Znaleziono 0 artykułów
29.05.2018

Łukasz Borowicz: Muzyka musi wzruszać

29.05.2018
Łukasz Borowicz (Fot. Antoni Hoffman)

Jeszcze niedawno mówiło się o tym, że muzyka klasyczna się kończy, że zainteresowanie nią spada. Tymczasem ostatnie lata pokazują, że jest absolutny rozkwit muzyki – mówi dyrygent Łukasz Borowicz. W ramach kolejnej odsłony cyklu „Muzyczny Olimp” pojechaliśmy posłuchać jego koncertu w londyńskim Royal Festival Hall. 

Londyn, początek maja, sala prób dla najlepszych tutejszych orkiestr. Podjeżdża wielki, biały tir z napisem LPO (London Philharmonic Orchestra), z którego w błyskawicznym tempie rozpakowywane są instrumenty „niepodręczne”: kotły, gongi, kontrabasy. Próbę prowadzi Łukasz Borowicz. Po jej zakończeniu wszystko błyskawicznie ląduje w ciężarówce, a już po chwili podjeżdża następna. Tym razem granatowa, z napisem RSO (Royal Symphony Orchestra)! Ta sama procedura – wypakowanie, ustawianie w sali. Każda orkiestra ma swój zestaw instrumentów, wszystko jedzie razem z jednej części miasta do drugiej. Jednak nie to jest najważniejsze. 

Gdy Łukasz Borowicz opuścił batutę i skończył próbę, nagle usłyszał za plecami: – Cześć Łukasz. Na sali czekał już dla odmiany na swoją próbę z RSO Michał Nesterowicz! Muzyczny Olimp, Drodzy Czytelnicy, to naprawdę top. W jednym z najważniejszych miast na mapie muzyki klasycznej, tego samego dnia, o tej samej godzinie, dwaj polscy znakomici dyrygenci i tym samym moi dwaj rozmówcy dyrygowali w dwóch wspaniałych salach: Royal Festival Hall, gdzie wysłuchałam koncertu z Anne-Sophie Mutter, i Cadogan Hall, gdzie niestety siłą rzeczy być nie mogłam. Royal Festival Hall usytuowane jest tuż nad brzegiem Tamizy, kilkaset metrów od London Eye. Epicentrum wszystkiego. Ten przypadek dwóch koncertów jednocześnie obrazuje w piękny sposób miejsce naszych artystów w świecie, a ja z największą przyjemnością zapraszam do lektury trzeciej rozmowy, która tym razem odbyła się o 8.00 rano, po koncercie. Mam nadzieję, że odczujecie Państwo emocje towarzyszące nam podczas spotkania.

Widzimy się kilkanaście godzin po twoim koncercie w Royal Festival Hall, który z wielu powodów był niezwykły. Solistką była najwybitniejsza skrzypaczka na świecie, Anne-Sophie Mutter, która wykonała II Koncert Skrzypcowy Metamorfozy Krzysztofa Pendereckiego. Mistrz wraz z Żoną był na sali, a niedaleko nich siedziała Lady Camilla Panufnik, wdowa po Andrzeju Panufniku, którego Uwerturą Heroiczną rozpocząłeś koncert. Czy te okoliczności miały wpływ na twoje myśli w momencie, gdy wchodziłeś na scenę?

W samym momencie wejścia na scenę skupiam się jedynie na partyturze, jestem absolutnie skoncentrowany na wykonaniu. Natomiast wczoraj, wiedząc o tym, że na sali są Państwo Elżbieta i Krzysztof Pendereccy oraz Lady Camilla Panufnik, odczuwałem wielką radość i wdzięczność, że możemy być razem w tak cudownym miejscu, w tak wspaniałych okolicznościach.

Byłam z ciebie niewyobrażalnie dumna wczorajszego wieczoru. Pod względem emocji czułam się trochę, jak twoja przyszywana siostra. Dodam, że znamy się od ósmego roku życia. Natomiast podziwiając cię wczoraj na scenie przypomniał mi się pewien niezwykle ważny dla ciebie koncert sprzed wielu lat, na którym też miałam przyjemność być. Dyrygowałeś w Poznaniu legendą skrzypiec, Idą Haendel. Atmosfera Londynu nasunęła mi na myśl takie porównanie – wtedy dyrygowałeś królową matką, a wczoraj królową skrzypiec. 

