Znaleziono 0 artykułów
23.10.2019

Mary Komasa: Chcę być głosem mojego pokolenia

23.10.2019
Mary Komasa (Fot. materiały prasowe)

Dopóki nie pokochamy siebie na nowo, nie będziemy mogli kochać innych ludzi, zwierząt, naszej planety. I nic się nie zmieni – mówi Mary Komasa. Z kompozytorką i wokalistką rozmawiamy o jej drugiej płycie „Disarm”, inspiracjach Kubrickiem, Lemem i Mykietynem, a także o równie sławnym rodzeństwie. 

Spotykamy się chwilę po wyborach. Sama też nieprzypadkowo ustaliłaś datę premiery płyty na ten szczególny dzień. Dlaczego?

Staram się, żeby przypadków nie było. Ten album wychodzi jednocześnie w kilku krajach na świecie, a przecież nie wszędzie są teraz wybory. „Disarm” porusza ważne dla mnie tematy, a dzień wyborów parlamentarnych to dzień, w którym ludzie zaczynają analizować swoje wybory życiowe. Płyta komentuje naszą rzeczywistość, więc mogę się tylko cieszyć, że wyszła właśnie w tym momencie.

Mary Komasa (Fot. materiały prasowe)
Mary Komasa (Fot. materiały prasowe)

I jak się czujesz po wyborach?

Słodko-gorzko. Wynik był do przewidzenia, ale nadzieja umiera ostatnia. Nie mam złudzeń. Oczekuję od ludzi tylko, że będą chodzić na wybory. Sukcesem było to, że po 1989 roku te wybory były najczęściej uczęszczanymi. Ludzie ruszyli do urn. To, że rezultat nie był taki, jakiego bym sobie życzyła, to już moje wewnętrzne cierpienie. Ale dumna jestem z tego, że poszli i poczuli się odpowiedzialni. Często się ostatnio zastanawiam, czy fakt, że polityka jest teraz taka agresywna, nie jest wynikiem tego, że przestaliśmy siebie kochać. Jesteśmy samotni i smutni, więc uciekamy w politykę. Walczę o równe prawa dla wszystkich i to jest dla mnie niezwykle ważny temat, zarówno na pierwszej, jak i na drugiej płycie.

Czy „Disarm” to płyta polityczna? 

Gdy pracowałam nad albumem, pojechałam do Londynu spotkać się z producentem. Nagle na horyzoncie pojawił się brexit. Gdy spotkaliśmy się pół roku później, brexit był już poważnym zagrożeniem. Nie mówiąc o tym, do czego doszło teraz. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak długo żyliśmy w bańce. Nasze wygodne pokolenie trzydziestolatków odsuwało od siebie trudne pytania. Ta płyta skonfrontowała mnie z nimi i pozwoliła mi odpowiedzieć sobie na wiele z nich.

Najnowszy teledysk, wyreżyserowany przez Anję Rubik „Be a Boy”, to manifest tolerancji.

Absolutnie tak. To wideo wyszło, gdy na całym świecie trwał Pride Month. Bardzo się zdziwiłam, gdy zobaczyłam, co się działo na Marszu Równości w Białymstoku i potem w Lublinie. Ten teledysk to sygnał dla środowisk LGBTQ+, że takie osoby jak ja czy Anja je wspierają. Pękło mi serce, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że tydzień przed premierą teledysku z Mostu Łazienkowskiego skoczyła Milo, transpłciowa dziewczyna. Nie znałam jej, ale ta sytuacja kompletnie mnie rozwaliła. I często myślę, co by było, gdyby ta piosenka wyszła tydzień wcześniej. Może taka osoba jak ona zobaczyłaby, że ktoś wyciąga do niej rękę. To może naiwne myślenie. Nie chcę bawić się w Boga, ale marzę o tym, że jeśli ktoś w totalnej depresji jej posłucha, to może stwierdzi: „Tak, mam jednak po co żyć i jest jeszcze dobro na tym świecie”. Wideo było inspirowane musicalami i Broadwayem. Zależało nam, by w taki nieinwazyjny sposób pokazać równość w miłości.

Czyli uważasz, że sztuka może zmienić rzeczywistość?

Wierzę w moc sztuki. Zostałam w ten sposób wychowana. Jestem tym, kim jestem, właśnie dzięki sztuce. Jeśli mogła ukształtować mnie i moje rodzeństwo, to dlaczego nie może tego zrobić z kimś innym? Absolutnie wierzę w to, że sztuka ma bezpośredni dostęp do naszych uczuć i wrażliwości. I jako artystka chcę z tego korzystać.

Czy w obecnych czasach da się być artystą niezaangażowanym politycznie?

To zależy od artysty. Ja mam poczucie odpowiedzialności za ludzi, a dzięki temu, że wykonuję taki właśnie zawód, mam możliwość wypowiedzi. Znam artystów, który się nie angażują politycznie. Ja się angażuję nie wprost, ale moi odbiorcy mogą czytać to jednoznacznie. Jestem pierwszą, która wyjdzie na barykady, jeżeli czuję, że trzeba. Mogę komuś pomóc, gdy widzę, że kopie się leżącego. Mam to w sobie, ale rozumiem, że nie każdy ma. I nie mogę nikogo za to oceniać.

