Znaleziono 0 artykułów
11.01.2024

Jacek Dehnel: „Klątwa rodu Centnerszwerów” część pierwsza – „Napad na kantor”

11.01.2024
Centnerszwer policja pod kantorem (Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Z pierwszej części „Klątwy rodu Centnerszwerów” dowiemy się o napadzie na kantor Izraela Moszka Centnerszwera w Warszawie w 1930 roku.

Przez Polskę przetacza się dyskusja o brutalności policji. Nie jest to nic nowego – i nie chodzi tu o milicyjne pałki, tylko o realia międzywojenne. Oto jeden ze słynnych ówczesnych skandali.

Kiedy dziś dochodzimy Krakowskim Przedmieściem na plac Zamkowy, wydaje nam się najzupełniej oczywiste, że w bok odbija Miodowa, ale nie zawsze tak było. Dopiero w latach 80. XIX wieku połączono te dwie ulice, wyburzając cztery budynki, a kamienice po obu stronach przejścia – Sitkiewicza po południowej, Roeslera i Hurtiga po północnej – zyskały nowe, eleganckie elewacje boczne.

W roku 1930 wspomniany dom Sitkiewicza nieco już trącił myszką – nie był to ani szacowny zabytek przeszłości, ani szykowny nowoczesny gmach. Ot, dom jakich wiele, tyle że dobrze położony, bo niemal przy samym placu Zamkowym. Mieściły się tam trzy firmy, kolejno od rogu: delikatesy Meinla, sklepik z czekoladami Wedla oraz, jak głosiły szyldy, „Kantor wymiany, loterji, kupno, sprzedaż walut, papierów procentowych I. M. Centnerszwer”. Właściciel firmy – jak pisał „Tajny Detektyw” – uchodził za człowieka o szczęśliwej ręce. Wielu jego klientów często wygrywało na loterji, wobec czego i Centnerszwera uważano za bardzo bogatego człowieka.

Dom Sitkiewicza (Krakowskie Przedmieście 73 / Miodowa 1) powstał w połowie XVIII wieku jako dwupiętrowa kamieniczka. Stopniowo podwyższany i rozbudowywany, od przebicia Miodowej miał cztery osie od frontu i dwanaście na elewacji bocznej. Zniszczony bombami we wrześniu 1939 roku, został po wojnie zastąpiony niższym budynkiem., Warszawa 1939 rok, Krakowskie Przedmieście (Źródło: Warszawa1939.pl)

Jest wiosenne popołudnie, 5 kwietnia 1930 roku. Kwadrans po czwartej Izrael Moszek Centnerszwer wraca z domu do kantoru po przerwie obiadowej, w budce naprzeciwko kupuje papierosy, a od gazeciarki – świeże wydanie popołudniówki. Na chodniku kręci się jakaś postać, niektórzy będą potem twierdzić, że kobieta. Wchodzi do środka, wychodzi, mówi coś półgłosem do dwóch stojących przed sklepem mężczyzn. Są przyzwoicie ubrani, jeden w czarnym palcie i meloniku, drugi w czarnej jesionce i brązowym kapeluszu – najpierw jeden, potem drugi wchodzą do kantoru, po paru minutach pospiesznie wychodzą, wsiadają do taksówki i odjeżdżają w kierunku Nowego Światu.

O piątej do kantoru wchodzi niejaka Franciszka Wójcikowa, mieszkanka niedalekiej Starówki (Piwna 33) – chce wymienić dolary. Konkretnie: jednego dolara. Nikogo nie widzi, zaczyna chrząkać i wycierać nos. Wtedy orientuje się, że coś jest nie tak, bo zauważa leżącą na ladzie zakrwawioną gazetę. Jak opisywał to „Express Poranny”: uderzył ją panujący w kantorze nieład. Stojąc przy ladzie machinalnie spojrzała za blat stołu i ujrzała tam leżącego na ziemi w kałuży krwi właściciela kantoru. Ze strasznym krzykiem wypadła na ulicę i nawpół nieprzytomna, zaczęła biec w stronę placu Zamkowego. Tam zatrzymała przechodzącego żołnierza, który zawołał policjanta. Wójcikową odprowadzono na komisariat, a posterunkowy pobiegł do sklepu Centnerszwera. Wezwany lekarz niebawem stwierdził zgon.

