Znaleziono 0 artykułów
23.11.2022

Obietnica jakiejś prawdy: Dlaczego seryjni mordercy nas fascynują

23.11.2022
Fot. Mat. prasowe Netflix

Opowieści o seryjnych mordercach składają obietnicę powiedzenia czegoś ważnego o społeczeństwie. Mają zdradzić jakąś zaklętą tajemnicę. Seryjny morderca może być uwodzicielem albo oblechem, charyzmatykiem, oszustem, głupcem lub nieszczęśnikiem, ale najważniejsze, że niezależnie od charakteru, naruszając porządek społeczny, ma szansę obnażyć coś ważnego. 

Ryan Murphy – którego najnowszy, poświęcony seryjnemu mordercy Jeffreyowi Dahmerowi serial pozostaje od wielu tygodni netfliksowym hitem – wdrapał się na telewizyjny Olimp. Recyklinguje klasykę i popkulturę, a jednocześnie napędza go ambicja, by tworzyć komentarze społecznej, politycznej, medialnej rzeczywistości.

Jego bogata filmografia obejmuje wiele projektów, które można uznać za próby Wielkiego Amerykańskiego Serialu – projektów zbudowanych na telewizyjnych i B-klasowych gatunkach, takich jak opera mydlana, slasher, seriale dla młodzieży, reality shows i eksploatacyjne docu-soapy. Seryjni mordercy zamieszkują te opowieści w takiej liczbie, jakby obejmował ich dodatkowy przydział na fabuły. Są wśród nich ci wzorowani na autentycznych postaciach i ci inspirowani ikonami popkultury, a do tego hurtowa liczba zupełnie epizodycznych postaci wkraczających na scenę tylko po to, by za chwilę z niej zniknąć. A nie biorę pod uwagę nawet sprawców masowych (fikcyjnych, lecz bliskich rzeczywistości) masakr ani O.J. Simpsona, któremu poświęcono pierwszą odsłonę serii „American Crime Story”; nie liczę też, rzecz jasna, bohaterów popełniających morderstwo w obronie własnej. Ameryka Ryana Murphy’ego jest krajem, który tak bardzo znormalizował sobie rozlew krwi na ulicach, że seryjny morderca staje się tam odpowiednikiem polskiego pirata drogowego: grasuje ich tylu, że trudno na żadnego nie trafić.

Najbardziej groteskową, a zarazem upiornie zabawną ilustrację konstrukcji tego uniwersum dostarcza wczesny i najbardziej bezczelny serial Murphy’ego „Bez skazy” (dostępny na HBO Max i Canal+). W jego szóstym sezonie piękna i podstępna Czarna Wdowa zostawia bohaterów na pewną śmierć i ucieka z miejsca zbrodni przez las – tylko po to, by sama stać się ofiarą innego seryjnego mordercy. Nikt nie może się czuć bezpiecznie!

Ton farsy, z jakim Murphy potrafi – a na pewno potrafił – snuć swoje opowieści o seryjnych mordercach, nie jest oczywiście jedynym. Jego karierę zbudowały rozpiętość gatunkowa i umiejętność łączenia bardzo sprzecznych emocji – szyderstwa i rozpaczy, radości i wzruszenia, beztroski i patosu. Bo chociaż trudno nie czuć ekscytacji, kiedy Czerwone Diabły ganiają za narcystycznymi bohaterkami „Królowych krzyku”, serce wciąż się łamie na myśl o innym wątku z „Bez skazy” – tym, w którym ofiary kończą wypchane jak pluszowe misie, z guzikami zamiast oczu. 

W „American Horror Story: Asylum” duże stężenie seryjnych morderców na metr kwadratowy szpitala psychiatrycznego jest nie tak znowu wybujałą metaforą rzeźni, jaką bywała opieka psychiatryczna w latach 50. w Stanach (dość powiedzieć, że główną bohaterką tego sezonu jest poddawana terapii konwersyjnej lesbijka, dziennikarka uwięziona w tytułowej placówce w czasie prowadzonego przez siebie śledztwa). Druga odsłona „American Crime Story”, czyli „Zabójstwo Versace” – Murphy jest tu pomysłodawcą i producentem, a całość napisał piekielnie zdolny brytyjski scenarzysta Tom Rob Smith – jest przekrojowym obrazem zabójczej amerykańskiej homofobii lat 90., serialem tak intymnym, jak epickim. I chociaż Andrew Cunanan, zabójca słynnego projektanta, jest tu postacią centralną, najważniejsze są portrety jego ofiar: produkcja poświęca kolejne odcinki postaciom zamordowanych mężczyzn i wdowie po jednym z nich.

