
To płyta spokojna, muzyka ciszy. Chciałem nią odrobinę ocieplić nasze życie – mówi Zbigniew Preisner o najnowszym albumie „My Life – Preisner’s Music!”, który został wydany tuż przed jego 70. urodzinami. Nad płytą pracował wraz z Dominikiem Wanią. Z kompozytorem i pianistą rozmawiamy o upływie czasu, polskiej wrażliwości, słowiańskiej melancholii i znaczeniu kultury w budowaniu zjednoczenia.
Panie Zbigniewie, premiera płyty „My Life – Preisner’s Music!” została zaplanowana na kilka dni przed pana 70. urodzinami. Nowy album to rodzaj podsumowania?
Zbigniew Preisner: Na płycie umieściliśmy 17 utworów, które skomponowałem dla istotnych dla mnie filmów. Wybrałem te, które są reprezentatywne, czyli powstały w różnych latach mojej pracy zawodowej. Zaczynając od późnych lat 80., czyli „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego, kończąc na „Forgotten We’ll Be” (pol. „Zostaniemy zapomniani”) Fernanda Trueby. Można więc powiedzieć, że jest to rodzaj podsumowania. Chociaż gdybym miał takowe stworzyć, pewnie potrzebowałbym jeszcze kolejnych pięciu lub sześciu płyt.
Co te 17 utworów o panu mówi? Dlaczego właśnie one?
ZP: Oryginalnie ta muzyka była grana przez orkiestry, chóry i solistów. Tutaj, razem z wybitnym pianistą Dominikiem Wanią, potwierdzamy, że jeśli muzyka ma dobrze napisaną melodię, sprawdza się także w wersji na solowy instrument. Chciałem połączyć napisane przeze mnie tematy z filmów z geniuszem, jaki reprezentuje Dominik Wania. W tym projekcie on dał od siebie swoją interpretację i spokrewnioną z nieskończonością wyobraźnię, ja – moją melodyjność. Choć faktem jest, że płyta „My Life – Preisner’s Music!” jest w zasadzie efektem przypadku.

Dominik Wania: Zbigniew Preisner dał mi dużą wolność interpretacyjną, mając świadomość, że po 10 latach współpracy dobrze znam jego oczekiwania. Wiem, jak się w tej przestrzeni poruszać, na co mogę sobie pozwolić, czego nie nadużywać. Z racji tego, że przede wszystkim zajmuję się muzyką improwizowaną, sporo tu spontaniczności. Priorytetowo traktuję melodię, natomiast sposób prowadzenia akompaniamentu, dobór harmonii jest po mojemu wzbogacony. Nie lubię przerostu formy nad treścią. Nie chciałem dodawać rzeczy, które zupełnie nie są tej muzyce potrzebne. Ona sama w sobie ma nieprawdopodobną siłę.
Panie Dominiku, reinterpretowanie dobrze znanej muzyki filmowej, granej przez wielkie orkiestry, na język wyłącznie fortepianu było wyzwaniem?
DW: Choć fortepianowi najbliżej brzmieniem do orkiestry, ujęcie jej wszystkich kolorów jest wyzwaniem. Jednak muszę przyznać, że nie sugerowałem się brzmieniem orkiestry. Jeśli w danym momencie, dajmy na to, grały flety, nie czułem przymusu, by interpretować ten moment tak, jak zrobiłyby to instrumenty dęte. Podszedłem do tego typowo planistycznie, pozwalając sobie na dozę improwizacji.
Panie Zbigniewie, wspomina pan, że najnowsza płyta była efektem przypadku. Co ma pan na myśli?