To są absolutne ikony wiolinistyki i muzyki klasycznej XX i XXI wieku. Anne-Sophie Mutter jest artystką legendarną, obecną na scenie praktycznie od dziecka: jej debiut z Herbertem von Karajanem, późniejsze nagrania płytowe, którymi zachwyciła świat, wieloletnia działalność koncertowa na całym świecie, a dla nas przede wszystkim ważny jest jej silny związek artystyczny z Polską. Mało jest na świecie tak wspaniałych ambasadorów muzyki polskiej jak Anne-Sophie Mutter. To wieloletnia współpraca z obchodzącym w tym roku jubileusz 85-lecia Profesorem Krzysztofem Pendereckim, który dedykował jej wykonywany wczoraj utwór (jak również inne dzieła), czy też wcześniejsza współpraca skrzypaczki z Witoldem Lutosławskim powodują, że muzyka polska jest nieprzerwanie obecna w jej programach koncertowych. 

Natomiast wspominając koncert z Idą Hendel – a było to rzeczywiście niesamowite przeżycie, choć minęło już ponad 12 lat od koncertu – wciąż wspominam anegdoty związane z wydarzeniem. Dla Idy Haendel czas się zatrzymał, bo jak mówi się w naszej branży, grała ona od zawsze. W tym roku ta wybitna brytyjska skrzypaczka polskiego pochodzenia skończy 90 lat. Tuż przed wyjściem na scenę Filharmonii Poznańskiej, gdzie wystąpiliśmy dwanaście lat temu, Ida Haendel nagle odwróciła się do mnie i powiedziała: – Słuchaj, przecież ja niedawno grałam ten sam program, a dyrygował twój kolega, Klemperer. Dla czytelników nadmienię, że był to dyrygent najbardziej aktywny zawodowo pod koniec lat 50. i na początku 60. To jest wspaniałe poczucie humoru pani Idy, za które ją uwielbiam. Po koncercie z kolei powiedziała, że zagra na bis utwór, który „dopiero co” nagrała z Andre Previnem. Sprawdziłem, utwór owszem nagrała, ale we wczesnych latach 70. Perspektywa czasowa –to jest coś, co absolutnie rozszerza horyzonty. 

II Koncert Skrzypcowy Krzysztofa Pendereckiego Metamorfozy, którym wczoraj dyrygowałeś, to utwór niesamowity. Nie przypomina wirtuozowskich koncertów, które zazwyczaj kojarzą się ze skrzypcami. Co powiedziałbyś o tym dziele?

To jest tak, jakby grać jednocześnie koncert i symfonię. Ogromny skład orkiestry, blisko 90 muzyków, ponad 40 minut, a wrażenie jest takie, jakby słuchało się utworu kameralnego, miejscami wręcz intymnego. Może dlatego, że zbudowany jest z mikro-dialogów i niezwykłych barw. Jest dosłownie kilka koncertów skrzypcowych, w których kompozytorzy koncentrują się na samej muzyce, a nie na wirtuozerii. Te utwory, na swój użytek, nazywam epickimi. One opowiadają jakąś historię, są przesiąknięte emocjami, czymś niezwykłym. Bez wątpienia do tych dzieł należą Metamorfozy.

Jesteś trzecia osobą, z którą rozmawiam, która zanim wybrała swój kierunek studiów, wcześniej grała na skrzypcach. Jaki to ma wpływ na twoją karierę?

