Znaleziono 0 artykułów
21.01.2020

Jestem i Będę: Motyl uczy się latać

21.01.2020
Marta Dyks (Fot. Adam Pluciński)

Musiałam zmierzyć się z załamaniem – zarówno psychicznym, jak i fizycznym. Diagnoza była dla mnie prawdziwym przełomem. Dziś oczekujemy, że leczenie będzie nam dane w wersji instant. Najchętniej zdrowielibyśmy w 24 godziny. To niemożliwe. Dochodzenie do zdrowia to proces – opowiada kolejna bohaterka cyklu powstającego we współpracy z Fundacją Małgosi Braunek „Bądź”. Aktywistka i modelka Marta Dyks pokonała ciężką depresję i zmaga się z Hashimoto. 

Vogue.pl łączy siły ze Storytel by jako partnerzy wesprzeć Fundację Małgosi Braunek “Bądź” i jej projekt "Jestem-Będę". Poznajemy w nim historie 11 bohaterów którzy po doświadczeniach związanych z kryzysem zdrowotnym odnaleźli drogę zdrowia na każdym poziomie. 

Trudno powiedzieć, kiedy zaczęły się moje problemy. Liceum, do którego uczęszczałam, było bardzo wymagające i nobliwe. Dużo się uczyłam, co nie zawsze przynosiło pożądany efekt. Już wtedy szybko się irytowałam. Nie kontrolowałam emocji. Na studiach też sporo się uczyłam, ale dodatkowo pracowałam. I imprezowałam. Zmęczenie tłumaczyłam intensywnym trybem życia, przybieranie na wadze – nieregularnym i kiepskim jedzeniem oraz piciem alkoholu. Zresztą wtedy nie byłam skupiona na sobie. Wydawało mi się, że tak po prostu jest. Normalne życie normalnej dziewczyny w tym wieku. 

Kilka lat później moje życie mocno się skomplikowało. Tkwiłam w toksycznym związku. Problemy, z którymi przyszło mi się wtedy zmierzyć, nie powinny dosięgnąć żadnej dojrzałej osoby, a już na pewno nie 22-latki. Świat mi się zawalił. Dotarłam do momentu, w którym nie potrafiłam sobie poradzić z własnym życiem. Z dnia na dzień usychałam. Miałam ataki paniki w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach. Często kończyły się omdleniami, utratą widzenia na kilka minut. Do tego doszły kolejne objawy fizyczne. Bezsenność, bóle mięśni, bóle kości, ciepłe poty, a zaraz potem drgawki z zimna. Nie wstawałam z łóżka, nie myłam się, nie wychodziłam do ludzi. Ten stan ciągnął się tygodniami. 

Wiedziałam, że jest źle, ale nie potrafiłam nic z tym zrobić. Problemy się pogłębiały, a moja forma była coraz gorsza. Resztki instynktu samozachowawczego podpowiadały mi, by poprosić o pomoc specjalistę. Psychiatra zdiagnozował u mnie ciężką formę depresji. Dostałam dobrze skalibrowane leki, po których poczułam się znacznie lepiej. Dodatkowo zaczęłam wspierać się terapią. Zaczęłam powoli, krok po kroku, walczyć o zdrowie i siebie. Wiedziałam, że muszę najpierw stanąć na nogi i odzyskać równowagę psychiczną. Do dziś pamiętam dzień, gdy wreszcie obudziłam się wyspana. Noc nie była bezproduktywnym snem, ale pełną regeneracją. Pierwszy raz od dłuższego czasu miałam na ustach uśmiech. 

 

Nieoceniona w procesie dochodzenia do równowagi psychicznej była pomoc mojego obecnego męża. Widział mnie w najbardziej kryzysowym momencie mojego życia, a mimo to zbliżył się do mnie i bezinteresownie mi pomagał. Dał mi tak duże poczucie bezpieczeństwa, że mogłam zająć się sobą i spojrzeć na sytuację, w której się znalazłam, realistycznie. Poszukać z niej wyjścia. Tamten czas spinam klamrą, którą, jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, jest miłość.

Marta Dyks (Fot. Adam Pluciński)

Poradzenie sobie z depresją było początkiem mojej drogi. Czułam, że nie jestem zdrowa. Odkopałam się zaledwie spod pierwszej warstwy. Psychicznie było lepiej, ale objawy fizyczne nie znikały – zmęczenie, opuchnięcie, problemy ze wstawaniem, bóle. Do tego problemy z pamięcią, skupieniem, chaotyczne wypowiedzi. Coraz bardziej marzłam, miałam osłabioną odporność i podwyższony cholesterol. O włosach, paznokciach i skórze nawet nie wspomnę. Wiedziałam, że coś mi dolega. Powoli, coraz bardziej świadomie, zaczęłam się w siebie wsłuchiwać. 