W poszukiwaniu mrocznego autorytetu

Poważne czy satyryczne, seriale z imperium Ryana Murphy’ego obrazują przekonanie, że w samej figurze seryjnego mordercy – bez względu na to, czy to autentyczna osoba, czy ostentacyjnie przerysowana klisza ze slashera – kryje się jakaś głębsza prawda. Opowieści o seryjnych mordercach składają obietnicę odsłonięcia mrocznego podbrzusza społeczeństwa, jakiejś zaklętej, lepkiej tajemnicy – korupcji, niewydolności prawa, przemocy domowej za schludnymi firankami. Seryjny morderca może być uwodzicielem albo oblechem, charyzmatykiem, oszustem, głupcem lub nieszczęśnikiem, ale najważniejsze, że niezależnie od charakteru, naruszając porządek społeczny, ma szansę obnażyć coś ważnego. 

W bardzo dosłowny, a zarazem przewrotny sposób realizował tę misję Dexter Morgan – przez lata seryjny morderca numer jeden w telewizji sprzed fali ekranizacji true crime. „Dexter” łączył w sobie kilka sprzeczności (z tak dużą gracją, że spędziłam teraz minutę, zastanawiając się, czy nazwać je „pozornymi”). Po pierwsze był to serial o seryjnym mordercy, który jest zarazem stróżem prawa i tych dwóch ról nie da się od siebie odczepić. To potworność przekształca Dextera w figurę szeryfa czuwającego nad społecznością i nawet jeśli zarówno serial, jak i sam bohater komplikują relację tych dwóch tożsamości – pozostają one nierozdzielne. Po drugie, „Dexter” był w takim samym stopniu jak, dajmy na to, „Sześć stóp pod ziemią”, serialem o amerykańskiej rodzinie. Intrygi napędzały relacje pomiędzy rodzeństwem, ważne dla akcji były: żałoba po zmarłych rodzicach, rola męża, w końcu ojca. Znakomity, jednorazowy powrót po latach („Dexter: Nowa krew”) udał się, ponieważ twórcy pamiętali, co było najważniejsze w najlepszych sezonach serialu. 

Ale Dexter był nie tylko kimś, z kim łatwo empatyzować – outsiderem, któremu trudno przystosować się do społecznych oczekiwań. Był też facetem z – wpojonym przez ojca – kompleksem zbawcy, w zepsutym świecie pełnym zbrodni. Ten element po latach może się wydawać niepokojący: Dexter „po godzinach” jest tak wydajny, tak skuteczny w dopadaniu innych seryjnych morderców, ponieważ nie krępują go zasady krępujące pracę policji. Ergo, potrzebujemy zbawcy w postaci seryjnego mordercy, ponieważ amerykańska policja ma za mało uprawnień. Jest to założenie dziś w oczywisty sposób problematyczne – ale może być też obrazem wewnętrznych sprzeczności zarówno instytucji, jak i gatunku serialu policyjnego. Dexter Morgan był bliski widzom, ponieważ sensacyjną intrygę napędzały jego problemy z godzeniem różnych społecznych ról i oczekiwań. Więc może także z tymi rolami i oczekiwaniami było coś nie tak?

Kathleen Turner jako gospodyni domowa zafascynowana seryjnymi zabójcami

W 1994 r. John Waters nakręcił „Serial Mom” – kpina tego filmu, wymierzona w medialną obsesję na punkcie zabójców, pozostaje na czasie tak bardzo, że nic, tylko czekać, aż Ryan Murphy postanowi przerobić go na serial Netfliksa.