70 procent osób w orkiestrze trzyma w ręku smyczek. Dla mnie to sytuacja komfortowa, że mogę wszystko tzw. kwintetowi smyczkowemu wytłumaczyć. Natomiast równie ważne jest, że gdy słyszę tzw. small talk pomiędzy koncertmistrzem (skrzypkiem) a innymi grupami instrumentów smyczkowych, to mogę w mig wytłumaczyć, o czym mówią innym grupom instrumentalistów. To bardzo ułatwia pracę. Do tego dochodzą żargonowe stwierdzenia, które niezależnie od języka brzmią prawie tak samo, bo pochodzą z włoskiego. Widziałem często sytuacje, gdzie dyrygenci z wykształceniem pianistycznym zupełnie inaczej rozmawiali z orkiestrą i język, którego używają powodował pewnego rodzaju barierę. Oczywiście nie jestem za tym, aby mówić slangiem, ale w kontakcie z orkiestrą to niebywale przyspiesza kontakt.

Łukasz Borowicz (Fot. Bartosz Krupa, East News)

W jakich językach prowadziłeś w życiu próby?

Zazwyczaj po angielsku. Natomiast jestem fanem oglądania w internecie prób różnych wybitnych dyrygentów, którzy łączą kilka języków jednocześnie. Z mojego doświadczenia wynika, że orkiestry nie przepadają za dyrygentami, którzy dużo mówią. 

Uwielbiam się zwracać w różnych językach, nie zapomnę nigdy, gdy pracowałem przez rok na Węgrzech, niestety umiejętności mówienia po węgiersku nie posiadłem, ale liczebników i najpotrzebniejszych słów oczywiście się nauczyłem. Na świecie często spotykam się z dużą ilością muzyków rosyjskojęzycznych. Bardzo lubię brzmienie języka rosyjskiego i na przykład ostatnio, trzy tygodnie temu, dyrygowałem w Ankarze, gdzie większość orkiestry mówiła po rosyjsku. Byli muzycy z Azerbejdżanu, Armenii czy z Albanii, więc czasem wtrącałem coś po rosyjsku. 

Znam cię jako człowieka niezwykle odpowiedzialnego, perfekcyjnego i zorganizowanego. Chciałabym jednak, abyś przypomniał sobie, czy kiedyś się spóźniłeś na coś ważnego?

Szczerze mówiąc raczej nie. Zaraz, zaraz! Najlepsza historia była przedwczoraj w Manchestrze. O mało nie spóźniłem się na swój koncert (ten sam program, który wczoraj dyrygowałem w Londynie), ale to tylko dlatego, że zamiast wejść w drzwi prowadzące na estradę wszedłem w drzwi obok, które… okazały się lustrem! To mnie troszeczkę opóźniło, ale ani lustro, ani ja nie doznaliśmy uszkodzeń. Przeprosiłem osobę, na którą wpadłem, a która wydawała mi się bardzo podobna do mnie i poszedłem do drzwi obok. 

Anne-Sophie Mutter i Łukasz Borowicz tuż po koncercie (Fot. Archiwum prywatne)

Co uwielbiasz w życiu robić, jeżeli masz chwilę czasu?

Od dziecka zbieram płyty kompaktowe. To jest coś, co zostanie mi do końca życia. Po prostu kocham płyty, kocham fonografię. Muszę jednak przyznać, że czuję się w tym wszystkim dinozaurem, ponieważ ze względu na rozwój mediów elektronicznych muzyka zaczyna być wszędzie, czyli nigdzie. W sieci, w telefonach, na dyskach… Płyty w sensie fizycznym, z okładkami, zaczynają powoli ginąć. 

Po przylocie do Londynu chciałem sprawdzić, jak się mają moje dwa ukochane sklepy z płytami, gdzie można było dostać fenomenalne białe kruki, płyty z przeszłości, używane i nowe. Z przerażeniem odkryłem, że obydwu sklepów już nie ma. Zostały zlikwidowane. U nas tego jeszcze tak nie czuć. Paradoksalnie płyt powstaje coraz więcej, natomiast mówiąc językiem biznesowym, zmienił się kanał dystrybucji. Kiedyś sklep, dzisiaj głównie internet. To, że tracimy jedno po drugim takie miejsca, jest dla mnie bardzo smutne. Jak nie będzie sklepów, to i tak będę szukał płyt.