Pierwszego napadu na Centnerszwera dokonano w 1927 roku

Nie był to pierwszy napad na właściciela kantoru – dwa i pół roku wcześniej, 2 listopada 1927 roku, wracał wieczorem ze sklepu z dwudziestoletnią córką, Stefanią. Kiedy przeszli przez bramę domu przy ulicy Nalewki 23, córka, która bardzo się spieszyła, ruszyła przodem. W jednej ręce, pod pachą, niosła teczkę z utargiem i papierami wartościowymi, w drugiej – paczkę z butami. „Express Poranny”, „Wieczór Warszawski” i „Kurjer Warszawski” różnie relacjonują zdarzenie, więc dokładny jego przebieg trudno ustalić, ale wiadomo, że na klatce schodowej natknęła się na bandytę. Albo zbiegł z góry, albo zobaczyła go w sionce, albo wszedł za nią. Jak pisał pierwszy z tytułów: Wchodząc na schody, usłyszała za sobą kroki jakiegoś mężczyzny. Wolała go mieć przed sobą, stanęła więc i przytuliła się do ściany. Mijając ją, przechodzień uczynił gwałtowny ruch ręką i uderzył Centnerszwerównę czymś ostrym w skroń.

Dziewczyna zalała się krwią i zawołała: – Ratunku! Bandyta! Napastnikowi albo nie udało się wyrwać jej teczki, albo się udało, ale zaraz ją stracił, bo na parterze zagrodził mu drogę ojciec Stefanii, Izrael, zaalarmowany jej krzykiem. Przestępca, potrąciwszy go, upuścił teczkę i wybiegł z bramy – a może oddalił się spokojnym krokiem.

Warszawa plac Zamkowy 1931 rok (Fot. archiwum FOTONOVA/East News)

Jedno jest pewne: na ulicy przechodnie, słysząc dramatyczne krzyki, zatrzymali zakrwawionego mężczyznę. Ich uwadze nie umknęło też, że próbował po kryjomu pozbyć się noża. Na Nalewkach szybko zgromadził się tłum, wezwano policję, Centnerszwerówna zemdlała z upływu krwi, a tymczasem publiczność wymierzała opryszkowi doraźną sprawiedliwość. Podbito mu oczy i wybito zęby. Patrol policyjny wyrwał bandytę na wpół żywego z rąk przechodniów, jak referował „Express”, który pisał też, że ów typ kryminalisty był niewysoki, barczysty, o potwornych kształtach, lombrozowskiej czaszce i zwierzęcej twarzy, w której dominują groźne oczy.

Był to Jan Grzeszczak, recydywista, który jednak upierał się, że do bramy wszedł tylko za swoją potrzebą, po czym został niewinnie zatrzymany i pobity.

Miał jednak pecha – rozpoznała go nie tylko ofiara, ale i wywiadowca policyjny, który przypadkowo zauważył, że Grzeszczak już wcześniej z jakimś kompanem obserwował kantor Centnerszwera; zaciekawiony, poszedł za nimi: obaj doszli do domu nr 23 przy ul. Nalewki i znikli w bramie. Wyszli z niej po 15 minutach, rozglądając się, jak gdyby w oczekiwaniu kogoś.

Za Grzeszczakiem na sześć długich lat zamknęły się bramy ciężkiego więzienia. Ale kantor nadal kusił.

