
„Mamo, tęsknię za tobą” – mówi do telefonu mały chłopczyk. „Chciałbym, żebyś już wróciła”. Ale mama nie może wrócić. Choć na co dzień zajmuje się tworzeniem filmów, po wybuchu wojny podjęła jedyną właściwą według niej decyzję – pojedzie walczyć o swoją ojczyznę. „Mój drogi Théo” Alisy Kovalenko to wstrząsający film o wojnie z perspektywy rodzica.
Takich jak ona w jej pułku jest wielu. Specjalny pułk tworzą m.in. trener fitness, architekt, inżynier, prawnik. Dla ojczyzny rzucili wszystko, co znane i oswojone, i pojechali odpierać brutalny najazd wroga. Zamiast przerzucać papiery i tworzyć projekty, kryją się przed gradem rakiet, ukrywają w okopach przed czołgami, przeprowadzają ofensywy, odpierają ataki najeźdźców.
Kiedy to się skończy…
Niepostrzeżenie i nieubłaganie ich ciało bierze w posiadanie stres – jak niechciany gość, którego nie można wyprosić. Utwardza, paraliżuje. Ale kiedy uda się naładować telefon z generatora, kiedy otwiera się okienko czatu, napięte, zszarzałe twarze nagle rozjaśnia uśmiech. „Miau” – postawny mężczyzna o groźnej aparycji udaje do telefonu kotka. „Utrzymaj pozycję” – instruuje drugi swoich synów, bo właśnie zdalnie ćwiczy z nimi jogę – przynajmniej dopóki ekranu nie zasłoni pyzatą buzią kilkunastomiesięczna córka. Trzeci w akompaniamencie spadających pocisków snuje plany: „Kiedy to się skończy, wezmę ciepłą kąpiel, wypiję kubek gorącej kawy, a mój mały oblezie mnie cały, nie da mi spokoju”.
Ale nie wszystkim uda się wrócić do rodzin.
Alisa w świecie wojny
Alisa Kovalenko jest filmowczynią, reżyserką, która zdecydowała się wstąpić do wojska. To nie jej pierwszy raz. Miała 26 lat, kiedy zaczął się Euromajdan, a ona z rodzinnego Kijowa z kamerą powędrowała na Wschód, gdzie została pojmana przez wroga. Zwierza się przed kamerą, że tamta trauma do dziś wraca, gdy bomby wybuchają za głośno. Doświadczenia młodej kobiety szukającej odpowiedzi na nurtujące ją pytania w niestabilnej rzeczywistości utrwaliła w filmie „Alisa w świecie wojny”. Był to też zapis jej relacji z francuskim chłopakiem.
Tytułowy bohater powstałego blisko dekadę później filmu „Mój drogi Théo” to owoc tego, wciąż trwającego, związku. Kovalenko znowu zabiera ze sobą na front kamerę, ale teraz rusza tam jako matka. Obiektyw towarzyszy jej w najtrudniejszych chwilach, jakby miała potwierdzić: tak, jeszcze istniejesz, choć wszystko wokół mówi ci inaczej. Gdy opowiada synkowi o tym, jak wygląda jej codzienność, nie kłamie, nie cukruje. Podkreśla miłość do ojczyzny, która dodaje jej sił. Théo musi też rozumieć, że to nie gra w komandosów. Kamera jest z nią trochę po to, by dokumentować, ale jednak bardziej dla synka: by mógł mieć przy sobie mamę wtedy, gdy nie może jej przytulić i poczuć jej zapachu. Albo by miał pamiątkę, w razie gdyby już do niego nie wróciła.
Okrucieństwo, które wymyka się językowi
Kiedy zaczynam pisać o filmie Alisy Kovalenko, w mediach dużo mówi się o Wiktorii Roszczynie. Zwłoki zaginionej ukraińskiej dziennikarki zostały niedawno zwrócone przez Rosjan, wraz z dużym transportem zabitych, opisane jako „niezidentyfikowany mężczyzna”. Medyczne i dziennikarskie śledztwo pomogło ustalić jej tożsamość. Roszczyna miała wycięte oczy, tchawicę i mózg, co jest ponoć stosowanym przez ruskich katów symbolem – ostrzeżeniem „nie patrz, nie mów, nie myśl”. Ważyła 30 kg. Jej ciało nosiło ślady licznych tortur. Kilka dni zanim sprawa została nagłośniona, oglądałam z kolei nominowany do nagrody LUX dokument Oksany Karpowycz „Przechwycone”, w którym autorka wykorzystuje przechwycone przez służby nagrania rozmów prowadzonych przez rosyjskich żołnierzy. Jest w nich o „jakościowych” butach zachodniej marki skrzętnie zdjętych ze stóp ofiary – bo będą w sam raz dla córki. O robieniu z ciał pojmanych „róż” – nacinaniu palców i genitaliów tak, by „rozkwitły”. O strzelaniu do dzieci, o jedzeniu psów.
Wojna z perspektywy rodzica
Okrucieństwo rosyjskiego najeźdźcy wymyka się językowi – w starciu z nim każdy przymiotnik wydaje się zbyt banalny. Wojna to okrucieństwo nie do wyobrażenia. Najłatwiej ją prowadzić, gdy działa strategia dehumanizacji, a człowiek przestaje być człowiekiem, a staje się celem czy statystyką. „Mój drogi Théo” opowiada o wojnie z perspektywy rodzica, przywracając żołnierzom tak łatwo odbieraną im przez wojnę podmiotowość i indywidualność. Przypomina, że w okopach na komendę nie czekają maszyny do zabijania, bezimienni żołnierze, a ludzie – każdy ze swoją historią. Tęsknota za domem i nadzieja na powrót często bywają dla nich jedynym paliwem w tym koszmarze. Z dala od gabinetowego stroszenia piórek Panów Ważnych Polityków wrzuceni przez nich w środek wojny ojcowie i matki kochają, tęsknią i marzą, by uśmiech dziecka zobaczyć nie tylko na zdjęciu.
„Mój drogi Théo” to portret rodzicielstwa zderzonego z tym, co ostateczne, rodzicielstwa, jakiego doświadczyć nie chciałby nikt, a jednak doświadczają go codziennie setki tysięcy – w Ukrainie, w Gazie, w wielu miejscach Afryki. Mówi się często, że rodzicielstwo zmienia, że człowiek nie potrafi już tak łatwo ryzykować, gdy wie, że w domu czekają dzieci. Ale wrzuceni w kocioł wojny rodzice często nie mają tego wyboru – nie walczą o komfort, a o przetrwanie. Nie dla siebie, a tak, jak mówi Kovalenko, „żeby nasze dzieci nie musiały tego robić, gdy dorosną”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.