Debiutancka płyta wyszła cztery lata temu. Co się z tobą działo przez ten czas – artystycznie i życiowo?

Na pewno dojrzałam. Odpowiedziałam sobie na trudne pytania, które odkładałam na później, gdy byłam młodsza. Czy mój głos ma rację bytu? Czy może być słyszalny? Po co jestem na tym świecie? Gdy przekroczyłam trzydziestkę, to nagle te pytania mnie uderzyły. Jestem przekonana, że ludzi z roczników 1985-1987 wciąż nurtują. Dorastaliśmy w rzeczywistości, która poniekąd niczym się nie różniła od reszty świata. Mieliśmy dostęp absolutnie do wszystkiego. Byliśmy buntownikami bez powodu. I nagle mierzymy się z brutalną rzeczywistością. Ta płyta przypadła właśnie na ten moment w moim życiu. Każdą z tych piosenek, które są dla mnie strasznie osobiste, mogłabym schować do szuflady i powiedzieć: „Basta, nie pokazuję tego, bo za bardzo się odsłaniam”. Stąd ten tytuł „Disarm”, czyli „rozbrój się”. Stwierdziłam jednak, że pokażę każdą z tych piosenek i podzielę się ze światem tym, przez co przechodziłam. Muzycznie pracowałam podobnie jak przy pierwszej płycie. Zrobiłam research głównie z muzyki klasycznej i chodziłam dużo do teatru. Bardzo zainspirowała mnie muzyka Pawła Mykietyna do „Fedry” Krzysztofa Warlikowskiego, którą widziałam w Paryżu. Siedziałam z dyktafonem na przedstawieniu. Uwielbiam kompozycje Mykietyna. Jest on dla mnie źródłem inspiracji na tym samym poziomie, co Stanisław Lem, któremu zadedykowałam ten album, dziękując mu za „Solaris”. To dla mnie najpiękniejsza opowieść o miłości. Tej trudnej, rozczarowującej, ale będącej jednak celem naszego życia. Można wyfrunąć na inną planetę, żeby jej szukać.

Mam nieodparte wrażenie, że „Disarm” jest o wiele bardziej melancholijny, gorzki i przestrzenny niż pierwsza płyta.

To dlatego, że mój świat się rozleciał. Już nie myślę, że jest piękny i dobry. Wiem, że to brzmi bardzo naiwnie jak na trzydziestoparolatkę. Ja nadal wierzę w jego dobro, ale musiałam się uzbroić w siłę. I paradoksalnie się rozbroić. Widząc, że moje słowa mogą zmienić przynajmniej najbliższe otoczenie, mieć wpływ na rzeczywistość choćby w małym promilu. Mam nadzieję, że ta płyta sprawi, że ktoś spojrzy na swoje pozamykane uczucia i zacznie rozbijać od środka warstwy skorup, które na siebie nakładamy. Sama się z tym zmierzyłam. Mam poczucie, że w dzisiejszych czasach przestaliśmy kochać siebie. Dopóki nie pokochamy siebie na nowo, nie będziemy mogli kochać innych ludzi, zwierząt, naszej planety. I nic się nie zmieni.

Mary Komasa (Fot. materiały prasowe)

W utworze „Taste” śpiewasz: „Give me revolution”. Jaką rewolucję masz na myśli?

Czuję się głosem mojego pokolenia. I chcę nim być. Nie wysyłajmy kolejnej Mission Voyager w kosmos. Chciałabym żeby moja płyta była tą Golden Record z tej misji, ale skierowaną do ludzi, bo przestaliśmy się komunikować. Moją rewolucją jest to, żebyśmy znów znaleźli nić porozumienia.

W piosence „Degenerate love” śpiewasz: „There is no heaven for us, our future is not bright”. Nie brzmi to optymistycznie. 

Ale pod koniec tego utworu odwracam sytuację i śpiewam, że niebo jednak jest, a jedyną nadzieją jest miłość. 

Skąd w tobie tyle bólu?

Jestem przesiąknięta melancholią. Wychowałam się na piosenkach Ewy Demarczyk i na Witkacym. „Matka” Witkacego to była sztuka, którą mój ojciec wystawił ze studentami w szkole teatralnej, gdy miałam pięć lat. Z tym wzrastałam, no to kim innym mogłabym być?

Jak określiłabyś gatunek, jaki uprawiasz? Co sądzisz o moim określeniu „dream pop noir”?

Bardzo fajnie to nazwałeś. Mam problem, żeby nazywać to, co robię. Szczególnie, gdy jestem w Stanach i pytają mnie, jaką muzykę robię, to zawsze coś kręcę, więc może zacznę używać tego określenia.

Jak ci się pracuje z mężem, który współtworzył „Disarm”, kompozytorem Antonim Komasą Łazarkiewiczem?