Zrobiłam badania krwi. Pierwsza wizyta u internisty nie dała jednak jakiejkolwiek diagnozy. – Wszystko okej. Musi pani odpocząć. Każdy jest zmęczony, a na włosy proszę brać skrzyp – usłyszałam. Nie odpuściłam, udałam się do endokrynologa. Obejrzał wyniki, postawił diagnozę. Niedoczynność tarczycy, Hashimoto. Choroba autoimmunologiczna, jedna z autoagresywnych, gdzie organizm walczy sam ze sobą. Wraz z diagnozą przyszła ulga. Moje dolegliwości zostały zebrane i skatalogowane pod jednym szyldem: Hashimoto. Od teraz mogło być tylko lepiej. Czułam lekkość i nadzieję.

Ekstremalne doświadczenie

O istnieniu Hashimoto wiedziałam wcześniej. Chorobę kojarzyłam głównie z gorszym samopoczuciem i słabymi paznokciami, a więc z niczym poważnym. Zmierzenie się z jej postacią ekstremalną było dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Lekarz najpierw przepisał mi syntetyczny hormon, żeby wyrównać w organizmie braki. Po tygodniu czułam wielką różnicę. Wizytę u endokrynologa potraktowałam jako kolejny mały krok w drodze do uzdrowienia. Na własną rękę zaczęłam się dokształcać – siedem lat nieustannych poszukiwań. Leczę się komplementarnie, jednak nikt mnie tego nie nauczył. Nawet nie wiedziałam, że jest to tak nazwane i praktykowane przez innych. Po prostu zaczęłam słuchać tego, co mówi moje ciało.

Niezależnie od diagnozy, postanowiłam przejść na wegetarianizm. Zaczęłam się lepiej, zdrowiej odżywiać, wprowadziłam regularność posiłków. Przeczytałam gdzieś, że osobom z Hashimoto zalecane jest kategoryczne wycofanie glutenu i laktozy. Jestem przeciwniczką radykalnych zakazów, dostosowanych do ogółu ludzi. To zabija jednostkowość, która jest kluczowa w walce z Hashimoto. Studiując wiele naukowych źródeł, mogłam ustalić, że dieta wyłączeniowa jest kwestią indywidualną. Jednym pomoże, a innym nie. Zrobiłam testy na nietolerancję. Znalazłam to, co dobre dla mnie. 

Zawsze byłam aktywna, jednak depresja i silne fizyczne dolegliwości sprawiły, że zaniechałam ruchu. W momencie, gdy nie byłam w stanie zmusić się do wstania z łóżka, ostatnim, o czym myślałam, była aktywność fizyczna. Jak się okazało, ruch w Hashimoto jest równie ważny jak odpowiednie odżywianie. Znalazłam dobre dla mnie formy aktywności: joga i pilates. Próbowałam też siłowni, ale nie mogłam się na niej odnaleźć. 

Marta Dyks (Fot. Adam Pluciński)

Metoda małych kroków

Do wszystkiego dochodziłam stopniowo. Wierzę w metodę małych kroków. To, co przeraża nowo zdiagnozowane osoby, to ogrom rzeczy, których trzeba się nauczyć. Ja mówię: „spokojnie”. Nie przepłyniesz oceanu, jeśli nie umiesz pływać. Najpierw naucz się utrzymywać na powierzchni, potem pokonaj jedną długość basenu i tak coraz więcej i dalej. Żyję spokojnie, w poczuciu, że nic mnie nie goni. Słucham i obserwuję siebie, daję sobie czas i przestrzeń. Nie muszę wiedzieć wszystkiego od razu, bo to nie jest wiedza, którą można pozyskać od kogoś. Tylko ja sama mogę odkryć to, co jest dla mnie dobre. Mam wrażenie, że dziś oczekujemy, że wszystko, także leczenie, będzie nam dane w wersji instant. Najchętniej zdrowielibyśmy w 24 godziny. Jednak droga do zdrowia wymaga długiej, ciężkiej pracy i zaangażowania. Nic nie jest podane na tacy.

Praktyka uważności  

Bardzo pomagają mi mindfulness, czyli praktyka uważności, oraz medytacja. Byłam rozedrgana, nerwowa, niecierpliwa. Teraz już mną nie rzuca. Nauczyłam się koncentrować na bodźcach występujących w danym momencie. Pozbyłam się gonitw myśli. Potrafię panować nad myślami i emocjami, wyciszać się. Radzę sobie ze stresem, który jest wrogiem Hashimoto. Mam oczywiście gorsze dni, ale one już mnie nie przerażają. Daję sobie do nich prawo. Wiem, skąd się biorą, kiedy odpuścić, a kiedy wychodzić im naprzeciw. Nieocenione są także wszelkie praktyki oddechowe, które stosuję.