ZP: Odbierałem honorowe obywatelstwo Bielska-Białej, miasta, w którym się urodziłem. Z tej okazji postanowiłem zorganizować koncert. Skontaktowałem się z Dominikiem i zaproponowałem mu, że wybiorę kilkanaście utworów, które on zinterpretowałby w swoim stylu. Nie mieliśmy ani jednej próby. Po prostu zagraliśmy je przed publicznością Bielska-Białej. Wystawiłem mikrofony i stwierdziłem, że jeśli to wyjdzie, podzielimy się nagraniem z szerszą publicznością. Jeśli nie, zniszczymy taśmy. Dominik zagrał to w tak fantastyczny sposób, że publiczność słuchała jak zamurowana. Atmosfera była niezwykła. Nie montowaliśmy materiału, więc słuchacze mogą poczuć się tak, jakby byli tam razem z nami.
Pracujecie ze sobą już ponad 10 lat. Co najbardziej cenią sobie panowie w tej współpracy?
DW: Niezwykle doceniam wrażliwość Zbigniewa Preisnera, która przemawia w każdym napisanym, zorkiestrowanym dźwięku. Cenię to, że jego muzyka jest tak nieprawdopodobnie spójna. Także z moją wrażliwością. W jego muzyce doceniam, że pozwala artyście na uwolnienie wyobraźni, chociaż jest określona. Jest elastyczna i uniwersalna.
ZP: Dominik ma niezwykłe możliwości interpretacyjne, niewiarygodną technikę, ale przede wszystkim ma w sobie coś, co bardzo sobie cenię – pokorę. Pokorę do siebie, do muzyki i do mediów. A to bardzo istotne.
Panie Dominiku, pokora jest dla pana istotna?
DW: Ta niewymuszona – zdecydowanie. Jest przecież też ta sztuczna, na pokaz. Sądzę, że tę szczerą i prawdziwą wynosi się z domu. Objawia się przede wszystkim szacunkiem do ludzi i autorytetów. A to szczególnie istotne w momencie, gdy te autorytety się załamują. Zapominamy o szacunku do starszych i tych, którzy tworzyli przed nami i nam te ścieżki rozwoju umożliwili. Jako wykładowca Akademii Muzycznej w Krakowie staram się na to też zwracać uwagę moim uczniom.

Wybitna krytyczka, profesorka Columbia University Annette Insdorf bardzo pozytywnie wyraża się o tej płycie. Pisze, że – szczególnie słuchając utworu „Lost and Love” – ma wrażenie, że gdyby Fryderyk Chopin i Keith Jarrett mieli potomka, to byłby nim właśnie Zbigniew Preisner. Jakie to uczucie słyszeć takie słowa na swój temat? I na temat swojej interpretacji?
ZP: Bardzo mnie to cieszy. Nie spodziewałem się takiej recenzji od Annette Insdorf, profesor wydziału filmowego Columbia University, która wraz ze studentami bardzo dokładnie przygląda się takim filmom, jak np. „Dekalog” Krzysztofa Kieślowskiego. To podstawa edukacji rozkładana na czynniki pierwsze. Analizuje każdy dźwięk. Takie słowa od niej to wyróżnienie. Nie wiem tylko, czy sobie na nie zasłużyłem.
DW: Czytając te słowa, czuję niedowierzanie. Porównanie do dwóch najwybitniejszych postaci, które są wzorem kanonu wykonawczego – z jednej strony muzyki klasycznej, z drugiej jazzowej, improwizowanej – sprawia, że czuję onieśmielenie i zarazem dumę. Lepszych wzorców nie można sobie wyobrazić. Szczególnie, że te dwie postaci są mi absolutnie bliskie, więc może gdzieś podświadomie ta estetyka w mojej interpretacji wybrzmiewa.
Skoro już o Fryderyku Chopinie mowa, to właśnie słynny kompozytor i pianista wypowiedział słowa: „czas to najlepsza cenzura, cierpliwość najdoskonalszy nauczyciel”. Czego panów nauczył czas?
ZP: Dla mnie najważniejsze jest 11. przykazanie Mariana Turskiego – „nie bądź obojętny”. Nie można być obojętnym na zło, którego jesteśmy świadkami. Dlatego zawsze byłem i pozostaję wyrazisty. Zabieram głos, bo absolutnie wyznaję tę zasadę. Urodziłem się w 1955 roku. Pamiętam kryzys kubański z 1962 roku i pamiętam, jak w szkole uczono nas, że jeśli usłyszymy alarm, trzeba schować się pod ławką i nakryć gazetą, bo to może uratować nam życie. Pamiętam grudzień 1970 roku i masakrę w Gdańsku. Pamiętam też piękny zryw Solidarności i stan wojenny, a potem entuzjazm 1989 roku i wejście do Unii Europejskiej. Wolność! Byłem świadkiem wielu przemian. Tego, co działo się dobrego i złego. I wiem, że gdy ma miejsce to drugie, nie wolno milczeć. Nigdy.
DW: Czas nauczył mnie odwagi. Tego, by nie bać się podejmować pewnych decyzji, bo potem może być już na nie za późno. Staram się maksymalnie wykorzystywać czas i okoliczności, które mi sprzyjają i które pojawiają się na mojej drodze. Nie jest to łatwe, bo przysłaniający oczy strach potrafi sprawić, że z tej drogi zbaczamy.
Fryderyk Chopin mówił też, że „czuje się sam, sam, sam, chociaż otoczony…”. Jak to jest z samotnością muzyków? Jaką panowie mają z nią relację?
DW: Z natury jestem introwertykiem i sądzę, że to w mojej muzyce czuć. Tworzenie wymaga ciszy i samotności. Potrzebuję tego czasu i przestrzeni tylko dla siebie.
ZP: Tadeusz Kantor powiedział kiedyś takie piękne zdanie – „bronić będzie mnie moja wyobraźnia, chronić moja samotność”. I absolutnie się pod tym stwierdzeniem podpisuję. Gdy piszę muzykę, jestem sam z kartką. Z nutami i z filmem. Cechą artystów jest samotność. Ja ją lubię, nigdy nie musiałem się jej uczyć.
Panie Dominiku, powiedział pan, że w pana muzyce czuć, że jest pan introwertykiem. A myśli pan, że czuć w niej pana „polskość”, polską wrażliwość?
DW: Na pewno czuć w niej słowiańskość. Wyrosłem na polskich, dwudziestowiecznych kompozytorach, pokroju Witolda Lutosławskiego, Grażyny Bacewicz, Henryka Mikołaja Góreckiego. To we mnie mocno zakorzenione i pewnie to w mojej wrażliwości czuć. Składową tego jest oczywiście smutek. Niezamierzony, naturalny. To nie są emocje wystudiowane, wyuczone czy w jakimś stopniu teatralne. To wynika z naszej historii i z tego, czego jako naród doświadczyliśmy. Mieczysław Kosz, wybitny pianista jazzowy, który bardzo młodo zmarł, mawiał, że „tylko smutek jest piękny”. Przychylam się do tego.

A u pana, panie Zbigniewie? Mówiąc o muzyce filmowej – pracuje pan nad nią głównie w projektach międzynarodowych. Pisze pan dla kina europejskiego i amerykańskiego. Na ile z pana muzyki można wyczytać polską wrażliwość?
ZP: To, że jesteśmy z Polski i że mamy – jak podkreślał Krzysztof Kieślowski – nasz charakter pisma naznaczony słowiańskim smutkiem, pozostaje w nas bez względu na to, z kim i gdzie pracujemy. Jeśli tylko jest taka możliwość, nagrywam muzykę w Polsce. Chociaż nie jest to łatwe. Nawet największych hollywoodzkich producentów zawsze przekonywałem do tego, by przyjechać do kraju i ścieżki dźwiękowe tworzyć z polskimi orkiestrami. One też mają w sobie tę słowiańską melancholię. Często nagrywałem w Londynie i powiem szczerze, że wolę tę naszą polską wrażliwość. Może tam, za granicą, są za bardzo precyzyjni? Tu muzyka ma swoją duszę. Ma w sobie to, co ja. Tę melancholię, której w muzyce szukam. Zazwyczaj nagrywam z Sinfonią Varsovią i Filharmonią Narodową. To orkiestry na światowym poziomie. Takie, z którymi porozumiewamy się właściwie bez słów. Ja tę polskość i Polskę kocham. Chociaż często jej nie rozumiem.
Co ma pan na myśli?
ZP: Proszę pamiętać, że Polska przetrwała dzięki kulturze. Czasy rozbiorów, epoki wojny, komunizmu. Polacy przetrwali dzięki temu, że czytano Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Stanisława Lema, słuchano muzyki Karola Szymanowskiego, Fryderyka Chopina, Ignacego Paderewskiego. Co dzisiaj widzimy, gdy wejdziemy na jakikolwiek portal internetowy? Pierwsze nagłówki to wiadomości, potem biznes, sport, kącik towarzyski. A gdzie jest kultura? Na samym dole, gdzieś po prawej stronie. To ciężkie czasy dla młodych artystów. Chociaż żyjemy w dobie internetu i pozornie łatwiej się przebić, nie ma już wielkich zysków ze sprzedaży płyt. To epoka platform streamingowych, które artystom płacą grosze. Mam to szczęście, że mam 70 lat i karierę robiłem w innych czasach. Zarabiałem poważne pieniądze, bo moje płyty sprzedawały się w milionach egzemplarzy. Chciałbym, żeby kultura była poważniej traktowana, a artyści bardziej wspierani. Także przez państwo. Bo gdy nastaną ciężkie czasy, znów będziemy śpiewać „Mury” Jacka Kaczmarskiego czy moje „Miejcie nadzieję”. Znów będziemy zwracać się ku artystom, by opatrzyli rany.
DW: W trudnych czasach ludzie uciekają w sztukę, co doskonale pokazała pandemia. Zamknięci w czterech ścianach, sięgaliśmy po literaturę, muzykę, kulturę. To dodawało nam siły, pozwalało się zbliżyć, zjednoczyć. Doskonale rozumiem, że jako państwo mamy inne priorytety niż kultura. Mamy inne inwestycje na głowie. Ciężko też się porównywać do krajów pokroju Francji, które miały zupełnie inną historię od naszej. Musieliśmy od zera budować państwo i myślę, że jak na możliwości, które mamy, robimy to naprawdę nieźle. Nie ma co narzekać. Artyści w Polsce mogą grać, mamy sporo festiwali. Warto byłoby je jeszcze dofinansować, ale to inna kwestia. Możemy się od Zachodu uczyć, bo rzeczywiście – jako muzyk – widzę różnice w pewnych sferach. Jednak nie wszystko powinniśmy przekładać jeden do jednego. Ważne, by wspierać twórców, bo muzyka sprzyja oderwaniu się, polepszeniu samopoczucia. A to dzisiaj cenne.
Mam wrażenie, że właśnie to robi pan płytą „My Life – Preisner’s Music!”, która w tych trudnych, niepewnych czasach otula, daje trochę ciepła.
ZP: Tak, chciałem tą płytą odrobinę ocieplić nasze życie. To płyta spokojna, muzyka ciszy. Zawsze nagrywam taką muzykę, której sam chciałbym posłuchać. I dokładnie tego potrzebowałem. Kiedyś mówiło się, że Sienkiewicz pisze ku pokrzepieniu serc, prawda? Taką rolę powinna mieć dzisiaj sztuka. Jeśli nie będziemy inwestować w kulturę, będziemy musieli zacząć inwestować w fabryki z bronią. Kultura jednoczy. A tego dzisiaj potrzebujemy. Za wszelką cenę musimy też wspierać Ukrainę, która odpierając ataki Rosji, walczy o pokój całej Europy. Jednocześnie trzeba pamiętać, że kompromis między dobrem a złem oznacza, że wygrywa zło. Ukraińska armia stała się najsilniejszą i zarazem sprawdzoną w boju europejską siłą zbrojną. Naszym obowiązkiem jest przyjęcie jej do NATO. Żyjemy w trudnych, niepewnych czasach. Nie jestem aż takim optymistą, by mówić, że sztuka zmieni świat, ale na pewno go nie pogorszy. A to w dzisiejszych czasach już coś.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.