Morderca poprosił Centnerszwera o sprzedaż losu, a potem wyjął rewolwer i z bliska strzelił mu prosto w czoło

Tym razem doszło jednak do mordu. Warszawskie służby zorganizowały wielką obławę: stu pięćdziesięciu funkcjonariuszy przeprowadziło około dwustu rewizji, zatrzymując ponad sto osób, z czego część okazała się poszukiwana przez sądy i policję. Przy okazji skonfiskowano – jak wyliczał „Express Poranny” – łomy, wytrychy, raki do rozpruwania kas i inne narzędzia złodziejskie, a także trochę rewolwerów bez koniecznych pozwoleń i nieco zrabowanych fantów: pierścionki, kolczyki, złoty zegarek, srebra stołowe, kwity lombardowe, a nawet kilka sztuk jedwabiu. Mimo wyznaczenia nagrody w wysokości pięciu tysięcy złotych na zabójców nie natrafiono. Podejrzewano nawet, że może to zemsta kolegów osadzonego w więzieniu Grzeszczaka.

Dokładne śledztwo pozwoliło na stwierdzenie, że atak był zaplanowany. Jak informował „Kurjer Polski”, ktoś zawczasu zatelefonował do mieszkania Centnerszwerów i zapytał, czy szef będzie tego dnia w kantorze i czy będzie mógł wypłacić większą nagrodę loteryjną. Również sam atak został przeprowadzony gładko i szybko. Morderca poprosił Centnerszwera o sprzedaż losu, a kiedy ten się pochylił, wyjął rewolwer i z bliska strzelił mu prosto w czoło, tak że kula weszła nad prawym okiem, wyszła z tyłu głowy i utkwiła w ścianie. Krew zbryzgała leżącą na ladzie gazetę. Nikt nie słyszał wystrzału ani na ulicy, ani w mieszczącej się przez ścianę „Księgarni Katolickiej”. Tylko w sklepie z czekoladą, jak podał „Kurjer Poranny”, słyszano suchy trzask, jakgdyby słaby huk wystrzału, który jednak nikogo z obecnych tam nie zaniepokoił.

Sprawca zapewne nawet nie wszedł za kontuar, tylko przez okienko sięgnął po szufladę z pieniędzmi i ją opróżnił (było tam dziesięć do kilkunastu tysięcy złotych, sto dolarów i sto rubli w złocie, przeznaczonych na wypłatę wygranych), przeoczył natomiast paczuszkę zawierającą kilkaset dolarów. Przy okazji plądrowania zostawił na szufladzie krwawy odcisk palca, nienotowany jednak w policyjnych rejestrach.

Wejście do kantoru (Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Sprawcami napadu okazali się „doświadczony bandyta z Jeziorna” Konstanty Pystka i jego szajka   

I tak wszystko toczyło się ze dwa tygodnie aż do Wielkanocy, kiedy to policja zatrzymała trzech panów i jedną panią.

A było tak: doświadczony bandyta z Jeziorna, Konstanty Pystka, wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał cztery i pół roku za rozbój na podwarszawskiej szosie, i zaczął się rozglądać za robotą. Do pomocy wziął sobie młodszego brata, Mieczysława, który był pomocnikiem dozorcy na Marszałkowskiej 25. Była to jedna z owych wielkich śródmiejskich kamienic, ciągnąca się – wzdłuż toru do wyścigów rowerowych, welodromu – przez trzy podwórka-studnie, nic więc dziwnego, że dozorca potrzebował tam pomocnika, i to nie jednego, ale dwóch. I to właśnie owego drugiego, Pawła Stańczyka, dobrał do akcji młodszy z braci Pystków. Skądinąd Stańczyk też miał za sobą trzy miesiące więzienia za awantury i nożownictwo, jak to ujął „Kurjer Warszawski”, więc nie był osobą przypadkową.