„Serial Mom” (w Polsce pokazywany pod absurdalnie przetłumaczonym tytułem „W czym mamy problem?”) należy do rzadziej oglądanych, bardziej mainstreamowych filmów Watersa, kręconych po śmierci legendarnej Divine, z Hollywoodzkimi gwiazdami. Oczywiście, wcześniejsza filmografia twórcy „Różowych flamingów” pełna jest przestępców, szaleńców i obrzydliwców – „Multiple Maniacs” z 1970 r. rozpoczynają się od masowego mordu. Ale „Serial Mom”, bardzo wiernie (za budżet 13 mln dolarów) imitując estetykę najntisowych filmów familijnych, szydzi z mieszczuchów nie z zewnątrz, a z środka. Tytułową matkę gra Kathleen Turner, femme fatale lat 80.; jej bohaterka, zafascynowana seryjnymi zabójcami gospodyni domowa, przemierza zamożne przedmieścia, mordując nieznośnych sąsiadów i nastolatków – to pogrzebaczem z pchlego targu, to pieczenią z jagnięcia. Bardziej pasowałby tu termin „spree” niż „serial killer”, ale darujmy sobie te niuanse amerykańskiej kultury; przywołuję ten film trochę z innego powodu. Otóż poza frajdą z tworzenia krwawej choreografii (do jednego z zabójstw dochodzi przy dźwiękach piosenki z musicalu „Annie”) Watersa interesują też opowieści, które współuczestnicy wydarzeń oraz ich obserwatorzy zaczynają dopisywać do historii morderczyni. Syn, wielbiciel kina gore, w sądzie rysuje plakat promocyjny do miniserialu opartego na postaci matki; ktoś wygłasza do dziennikarzy apoteozę bohaterki jako feministycznej ikony. Wprawdzie żarty z feministek w latach 90. były trochę innymi żartami niż teraz, ale też niektóre z dowcipów, zamiast się zestarzeć, znajdują nowy kontekst, nowy dyskurs do obśmiania – i czasami, jak w tym wypadku, z nieśmiesznych stają się całkiem trafne. 

(Nawiasem mówiąc, John Waters od wielu lat przyjaźni się z odsiadującą wyrok za morderstwo Leslie Van Houten z „Rodziny” Mansona. Poświęcił kobiecie esej w zbiorze „Role Models”, gdzie nie tylko opisuje ich znajomość, lecz także rozlicza się z własnej, widocznej zresztą we wczesnych filmach, fascynacji bandą Mansona). 

Jeden morderca, dwa spojrzenia

Jak wielu milenialsów z małych miejscowości, przeżyłam licealną fascynację powieścią „American Psycho” i jej autorem Bretem Eastonem Ellisem. Uwodziła mnie – oczywiście – brutalność i cynizm tej prozy oraz jej chory konsumpcjonistyczny nadmiar. Ekranizację w reżyserii Mary Harron z 2000 r. uznałam wówczas za zbyt „ocenzurowaną”, za mało brutalną, tchórzliwą i komercyjną, „pod publiczkę”. Mój nastoletni mózg nie mógł się bardziej mylić; dziś książka Ellisa wydaje mi się w najlepszym razie grafomańska, w najgorszym – narcystyczna. Oglądany zaś po latach film, przeciwnie – zaskoczył mnie humorem, zjadliwością i trzeźwością ujęcia tematu toksycznej męskości. Harron jest zbyt mądra, by zginać plecy w poszukiwaniu głębi mrocznej duszy Patricka Batemana; wie, że jest on po prostu żałosnym typem z piłą mechaniczną i wyciąga z pięknego Christiana Bale’a niepokojący geniusz komediowy. „Ellis widział ból Batemana. Harron widziała ból, jaki Bateman sprawia innym”, podsumowała po latach queerowa krytyczka Jude Ellison Sady Doyle w swoim bardzo energetyzującym (i zdumiewająco zabawnym) tekście. 

