
„Zdrowienie wymaga cierpliwości i czasu, ale tego […] wiecznie pacjentom brakuje” – pisze Arkadiusz Lorenc w książce „Polska na prochach”. To nie jest jeszcze jedna publicystyczna diagnoza o kondycji systemu. To opowieść o społeczeństwie, które chce wrócić do zdrowia natychmiast. A więc bierzemy. W ogromnych ilościach. Statystyki nie pozostawiają wątpliwości: „jesteśmy narodem lekomanów”. W 2023 roku Polacy wydali 28 miliardów zł na leki na receptę. Na suplementy – 7,5 miliarda zł. Ale to tylko fragment układanki. Dorzućmy leki OTC, wyroby medyczne, internetową szarą strefę i prywatne, „przyjacielskie” obiegi tabletek – i wyłania się obraz kraju, który lubi wiedzieć, że coś działa. Nawet jeśli nie działa naprawdę.
W świecie, w którym wszystko dzieje się szybko, my też dostosowujemy się do tego tempa. Pracujemy w trybie ciągłym, często bez umowy o pracę, bez L4 i bez marginesu na słabość. Z danych GUS wynika, że już ponad 1,5 miliona Polek i Polaków pracuje w modelu B2B – bez zabezpieczenia socjalnego, z odpowiedzialnością za własną niezdolność do pracy. Kiedy ciało odmawia posłuszeństwa, nie ma czasu na czekanie. Trzeba „wrócić do siebie” jak najszybciej, choćby za cenę wypierania przyczyny.
Arkadiusz Lorenc pisze o cierpliwości, ale kto z nas może pozwolić sobie na cierpliwe dochodzenie do siebie w chorobie? Na zastanawianie się, czy grzanki z ogromną ilością czosnku oraz herbata z miodem i cytryną postawią nas na nogi w trzy dni, czy może jednak w cztery? Gdy deadline’y gonią, a kolejne zlecenia na freelansie mają zapewnić pieniądze na czynsz, sięgnięcie po tabletkę wydaje się czasem jedynym rozwiązaniem.
Cudowny lek z reklamy zachęca do samoleczenia bez konsultacji z lekarzem
W Polsce nadużywamy leków przeciwbólowych i przeciwzapalnych, często bez konsultacji z lekarzem. Duża w tym rola reklam – przekonują nas, że każdy ból można szybko i skutecznie wyeliminować. Śmiejemy się, gdy dzieci pytają nas: „Skąd tabletka wie, że musi trafić do kolana i zniszczyć tam ból?”, ale w sumie sami tego nie wiemy – jak to się dzieje, że czujemy ulgę natychmiast?
Od 1 stycznia 2023 roku obowiązują przepisy, które zabraniają wykorzystywania wizerunku pracowników ochrony zdrowia w reklamach wyrobów medycznych. Reklamy muszą być także sformułowane w sposób zrozumiały i nie mogą wprowadzać w błąd. Mimo wszystko firmy coraz chętniej współpracują z influencerami, których polecenia (głównie suplementów diety) sprawdzają się lepiej niż spoty telewizyjne.
Jednym z przykładów kontrowersyjnej reklamy była kampania Dody, która promowała suplementy diety jako skuteczne leczenie choroby Hashimoto. Jej wypowiedzi spotkały się z krytyką środowiska medycznego, które ostrzegało przed bagatelizowaniem poważnych schorzeń i zachęcaniem do samoleczenia bez konsultacji z lekarzem. Obecnie sprawa jest przedmiotem postępowania prokuratorskiego, a Doda może ponieść konsekwencje prawne swoich działań.
Suplementy diety to iluzja zdrowia w kapsułce – co je odróżnia od leków?
Nie mają statusu leków. Nie przechodzą rygorystycznych badań klinicznych. Nie leczą. A jednak kupujemy je masowo. Suplementy diety to dziś stały element kuchennej szafki. Tyle że – jak pisze Arkadiusz Lorenc – „w praktyce suplementy diety nie są niczym innym jak żywnością”.