Zbieram też książki. Mam wiele książek związanych z historią Opery Narodowej. Kolekcjonuję też libretta oper dziewiętnastowiecznych (wydania z epoki). Jakże cieszy czytanie przekładu libretta „Napoju Miłosnego” Donizettiego pióra Karola Kurpińskiego, który jako dyrektor, dyrygent, ojciec opery polskiej, człowiek, który prawykonał z Chopinem jego koncerty fortepianowe znalazł jeszcze czas, aby przełożyć libretto z włoskiego na polski! Mało tego, tłumaczył w taki sposób, aby sylaby zgadzały się z włoskimi, żeby można było po polsku śpiewać bez zmiany rytmu. 

Pasjonuje mnie też pierwsze 30 lat XX wieku, w kontekście mojego zainteresowania historią Europy Środkowej. To, co się stało wtedy w muzyce, chociażby w Rosji, było niezwykłe, jak również dopełnianie się i wzajemne przenikanie świata plastyki i muzyki. Zastanawiam się – analizując biografie moich ukochanych kompozytorów z dziewiętnastego wieku – jak znajdowali na wszystko czas, podczas gdy żyli znacznie krócej niż żyje się teraz. Komponowali, dyrygowali, niejednokrotnie pozostawili bogatą spuściznę listów, zakładali instytucje kultury, a przy tym nie mieli opcji kopiuj – wklej, wszystko pisali ręcznie piórem, wysyłali listy, które niekiedy docierały po paru dniach (akurat dzisiaj nie ma tej dziedzinie wielkiej różnicy). 

Jak zatem oceniasz zainteresowanie muzyką klasyczną teraz, dzisiaj? Czy to jest świat, który potrafi jeszcze porywać tłumy?

Parędziesiąt lat temu, a nawet paręnaście, mówiło się o tym, że muzyka klasyczna się kończy, że zainteresowanie nią bardzo spada. Tymczasem ostatnie lata, jak i czas obecny pokazują, że jest absolutny rozkwit muzyki! Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że ludzie potrafią ustawić się w kolejce, żeby zobaczyć transmisję opery w kinie, to znaczy, że jest dobrze. Od początku XX wieku na przykład mówi się, że opera się kończy, tymczasem ma się tak dobrze, jak nigdy dotąd. Mając niejednokrotnie przyjemność towarzyszyć na scenie Piotrowi Beczale widziałem, jak dziesiątki osób, fanów, podróżują za nim po świecie i to jest coś absolutnie niezwykłego. 

Niejednokrotnie znajomi pytają mnie, czy słucham czasem jakiejś innej muzyki, może jazzu, a może rozrywki. Nie ukrywam, że dobry jazz jak najbardziej, zdarza mi się, ale rozrywki nie. Nie mam na to ochoty. Jest tyle wspaniałych nagrań muzyki klasycznej, że nie wiem, czy mi starczy czasu, aby tych wszystkich nagrań posłuchać. 

Najciekawsza historia związana z twoją kolekcją płyt, których masz wiele tysięcy?

W moich poszukiwaniach płytowych raz w życiu miałem nieprawdopodobną sytuację. Dostałem informację, czy byłbym zainteresowany odkupieniem kolekcji płyt winylowych. Okazało się, że zmarł pewien kolekcjoner płyt i ktoś, kto to odziedziczył nie wiedział co z tym zrobić. Byłem wtedy studentem i kupiłem, ile mogłem. Były to wspaniałe nagrania, a w płytach z lat 70. znalazłem włożone wycinki z prasy z recenzjami danego albumu, wszystko było precyzyjnie skatalogowane. Poczułem się tak, jakbym dostał kawałek czyjegoś życia. Zbiory, przeżywając swojego właściciela, czynią go tak naprawdę właścicielem przechodnim. 

Zbierasz też partytury. Która jest dla ciebie szczególna i co niezwykłego zawiera?

Mam na przykład partyturę Symfonii Niedokończonej Schuberta, wydanie z lat 20. XX wieku, gdzie są zapiski kogoś, kto chodził na próby różnych wybitnych dyrygentów i zapisywał ich uwagi. Na pierwszej stronie są nazwiska dyrygentów i konkretne daty prób, na których ten ktoś dokładnie z tą partyturą siedział i słuchał. To ogromnie działa mi na wyobraźnię. Natomiast najstarsza partytura, jaką posiadam, jest z początku XVIII wieku. 