Przyjmuję leki, odpowiednio się odżywiam, ćwiczę, dbam o ciało, nie zapominam o głowie i duszy. To są wszystko naczynia połączone. Nie wyobrażam sobie leczyć się tylko na jednym poziomie. Przecież jesteśmy pakietem. Dodatkowo robię masę małych rzeczy, które jak puzzle składają się w całość. Zaprzyjaźniłam się z nurtem eko. Zaczęłam być bardziej uważna na świat, który mnie otacza. Kontakt z naturą czyści mi głowę, ładuje baterie i jest ważny na co dzień, chociażby spacer w parku z psem. Bardzo lubię filozofię chodzenia. Idziesz, stawiasz krok za krokiem, jest w tym coś terapeutycznego. Słyszysz swoje myśli, zauważasz otoczenie.

Marta Dyks (Fot. Adam Pluciński)

Stosuję olejki eteryczne, piję zioła, zażywam konopie i CBD. Nieobce są mi suplementy, korzystam z masażu powięziowego i limfatycznego, z sauny. Kilka razy spróbowałam kąpieli w jeziorach zimą, z czego jestem szczególnie dumna. Mimo że nic nie przeraża mnie bardziej od zimna, znalazłam w sobie siłę, by pokonać strach. I paradoksalnie nie ma dziś niczego, co sprawiło, że czułam się tak fantastycznie. Fizycznie dało mi kopa, a psychicznie poczucie, że mam kontrolę, że mogę wszystko. Poddaję się regularnym badaniom, bo tylko dzięki nim mogę stwierdzić, czy dana metoda rzeczywiście działa. 

Lekarstwo dla innych

Po kilku latach od diagnozy postanowiłam podzielić się swoją historią ze światem. Nie dlatego, żeby straszyć albo żeby się nad sobą użalać. Chciałam uświadomić innych, a przede wszystkim dodać im odwagi. Pokazać, że Hashimoto nie jest wyrokiem. Odzew, jaki uzyskałam, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Rozpisywały się o tym gazety i portale. Tysiące osób pisało z podziękowaniami. Było to dla mnie bardzo ważne. Każdy, kto dzięki mojemu „chorobowemu manifestowi” poszedł się zbadać i został zdiagnozowany, jest też moim lekarstwem. Wiem, że zrobiłam dobrze, dla siebie i dla innych.

Nie postrzegam siebie jako osoby chorej. Hashimoto nie jest mną, nie definiuje mnie. Mam do siebie czułość, ale też nie rozczulam się nad sobą. Jestem bardzo wrażliwa, jednak mocno stąpam po ziemi. Wiem, że są większe problemy, cięższe choroby. Teraz nawet z rodziną czy znajomymi obracamy to w żart... – No tak, bo Marta ma Hashimoto i Różę Gali (nagroda magazynu „Gala” za działalność online w zakresie uświadamiania o chorobie). Tak się łatwiej żyje, nie dorzucam sobie ciężaru choroby na plecy. Ciało słyszy myśli i na nie reaguje.

Leczenie przestało być dla mnie przykrym obowiązkiem. Stało się sposobem na życie, otwartym procesem. Nigdy nie czułam się zdrowsza i mocniejsza. Dziś uważam, że medycyna konwencjonalna to tylko wygładzanie powierzchni. Leczenie objawowe, a nie przyczynowe, traktowanie człowieka wycinkowo. Zdałam sobie sprawę z realiów systemu. Chociaż tego nie neguję i nie odrzucam, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. 

Przeszłam długą drogę, by zawalczyć o siebie. Ta podróż mnie wzbogaciła, mimo że niosłam ciężki plecak. Nie bez powodu mówi się, że tylko od dna można się odbić. Z perspektywy czasu mogę z całą stanowczością powiedzieć, że mi to dno paradoksalnie pomogło. Symbolem chorób tarczycy jest motyl. Gdybym miała zobrazować dzień postawienia diagnozy, powiedziałabym, że z zamkniętej w moim gardle w kokonie larwy uwolnił się motyl: piękny i niesplątany. 

Tekst jest częścią projektu Fundacji Małgosi Braunek "Bądź”. Cykl „Jestem i Będę” przybliża autentycznych bohaterów, ich historie poradzenia sobie z kryzysem zdrowotnym i doświadczenia z holistycznym podejściem do leczenia.

Vogue.pl jest partnerem projektu. Od listopada aż do kwietnia czytelnicy będą mogli przeczytać historię 12 bohaterów, które dopełnią fotografie zrealizowane specjalnie do projektu przez wyjątkowych fotografów. Całości towarzyszą podcasty na platformie Storytel, która jest drugim ważnym partnerem projektu. Rozmów z bohaterami prowadzonych przez Orinę Krajewską wysłuchacie w Storytel.

Więcej informacji o projekcie „Jestem i Będę” tutaj: http://fundacjabadz.pl/jestem-i-bede-projekt-fundacji-malgosi-braunek-badz-w-vogue-pl-i-na-storyrel-pl/

Wsparcie redakcyjne: Marta Malik-Ryl
Fotograf: Adam Pluciński
MUA: Sonia Kieryluk
Retusz: Przemek Brzoskowski, Paweł Liro / Final Touch

Marta Dyks
Proszę czekać..
Zamknij