Ożywiona Wikipedia: Nowy nurt opowieści biograficznych

Dziś rekordy popularności biją ekranizacje true crime; kiedy ogłoszono, że „Historia Jeffreya Dahmera” jest pierwszym sezonem kolejnej antologii ze stajni Ryana Murphy’ego (zatytułowanej „Potwór”), zdziwiłam się, bo myślałam, że wiadomo to było od początku. Dla Murphy’ego to w końcu samograj: dziś czysta fascynacja osobnikami w typie Teda Bundy’ego wymaga szerszego kontekstu, większej opowieści (o amerykańskim społeczeństwie, oczywiście). W masowej produkcji adaptacji trud crime da się więc od jakiegoś czasu zauważyć coś, co pewien złośliwy recenzent nazwał nurtem wikipedyjnym w biopicach – oznacza to dosyć wierne ilustracje biograficzne, a tak naprawdę ożywienie notki z Wikipedii przez znanych aktorów. 

Takim filmem jest – ponownie sięgnijmy po repertuar Netfliksa – poprawny „Dobry opiekun” o seryjnym mordercy pielęgniarzu, zabijającym pacjentów przez kilkanaście lat, w kilkunastu szpitalach, zatruwając kroplówki. Perspektywa pielęgniarki, która zaprzyjaźnia się z tym całkiem zwyczajnym, uroczym nowym kolegą z pracy, zostaje dobrze wykorzystana, jednak nie pozwala zachłysnąć się czarem mężczyzny (kolejna biograficzna rola Eddiego Redmayne’a), ale pokazuje zranienie, ból nadszarpniętego zaufania. Niestety wierne odtwarzanie na ekranie kolejnych zdarzeń (w filmie nie zmieniono imion i nazwisk autentycznych postaci) nie składa się na szerszy obraz, który pokazałby, dlaczego szpitale okazały się idealnym i tak bezpiecznym – dla mordercy – miejscem łowów. 

Choć traktowanie figury mordercy jako dobrej soczewki może być zwodnicze albo po prostu szkodliwe – dotyczy to przemysłu rozrywkowego kapitalizującego ludzką krzywdę, ale też przekonania, że przemoc, bezprawie i egoizm mówią o ludziach więcej niż życzliwość, empatia czy bezinteresowność.

Prawdziwa zbrodnia jest zbyt nudna na serial

„W zamknięciu”, czteroczęściowy kryminał na podstawie scenariusza Stevena Moffata, dostępny u nas na Netfliksie, ma całą galerię czarujących postaci: faceta, który zabił swoją żonę, jego kumpla z celi – seryjnego mordercę dowcipnisia, księdza, który z każdą minutą znajduje się bliżej popełnienia morderstwa, i korepetytorkę matematyki, która… Nie zdradzę, zresztą przywołuję tę pigułkę czystej kryminalnej frajdy z zupełnie innego powodu. Otóż z wywiadów promocyjnych ze Stevenem Moffatem – facetem, który napisał flirciarskiego pana Hyde’a w „Jekyllu” i uczynił z Moriarty’ego w „Sherlocku” ikonę seksu – najbardziej utkwił mi w pamięci moment, kiedy Moffat przyznaje, że największą i bardzo przewrotną inspiracją do pisania był dla niego inny brytyjski miniserial, oparty na faktach i postaci prawdziwego seryjnego mordercy Dennisa Nilsena „Des” z Davidem Tennantem w roli głównej. Moffat wspomina, że kiedy oglądał ten serial, nie mógł spać, i jest to największa pochwała, jaką może obdarzyć swojego kolegę i współpracownika (Tennant gra księdza w serii „W zamknięciu”).
Ożywiony na ekranie Dennis Nilsen jest piekielnie nudnym człowiekiem, bo też większość seryjnych morderców to nudziarze; w prawdziwej przemocy nie ma nic ciekawego; ból jedynie niszczy i otępia. Aby w swoim scenariuszu stworzyć kryminał, który będzie ćwiczeniem z etyki, ale też otwarcie bezpretensjonalną rozrywką, Moffat musiał mieć również z tyłu głowy obraz mordu jako jednostajnie ponurego, pozbawionego zagadki i ekscytacji; musiał rozdzielić prawdę i fikcję grubą krechą.

Klara Cykorz
Proszę czekać..
Zamknij