Krytycznego popołudnia zajechali taksówką na Krakowskie Przedmieście, dla niepoznaki pod urząd pocztowy, mieszczący się po drugiej stronie wylotu Miodowej, w kamienicy Roeslera i Hurtiga. Kierowcy polecili czekać. Kiedy wyszli z kantoru, kazali się prędko wieźć na Marszałkowską 27, po czym chyłkiem przeszli do sąsiedniego domu i tam, w dyżurce dozorcy, podzielili łupy. Herszt, Konstanty Pystka, zgarnął połowę, którą zawiózł na przechowanie na ulicę Leszno 27. Mieszkała tam i pracowała Agata Peciak vel Pietrzak. Swego czasu przez kilka tygodni była służącą w jednem z mieszkań przy ul. Marszałkowskiej 25[1], lecz z powodu próżniactwa i pijaństwa usunięto ją. Przez ten krótki czas Pietrzakówna poznała Stańczyka. Była jego narzeczoną, a jednocześnie kochanką wszystkich trzech sprawców mordu. Istotnie, swego czasu chodziła też z młodszym Pystką, ale kiedyś – jak donosił „Express Poranny” – ukradł jej niedzielną suknię, parasolkę, lakierki i podarował to wszystko innej pannie, imieniem Józia. Wyśledziła potem zdrajcę w parku Krasińskich i przytrzymała, wzywając policjanta. Nic dziwnego, że przeniosła afekty na Stańczyka, którego miała niebawem poślubić. Zdaje się jednak, że żyli już w zgodzie, bo dla całej czwórki nastały upojne dni wydawania kasy.

Tymczasem kierowca taksówki skojarzył fakty: o sprawie trąbiły wszystkie gazety, zgadzał się dzień, miejsce i pora, a do tego kiedy klienci mu płacili, zauważył, że mieli przy sobie dużo pieniędzy. Mógł się też połasić na wysoką nagrodę – za takie pieniądze można było wtedy kupić nowy samochód.

Policja przyjrzała się bliżej kamienicy przy Marszałkowskiej 25[1], przeszukała listę lokatorów i znalazła wśród pracowników notowanego za kradzież nieszczęsnej sukni i lakierek Pystkę. Kojarzono też jego brata. Poczęto obserwować jednego i drugiego. Okazało się – ujawnił »Kurjer Polski« – że bandyta Konstanty Pystka jeździ do Warszawy i codzień się spotyka ze swym bratem Mieczysławem i innym kompanem, Pawłem Stańczykiem. Dowiedziano się, że Stańczyk i Konstanty Pystka bywają u niejakiej Agaty Pietrzykówny, że urządzano tam rozmaite libacje, nie żałując pieniędzy. Pietrzykówna wygadała się pod wielkim sekretem sąsiadce, że sporo pieniędzy oddano jej na przechowanie.

W Wielki Piątek kompania urządziła sobie przedświąteczną wielką libację w mieszkaniu Mieczysława Pystki [2], od rana obstawionym przez policję. O piątej po południu, kiedy szajka pewnie miała już zdrowo w czubie, wkroczyli funkcjonariusze. Powstała niezwykła konsternacja. Bandyta Konstanty Pystka sięgnął po broń, aby strzelać. Było już jednak za późno.

Rozbrojeni, zostali zaprowadzeni do urzędu śledczego, gdzie przyznali się do zbrodni. Czekał ich proces, a potem kara – długoletnie więzienie albo śmierć.

Rzeczywistość jednak miała się okazać bardziej skomplikowana, o czym w następnym odcinku.

Za: „Tajny Detektyw” 14/1933 z 2 IV 1933, „Express Poranny” z 25 X 1928, 6 i 8 IV 1930, „Kurjer Warszawski” z 3 XI 1927, 22 IV 1930, „Wieczór Warszawski” z 12 VII 1928, „Kurjer Czerwony” z 7 IV 1930, „Kurjer Polski” z 8, 9, 16, 22, 23 IV 1930, „Kurjer Poranny” z 6, 7 i 22 IV, 29 X 1930. 

W cytatach z przedwojennej prasy zachowano oryginalną pisownię.


[1] U położnej Janiny Borzobohatej. Na Lesznie pracowała u Borysa Rzepeckiego.

[2] Jeśli mieszkał w tym samym miejscu, gdzie wcześniej, kiedy okradł narzeczoną – to była to Gęsia 83.

Jacek Dehnel
Proszę czekać..
Zamknij