Przypominasz sobie jakąś nietypową sytuację związaną z którąś z twoich partytur?

Tak, to była historia! Dosłownie na pięć minut przed wejściem na scenę, aby zadyrygować koncert fortepianowy Czajkowskiego, olbrzymi kubek ciepłej herbaty z cukrem i cytryną przewrócił się na róg mojej partytury, zlepiając go w taką masę papierową, którą znamy z zajęć plastycznych. Oczywiście zadziałało Prawo Murphy’ego i był to dokładnie ten róg, który służy do przewracania stron. Do tego momentu nie wiedziałem, ile można przebiec w 4 minuty, które mi wtedy zostały, wpadłem do łazienki i intensywnie trzęsąc nutami pod suszarką do rąk rozklejałem poszczególne strony. Udało mi się na tyle, że wszystko się przewracało, zdążyłem na scenę i partytura działa do dzisiaj. Nie ma to jak nuty radzieckiego jeszcze wydawnictwa, z kategorii „gniotsia, nie łamiotsia”. 

Czy pozwalasz sobie na to, aby na scenie się wzruszyć?

Jeżeli muzyka kogoś nie wzrusza, to nie powinien się tym zajmować. Oczywiście nie chodzi o to, żeby łza się co chwilę lała z oka, ale zwłaszcza w muzyce operowej są momenty, które powalają. 

Czy zawsze wiedziałeś, że będziesz dyrygentem, który będzie prowadził zarówno koncerty symfoniczne, jak i opery?

W naszych czasach porobiło się tak, że są dyrygenci, którzy robią albo to, albo to. Natomiast ja dostałem zaproszenie, aby być asystentem w Operze Narodowej, gdy kończyłem staż asystencki w Filharmonii Narodowej. Jest to tak skonstruowane, że jeżeli można podążać za mistrzem i obserwuje się próby, godzinami spędzając czas w operze, to później jest to nie do odrobienia. Warto też zauważyć, że zawód dyrygenta narodził się właśnie przy okazji oper, a nie muzyki symfonicznej. Przez cały XIX wiek najważniejszym miejscem dla kompozytora do zrealizowania swoich marzeń była opera. Chociażby dla Mozarta czy też Beethovena, który to pomimo komponowania genialnych symfonii marzył o sukcesie w operze. 

Co robisz, jeżeli nie dyrygujesz, nie uczysz się partytur, nie słuchasz płyt, nie podróżujesz? Czy umiesz wtedy odpoczywać?

Hmm…można na przykład zająć się katalogowaniem płyt! (śmiech) Jest to oczywiście syzyfowa praca, która może zająć każdy czas. Tak naprawdę ważne jest to, co powiedział Brahms: – Aby lepiej grać, trzeba więcej czytać. Pamiętam, jak kiedyś wziąłem do ręki „Kwiaty polskie” Tuwima będąc za granicą i to było jak uderzenie w splot słoneczny. Zupełnie inaczej się je czyta, gdy jest się z daleka od kraju. 

Co myśli Łukasz Borowicz, gdy patrzy w lustro? 

Najczęściej to, że ogromnie się cieszę, że jest mi dane to wszystko przeżywać. Rzeczy, o których nie marzyłem. Jestem też bardzo szczęśliwy, że wracam do domu. Tak jak to będzie dzisiaj wieczorem. Nawet na niedługi czas, ale aby być z najbliższą osobą – ukochaną Gabą. 

Pierwsze, co robię, to od razu rozpakowuję wszystko, chowam walizkę. Dzięki temu nie ma wrażenia, że to poczekalnia dworcowa. Po prostu dom jest domem.

Patrycja Piekutowska
Komentarze (1)

Eva Lavery
Eva Lavery31.05.2018, 08:46
Jestem pełna podziwu dla ludzi którzy spędzają życie „ z walizki” aby nam dać tak cudowną muzykę. W ten sentyment włączam tez Ciebie Patrycjo 🤗😂
Proszę czekać..
Zamknij