich możliwości. Reżyser James Napier Robertson nie wykorzystuje ich potencjału.

Czerwone trzewiki zostają na scenie. Kto chce je założyć? Joy Womack opowiada swoją drastyczną historię, ale można przyłożyć ją do siebie w mniejszej, nawet miniaturowej skali. Może ja też kiedyś, gdzieś jestem tym horrorem.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij