Znaleziono 0 artykułów
20.12.2021

Historia, rodzina i piłka nożna, czyli najlepsze seriale 2021 roku

20.12.2021
(Fot. materiały prasowe)

„Sukcesja” – o tym serialu huczą ostatnio wszystkie media. Wybuchowy finał trzeciego sezonu sprawił, że fani prześcigają się w pochwałach dla twórców, a produkcję już obwołano najlepszą w 2021 roku. A przecież ostatnich dwanaście miesięcy nie sprzyjało tak jednoznacznym werdyktom.

2021 rok okazał się dla fanów seriali niezwykle ciekawy i bogaty. Twórcy odcinkowych form od lat rozwijają skrzydła, podejmując odważne i oryginalne decyzje. Nierzadko poziomem innowacji wyprzedzają filmy kinowe. Oczywiście ostatni rok zakwitł niesamowitymi serialowymi tytułami także ze względu na pandemiczne ograniczenia i limity w kinach. Platformy i stacje telewizyjne miały okazję zabłysnąć – w pełni z tej szansy skorzystały. Oto subiektywne zestawienie najciekawszych serialowych wydarzeń kończącego się roku.

„Wytępić całe to bydło”, HBO

(Fot. materiały prasowe)

Trzymająca w napięciu, obowiązkowa lekcja historii. Kiedy Raoul Peck podróżował po świecie ze swoim nominowanym do Oscara filmem „Nie jestem twoim murzynem”, zauważył, że prezentowana na ekranie historia wydaje się niektórym obca. Tak jakby narracja o rasizmie, prezentowana na ekranie, miała być wyłącznie amerykańska, nie francuska, nie portugalska, nie belgijska. Stąd wzięła się potrzeba stworzenia przekrojowej opowieści, która rzucałaby światło na koleje europejskiego kolonializmu, naświetlałaby sposoby, w jaki konsekwentnie wykrzywiana jest historyczna narracja, sięgałaby do mrocznych, wstydliwych korzeni dzisiejszej cywilizacji, zbudowanej – choć tak bardzo staramy się o tym zapomnieć – na wyzysku i ludobójstwie. Czteroczęściowy serial Pecka miesza materiały archiwalne z aktorskimi rekonstrukcjami. Podróżując od Ameryki przez Afrykę, Peck uświadamia widzom, że od lat karmieni są zmanipulowaną, jednostronną wersją historii, jak najdalszą od obiektywizmu. I że kolonialna mentalność wciąż odciska piętno na współczesnym świecie.

„Klangor”, CANAL+

(Fot. materiały prasowe)

Pierwszy oryginalny polski serial powstały od początku do końca w ramach CANAL+ SERIES LAB – i jeden z najlepszych kiedykolwiek wyprodukowanych przez stację. Gęsta, utrzymana w skandynawskiej estetyce opowieść o traumatycznych losach rodziny Wejmanów. Kiedy znika ich córka, rozwiązuje się worek z rozmaitymi, dotąd omijanymi szerokim łukiem, tematami, problemami i grzeszkami. Świetne, nieoczywiste role Ostaszewskiej, Jakubika, Mecwaldowskiego, Eleryka i Aleksandry Popławskiej, doskonała gwardia młodych aktorów, konsekwentna reżyserska ręka Łukasza Kośmickiego („Ukryta gra”), ziarniste, kreujące wrażenie chłodu i niebezpieczeństwa zdjęcia Witolda Płóciennika. Pełne, psychologiczne portrety i nieoczywiste zwroty akcji, jak najdalej od klisz i stereotypów. Polskie seriale wielokrotnie próbowały dorosnąć do zachodnich wzorców, zatrzymując się jednak na poziomie podróbki. Tym razem udało się bez kompleksów wkroczyć do pierwszej ligi.

„Pani dziekan”, Netflix

(Fot. materiały prasowe)

Uszczypliwa i niezwykle celna komedia o rzeczywistości akademików, nieuciekająca od tematów cancel culture, pokłosia #metoo, komercjalizacji edukacji i uprzywilejowania w obrębie jej struktur. Grająca rolę pierwszej Azjatki i kobiety na stanowisku dziekanki (Welcome to 2021!) Sandra Oh jest w tej słodko-gorzkiej roli fenomenalna. A wspiera ją prześwietna ekipa na drugim planie, wśród niej takie legendy jak Bob Balaban czy genialna Holland Taylor. Pani dziekan musi wprowadzić swój wydział w nowe czasy, a jednocześnie poradzić sobie z wymagająca adopcyjną córką, odmawiającym asymilacji tatą, kopiącym pod nią dołki dawnym dziekanem, kochankiem, który obecnie jest jej pracownikiem, i narzekającymi na wszystko starszymi wykładowcami, którzy drżą na najmniejszą wzmiankę o jakichkolwiek zmianach. Multitasking na poziomie profesjonalnym, znany też jako „przeciętny dzień z życia każdej kobiety”. Osadzenie akcji w pozornie odległym dla nas świecie nie zamyka tej produkcji na szerszą publiczność. Cymes!

„Sceny z życia małżeńskiego”, HBO

(Fot. materiały prasowe)

Klasyk Ingmara Bergmana po bardzo udanym liftingu. Hagai Levi („Terapia”), zainspirowany książką „The End of Love” francusko-amerykańsko-izraelskiej socjolożki Evy IIlouz, uwspółcześnia i niuansuje miłosny dyskurs towarzyszący rozstaniu. – W oryginale Johan jest zimnym, szowinistycznym dupkiem. Jako widz w ogóle nie potrafiłem się z nim zidentyfikować. Marianna kojarzyła mi się z anachronicznym modelem kobiety zależnej, podległej, słabej, która oczywiście przechodzi potem jakąś ewolucję, ale ja nie mogłem takiej postaci zaprosić na ekran (...) Podczas lektury scenariusza podmieniłem w głowie płeć i doznałem olśnienia. Zobaczyłem przed sobą mężczyznę [w roli Jonathana Oscar Isaac], który nie miał problemu z wzięciem urlopu ojcowskiego, bo nie tkwi w starych stereotypach. I kobietę [Mirę gra Jessica Chastain]: silną, odnoszącą sukcesy w pracy, ambitną, skupioną nie tylko na domu – mówił reżyser w rozmowie z Vogue.pl. Nieoczywistą, emocjonalnie złożoną całość mistrzowsko niosą na swoich ramionach grający główne role aktorzy. Dla współczesnych trzydziesto- czy czterdziestolatków nowe „Sceny...” to materiał z potencjałem kultowym o wiele wyższym niż „Seks w wielkim mieście”.

„Kolej podziemna”, Amazon Prime Video

(Fot. materiały prasowe)

Reżyser tego miniserialu, nagrodzony Oscarem Barry Jenkins, zmagał się z podobnym wyzwaniem co Hagai Levi: jak udoskonalić coś postrzeganego jako doskonałe? „Kolej podziemna” oparta jest bowiem na wyróżnionej nagrodą Pulitzera powieści Colsona Whiteheada. Tytułowa kolej to w istocie szlak ucieczki zbiegłych niewolników, sieć domostw, w których można się zatrzymać, wspierających organizacji, jednostek, społeczności, bezpiecznych tras. Scenariusz przedstawia ucieczkę młodej niewolnicy Cory (fenomenalna Thuso Mbedu). Jenkinsowi udało się tchnąć w tekst Whiteheada filmową iskrę, stworzyć coś niezwykle bogatego wizualnie, w czym widz za każdym razem w pełni się zatapia. Na niemal magiczny poziom wznoszą go stali współpracownicy Jenkinsa – operator James Laxton („Moonlight”, „Gdyby ulica Beale mogła mówić”) i kompozytor Nicholas Britell (także „Sukcesja”). Naturalnie symboliczny wymiar tej opowieści nigdy nie rozmienia się na drobne w patosie, serial nie popada też w moralizatorski ton. Pozostaje fascynującą przygodą, charyzmatyczną opowieścią o niezwykłych losach i porywającą, choć brutalną, lekcją historii.

„Mare z Easttown”, HBO

(Fot. materiały prasowe)

To nie był najbardziej wyczekiwany serial roku. Historia małomiasteczkowej detektywki usiłującej przyszpilić mordercę nastolatek brzmiała jak wiele innych. Wybijało się oczywiście nazwisko Kate Winslet, powracającej do telewizji po raz pierwszy od dekady – zresztą znowu z Guyem Pearcem u boku. Minęło kilka tygodni i zainteresowanie finałem serialu zablokowało serwery HBO Max, ustanawiając rekord platformy. Publiczność wciągnęła się w tę gęstą opowieść dzięki Mare – postaci łączącej tysiąc przeciwieństw, zaskakującą i znajomą jednocześnie. Winslet gra ją bez krygowania się – z wałeczkami, odrostami, jako ożywczo zwyczajną. Serial Brada Ingelsby i Craiga Zobela odczarowuje stereotypy na temat przedmieść i obala utrwalone przez seriale mity, dotyczące pracy detektywów. To też ważny głos w dyskusji o zdrowiu psychicznym. Ważkie tematy plus doskonała forma – czego chcieć więcej?

„Sprzątaczka”, Netflix

(Fot. materiały prasowe)

Oparty na wspomnieniach Stephanie Land serial wkrótce po premierze wskoczył do czołówki najchętniej oglądanych produkcji w historii Netflixa. To historia młodej matki, która usiłuje odejść od przemocowego partnera i usamodzielnić się, jednak los rzuca jej kolejne kłody pod nogi. Alex dwoi się i troi, ale te wysiłki nie przynoszą niemal żadnych wymiernych efektów – choć pracuje niemal cały czas, absurdalnie skonstruowany system nie jest w stanie konstruktywnie jej wesprzeć, a pozornie błahe przeszkody piętrzą się, osiągając monstrualne rozmiary. „Sprzątaczka” jest gęsta od celnych, wrażliwych obserwacji. Opisuje syndrom sztokholmski, który często przejawiają osoby doznające przemocy w domu. Śledzi kolejne absurdy systemu mającego w teorii wspierać samotne matki, a w istocie przedkładającego biurokrację nad człowieka i jego potrzeby. Podchodzi niewygodnie blisko tematu dziedziczonej traumy, choroby psychicznej, uzależnienia i toksycznych relacji nie tylko z partnerem, lecz także z rodzicem. Historia Alex, zmuszonej udowodnić, że padła ofiarą przemocy, choć nie ma na to dowodów w postaci siniaków, zgłoszeń czy obdukcji, wyda się znajoma wielu widzom. Sercem tej produkcji jest wspaniała Margaret Qualley w roli głównej i jej prawdziwa i ekranowa matka, Andie MacDowell.

„Ted Lasso”, Apple TV+

(Fot. materiały prasowe)

2021 rok przyniósł drugi sezon firmowanego przez Jasona Sudeikisa serialu. Sympatia do piłki nożnej (u autorki tego tekstu raczej wątła) nie jest warunkiem, by pokochać tę historię o perypetiach wiecznie uśmiechniętego (ale czy szczęśliwego?) trenera futbolu amerykańskiego, który ma poprowadzić drużynę piłki nożnej w Anglii. Ted nie wie jednak, że właścicielka klubu Rebecca Welton (dzięki tej roli Hannah Waddingham stała się nową gwiazdą telewizji) zatrudniła go z nadzieją, że klub zniszczy, a ona w ten sposób zemści się na niewiernym eksmężu, dla którego AFC Richmond był oczkiem w głowie. Tak zaczyna się pasmo komediowych mikrokulminacji, zbudowanych na napięciach między bohaterami, lecz także na ich wewnętrznych tarciach. Urokliwy, lekki kostium okrywa płaszczykiem świat pełen prawdziwych problemów i strapień, a zaludniony genialnie napisanymi, zniuansowanymi postaciami. Prym wiodą tu Brett Goldstein jako starzejący się mrukliwy piłkarz Roy Kent i Juno Temple w roli Keeley Jones, WAG o złotym sercu i zaskakująco wysokim IQ. Towarzysząc akcji, widz ma szansę nie tylko dobrze się bawić, lecz także, równolegle z Tedem i innymi bohaterami, zastanowić nad własnymi sprawami i sprawkami. Liczne nagrody dla tego tytułu nie powinny dziwić – o ile pierwsza odsłona była po prostu dobra, o tyle druga jest doskonała.

Anna Tatarska
Proszę czekać..
Zamknij