Bardzo łatwo. My zazwyczaj przebywamy razem przez 24 godziny na dobę. Pracujemy wspólnie przy różnych projektach. Przez ostatnie cztery lata zrobiłam masę filmów i seriali z Antkiem, współtworząc do nich muzykę. Dzięki temu wypracowaliśmy wspólny język. Wiedzieliśmy więc, czego chcemy od mojej płyty. Mamy do siebie całkowite zaufanie. Poza tym wychowaliśmy się w takim systemie. Nasi rodzice zawsze pracowali razem. Nie przynosimy pracy do domu. My zawsze jesteśmy w pracy. Nawet moje sny są do niej podpięte. A śnię bardzo intensywnie i budzę się z pomysłami. Czasami wcale nie mogę spać, bo tak silnie działa moja wyobraźnia. Nasz układ z Antkiem jest rewelacyjny, bo stymulujemy się nawzajem. Mam to szczęście, że mój mąż rozumie to, co robię, a ja rozumiem to, co tworzy on.

Czym jest to czarne pudełko, które pojawia się w twoich nowych teledyskach? Skojarzyło mi się z obeliskiem z „Odysei Kosmicznej 2001 ” Stanleya Kubricka.

Kubrick był moją inspiracją. Jestem zafascynowana science fiction i kosmosem. Wspominaliśmy już „Solaris” i ten czarny ocean. Poza tym black box to także scena teatralna, gdy się na nią spojrzy z pozycji widowni. A ja na moich koncertach jestem bardzo teatralna. To jest też ukłon w tę stronę. Teatr jest moją ogromną inspiracją. Wychowałam się w budynkach teatrów. Zawsze miałam motyle w brzuchu, bo tam dzieje się coś naprawdę niebywałego.

Właśnie wydałaś płytę. Twój brat Szymon z sukcesem koncertuje z pieśniami. Film „Boże Ciało” Jana podbija polskie kina i zagraniczne festiwale. Zaplanowaliście zmasowany atak rodziny Komasów na kulturę?

Nikt z nas tego nie planował. Jakiś czas temu Jasiek do mnie pisał z pytaniem, kiedy mam premierę płyty, a gdy mu powiedziałam, że w weekend w połowie października, odparł, że wtedy do kin wchodzi jego film. Niesamowity zbieg okoliczności. To nie jest dla nas łatwy moment. Jesteśmy dość wymęczeni emocjonalnie. Myślę, że każdy z nas będzie miał w przyszłym miesiącu zjazd. A to przecież nie koniec. Ja będę pracować nad europejską trasą, bo moja płyta wychodzi nie tylko w Polsce, Jasiek wyjeżdża do Stanów promować oscarowo „Boże Ciało”, Szymon na kontrakty śpiewacze po całym świecie.

Jak ci się podoba film Jana i ostatnia płyta Szymona „Polish Love Story”? 

Byłam przy powstawaniu płyty Szymona, wszystko ze mną konsultował. Bardzo się cieszę, że ma do mnie takie zaufanie. O filmie Jaśka nie wiedzieliśmy absolutnie nic. Nie mogłam być na wcześniejszych pokazach, bo nie było mnie w Polsce, a on nie chciał mi wysłać żadnego linku, mówiąc, że muszę film zobaczyć w kinie. Obejrzałam go na festiwalu w Gdyni. Kompletnie mnie rozwalił. Jasiek ma niesamowitą zdolność do zachowywania świeżości w kinie. Wychodzę z jego filmów uniesiona nad ziemię. Mój brat jest szalenie wrażliwy. To introwertyk, ale jego filmy są ekstrawertyczne i niezwykle emocjonalne. Dotykam w nich takich jego miejsc, do których na co dzień nie do końca mam dostęp. Seans „Bożego Ciała” to był dialog z bratem, odebrałam go bardzo osobiście.

Jesteście wobec siebie krytyczni?

Jesteśmy szczerzy. A przestaliśmy być cyniczni. To była kiedyś nasza reakcja na obawę, czy kolejny członek rodzeństwa da radę. Trudne zawody sobie wybraliśmy. Niby byliśmy do nich przygotowani przez naszych rodziców, ale przecież nigdy nie wiadomo, kto w jaki sposób zmierzy się z rzeczywistością.

Pochodzisz z rodziny o artystycznych korzeniach i osiągnięciach. Pomaga ci to, czy obciąża cię? 

Nie myślę o tym, bo zawsze tak miałam. Nie znam innej sytuacji. Rodzice wychowali nas w duchu naprawdę ciężkiej pracy. Nie budzisz się nagle i myślisz: będę reżyserem, wokalistką, śpiewakiem operowym czy performerką. To są lata studiów i stawiania sobie wysoko poprzeczki. Wpakowaliśmy się wszyscy w zawody, które wiążą się z naprawdę trudnymi wyborami życiowymi. 

Co planujesz w najbliższej przyszłości? 

W listopadzie gram koncerty w Wiedniu i Berlinie. Trasa w Polsce rusza od nowego roku. Planuję ją z orkiestrą, kwartetem smyczkowym i elektroniką w różnych konfiguracjach. Dużo pracy przede mną, ale bardzo się z tego cieszę. I jestem na to gotowa.

 

Maciej Ulewicz
Proszę czekać..
Zamknij