Ustawa o bezpieczeństwie żywności jasno definiuje suplementy jako produkty zawierające skoncentrowane dawki witamin, minerałów lub innych substancji o działaniu odżywczym lub fizjologicznym. Problem w tym, że wielu z nas traktuje je tak, jakby były lekami. Według przytaczanych przez Lorenca danych aż 41 proc. Polek i Polaków sądzi, że suplementy mają właściwości lecznicze, 37 proc. uważa, że są testowane pod kątem skuteczności. Oba te przekonania są błędne.
Różnica między lekiem a suplementem może być niemal niezauważalna – identyczna kapsułka, zbliżona nazwa, podobna obietnica. „Może być i tak, że jedna substancja występuje w dwóch różnych preparatach, a mimo to jeden z nich jest lekiem […], a drugi suplementem diety” – zauważa Lorenc. I dodaje, że nawet ich zawartość może się nieznacznie różnić. Tym, co istotne, jest fakt, że suplement nie podlega tym samym kontrolom. Wstępna weryfikacja przez Główny Inspektorat Sanitarny w 2019 roku trwała średnio dwa lata. W tym czasie preparat mógł być bez problemu dostępny na rynku.
A popyt rośnie. W 2022 roku Polacy wydali na suplementy ponad 7,5 miliarda zł – więcej niż na mleko, wodę mineralną, biały ser czy soki owocowe. Aż 75 proc. ankietowanych deklarowało zakup przynajmniej jednego suplementu w ciągu roku. Dla porównania: jeszcze w 2019 roku było to nieco ponad 20 proc. „To ponadtrzykrotny wzrost” – podkreśla Lorenc.
Skąd ten boom? To połączenie lęku, marketingu i złudnego poczucia sprawczości. Kupując magnez w musujących tabletkach czy probiotyk „na odporność”, mamy wrażenie, że dbamy o zdrowie. Że coś kontrolujemy. Suplementacja staje się „praktyką troski”, i to dosłownie, bo coraz częściej w spotach reklamowych pojawiają się slogany odwołujące się do odpowiedzialności i miłości: „Zadbaj o siebie”, „Z myślą o Twojej rodzinie”. Problem w tym, że za tymi hasłami nie idą twarde dane. Suplement nie musi udowadniać swojej skuteczności. Wystarczy, że zawiera dozwoloną ilość witaminy lub minerału. Reszta to narracja.
„Do czynników pozytywnie wpływających na sprzedaż suplementów diety zaliczyć należy wzrost świadomości zdrowotnej i dbałości o zdrowie” – piszą analitycy firmy PMR Market Experts w podsumowaniu raportu „Rynek suplementów diety w Polsce 2023. Analiza rynku i prognozy rozwoju na lata 2023-2028”. Ale jak zaznacza Lorenc, ta świadomość jest często powierzchowna. „Autorzy opracowania […] Regulacja rynku suplementów diety. Czy Polska ma szansę zostać europejskim liderem?, z końca 2019 roku, […] zwracają uwagę, że niski poziom wiedzy na temat suplementów i standardów, jakie muszą spełniać, w połączeniu z szeroką ofertą rynkową w tym segmencie może narażać Polki i Polaków na zagrożenie zdrowia lub życia”.
Rynek ten rządzi się zresztą swoimi prawami. W 2023 roku cały apteczny obrót preparatami OTC – a więc lekami bez recepty, suplementami, wyrobami medycznymi – wyniósł 22 miliardy zł. Z jednej strony to obraz społeczeństwa, które chce dbać o siebie. Z drugiej – symptom rosnącej nieufności wobec systemu ochrony zdrowia i chęci „leczenia się samemu”. Pigułki kupujemy zamiast konsultacji. Skład czytamy na etykiecie, nie na wyniku badań. Jeśli coś boli, sięgamy po musującą witaminę C, tabletkę na sen, kapsułkę „na odporność”.
Samodzielne leczenie w zakresie zdrowia psychicznego. Psychiatrzy alarmują: za dużo leków, za mało terapii
Chęć leczenia się samemu dotyczy też naszego zdrowia psychicznego. W teorii ma być bezpieczniej. Leki psychotropowe przepisuje lekarz. Czasem po dokładnej diagnostyce, czasem po krótkim wywiadzie. W praktyce – w gabinetach psychiatrycznych coraz częściej odtwarza się ten sam schemat: pacjent chce się szybko „poczuć lepiej”, lekarz chce pomóc. Efektem jest recepta. I ulga, która często przeradza się w przyzwyczajenie. Przyzwyczajenie – w zależność.
„Już w 1990 roku Rada Europy wydała ostrzeżenie, że pochodne benzodiazepiny nie powinny być stosowane dłużej niż przez cztery tygodnie, bo wszystkie wykazują potencjał uzależniający. Zasady te nie były jednak – i wciąż nie są – przestrzegane przez wielu lekarzy, także psychiatrów” – pisze Arkadiusz Lorenc.
Benzodiazepiny działają szybko. Przynoszą ulgę, uspokajają, pomagają zasnąć. Redukują napięcie. Są jednym z najczęściej przepisywanych przez psychiatrów typów leków – mimo że ich skutki uboczne, potencjał uzależniający i trudność w odstawieniu są powszechnie znane. „Liczba sprzedanych opakowań benzodiazepin w 2023 roku w stosunku do 2019 roku wzrosła o nieco mniej niż jedną trzecią. […] W pierwszym kwartale 2024 roku może być aż o osiemdziesiąt procent wyższa niż pięć lat wcześniej”.
To nie tylko liczby – to konkretne osoby, które nie mogą zasnąć bez tabletki. Które potrzebują dawki, by wyjść z domu. Które wiedzą, że lek działa, i boją się, co się stanie, gdy przestanie. „Pacjent z benzodiazepinami nie przychodzi po pomoc. On przychodzi po środek” – mówi jeden z psychiatrów, cytowany przez Lorenca poza kadrem książki. Problem polega na tym, że ten środek nie rozwiązuje źródła problemu. Działa objawowo. Na chwilę. A w międzyczasie buduje silny związek: lek – pacjent. Czasem dożywotni.
Choć w sierpniu 2023 roku weszła w życie nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia, która wprowadziła obowiązek weryfikowania historii recept pacjenta, wielu lekarzy nadal przepisuje psychotropy rutynowo. Bo pacjent nalega. Bo „już bierze”. Bo „musi jakoś funkcjonować”.
Część psychiatrów alarmuje: za dużo leków, za mało terapii. Ale – jak przyznaje sam Lorenc – do psychoterapeuty w publicznej placówce czeka się czasem nawet trzy lata. W prywatnych gabinetach – 200 zł za 50 minut. To nie jest opcja dla każdego. Benzodiazepina kosztuje kilkanaście złotych. I działa już dziś.
W USA sytuacja wymknęła się spod kontroli. „W latach 2015–2016 ponad dwanaście procent Amerykanów przyjmowało benzodiazepiny. Jedna na pięć osób z tej grupy przyznawała się do niewłaściwego ich używania” – pisze Lorenc. FDA dopiero w 2020 roku uaktualniła swoje zalecenia, ostrzegając przed uzależnieniem i skutkami odstawienia.
A co z Polską? Lorenc nie stawia jednoznacznej diagnozy, ale zadaje pytania: „Czy skończymy jak Amerykanie, jeśli nie opanujemy polskiej lekomanii? […] Nawet jeśli słowo »sen« doskonale pasuje do benzodiazepin, to w tym wypadku nie będzie to słynny american dream”.
Ozempic – upragniona kontrola, która może zagrażać zdrowiu i życiu
Jednym z najmocniejszych fragmentów książki jest ten o „cudownych zastrzykach”. Mowa o Ozempicu – leku pierwotnie stosowanym w leczeniu cukrzycy typu drugiego, który dzięki influencerom i Elonowi Muskowi zyskał drugie życie jako środek odchudzający. „Wiele osób nie myśli o tym, że jeśli zaczną brać semaglutyd po to, by schudnąć, to żeby utrzymać wagę, będą musiały robić sobie zastrzyki prawdopodobnie do końca życia” – zauważa w książce „Polska na prochach” prof. Tomasz Sobierajski, socjolog i badacz socjomedyczny. Szybki efekt, brak wiedzy o skutkach ubocznych, brak świadomości, że lek wpływa nie tylko na tłuszcz, lecz także na mięśnie, wątrobę, układ pokarmowy. I że może zagrażać życiu.
Mało kto zastanawia się nad proporcją spadku masy tłuszczowej do mięśniowej. Mało kto pamięta, że w wyniku działania semaglutydu, wciąż w pełni niepoznanego, można stracić nie tylko wagę, ale również zdrowie. „W sytuacji szybkiego spadku masy ciała problemem jest powstawanie szeregu metabolitów. Może dojść do kamicy woreczka żółciowego, a w konsekwencji do zapalenia trzustki i całej otrzewnej – a to już stan, który bezpośrednio zagraża życiu” – ostrzega w książce Lorenca prof. Ewa Pańkowska, specjalistka w Instytucie Diabetologii.
Nie wszyscy sięgają po Ozempic z próżności. Część – z desperacji. Z przekonania, że to ostatnia deska ratunku w walce z ciałem, które wymyka się spod kontroli. Tyle że to złudna nadzieja. „Osoby, które ciężko pracują nad budową tkanki mięśniowej, wiedzą, jakie to trudne zadanie. Tymczasem pod wpływem stosowania semaglutydu chudną, bo jedzą mniej. Ale nie zmieniają swoich nawyków. I to się mści” – pisze Lorenc.
Tymczasem prawdziwym ofiarom Ozempicu – tym, którzy go rzeczywiście potrzebują – brakuje leku. „Odkąd Ozempic stał się popularny, media wielokrotnie pisały o jego brakach na aptecznych półkach. NFZ podawał w 2023 roku, że od początku 2022 jego dostępność spadła o kilkadziesiąt procent” – czytam w książce. Najgorsze warunki mają ci, którzy powinni być chronieni przez system – osoby starsze, przewlekle chore. „Co z tego, że lek mogą kupić ze zniżką, skoro nigdzie nie jest dostępny?” – pyta autor. „Nawet jeśli seniorka dostanie jedno opakowanie, co potem? Skąd weźmie kolejne dawki?”
Ozempic to nie tylko zastrzyk – to metafora. Skrótu, który pozwala ominąć czas, wysiłek, proces. Tyle że ten skrót – jak wszystkie drogi na skróty – kończy się często nie tam, gdzie się spodziewaliśmy.
A może w nadużywaniu leków i suplementów diety chodzi o coś jeszcze?
„Polska na prochach” nie jest książką o moralnych błędach jednostek ani o upadku społecznym. To diagnoza systemowego przeciążenia. Presji, w której funkcjonujemy – zawodowo, emocjonalnie, fizycznie. I strategii, które nam pozostały: skróty, tabletki, leki, które mają nie leczyć, tylko umożliwiać działanie.
Chcemy być spokojni, produktywni, skoncentrowani. Nie cierpieć, nie zasypiać z lękiem, nie wstawać z bólem. Ale też nie wypadać z obiegu. Nie zawieść. W efekcie wkręcamy się w spiralę samoleczenia i automatycznego reagowania: coś się dzieje – trzeba to naprawić. Teraz.
Lorenc nie poucza, nie moralizuje. Zadaje pytania. Jak bardzo uzależniliśmy się od myśli, że każdy stan emocjonalny da się farmakologicznie skorygować? I jak wyjść z tej pętli, kiedy system nie oferuje realnej alternatywy? Bo tu nie chodzi o to, że nie umiemy dbać o siebie. Chodzi o to, że system, który wymaga stałej wydajności, nie przewiduje miejsca na bycie chorym. Ani słabym. Ani powoli zdrowiejącym.
Nie jesteśmy lekomanami z wyboru. Jesteśmy nimi z konieczności.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.