Znaleziono 0 artykułów
15.12.2021

Paula: Od 20 lat żyję z dwubiegunówką

15.12.2021
Fot. Getty Images

Paula zachorowała nagle, choć „choroba” może nie jest tu najlepszym słowem. Utarło się myślenie, że choroba to coś, co mija, co można wyleczyć, przechorować. Chorobę afektywną dwubiegunową można jedynie leczyć. A potem zaakceptować.

Noży w domu nie ostrzę. Na wszelki wypadek, żeby nie kusić losu. Kiedy słyszę, że ktoś z przejęciem mówi, że ma myśli samobójcze, prawie wzruszam ramionami. Ja z takimi myślami żyję już prawie 20 lat. Przyzwyczaiłam się do nich. Tak jak do depresji, która wraca co kilka miesięcy w różnym natężeniu. I do leków, choć te chyba najtrudniej było mi zaakceptować. Dwie próby odstawienia pokazały mi jednak skutecznie, że farmakologia to dla mnie jedyna droga. Jest mi coraz łatwiej, bo niewiele już pamiętam z czasów przed ich braniem. Kiedyś wierzyłam, że „jeszcze będzie normalnie”, miałam marzenia, myślałam, że wszystko ode mnie zależy, że mogę się naprawić. Dziś jestem pogodzona z losem.

Zagryzanie zębów nic nie daje 

Zachorowałam nagle, w wieku 23 lat. Przygotowywałam się do egzaminów na architekturę i długo byłam przekonana, że gwałtowny spadek nastroju jest wywołany związanym z tym stresem. To był trudny czas pod wieloma względami. Rozstałam się po kilku latach z chłopakiem, moi rodzice nie akceptowali mojego wyboru studiów, tata przez kilka miesięcy się do mnie nie odzywał. Żyłam w przekonaniu, że kiedy zdam na wymarzone studia – to wszystko minie. Dostałam się. I nie minęło nic. Nadal ledwo rano podnosiłam się z łóżka, miałam niską samoocenę i głębokie przekonanie, że spotka mnie wszystko, co najgorsze. Pierwszy rok upłynął mi w totalnej depresji, ale ja cały czas oszukiwałam się, że to kwestia wymagających studiów. Długo zresztą miałam tendencję do wmawiania sobie, że jeśli przeprowadzę jakąś zmianę w życiu, to wszystko przejdzie. Miałam taką wizję, że moje fatalne samopoczucie to kara od Boga za pychę. Że w życiu byłam zbyt pewna siebie i teraz przyszła nauczka. Że jak to przetrwam i się zmienię, to wróci dawne samopoczucie. Z perspektywy czasu już wiem, że zagryzanie zębów nic nie daje. 

Fot. Getty Images

Przełomowa okazała się wizyta u dentysty. Brzmi dziwnie, ale kiedy człowiek jest w głębokiej depresji, to z tego stanu potrafią go wybudzić zaskakujące rzeczy. Do stomatologa wybrałam się z dziurą w ósemce. Na miejscu okazało się, że sytuacja jest nie do opanowania i ząb trzeba wyrwać. Nie było już czasu ani możliwości, by podać znieczulenie. Zdecydowałam się na rwanie i piłowanie na żywca. Ból był straszny – w trakcie zabiegu, tuż po nim, następnego dnia i jeszcze przez cały następny tydzień. I okazało się, że ten ból przyniósł mi ulgę. W końcu coś bolało mnie mocniej niż moja dusza. Ten wyjątkowy stan dał mi też jakieś przyzwolenie na zaopiekowanie się sobą. Miałam wymówkę, żeby nie wychodzić do świata, leżeć w łóżku i gapić się w ścianę. Pierwszy raz pomyślałam, że skoro tak dobrze się czuję w sytuacji, która obiektywnie jest nieprzyjemna, to coś musi być ze mną nie tak.

Nieuleczalna

Trafiłam do rejonowego psychologa, a po kilku raczej nieprzyjemnych spotkaniach dostałam skierowanie do psychiatry. Leki przepisał mi na pierwszej wizycie. Bez jakiegoś dłuższego tłumaczenia. Ja chyba też specjalnie nie pytałam. Mój tok myślenia był taki, że jestem chora, więc się leczę, żeby się wyleczyć. Nikt mi nie powiedział, że depresja, a tak właściwie choroba afektywna dwubiegunowa, którą finalnie u mnie zdiagnozowano, nie jest czymś, co można wyleczyć.

Moje doświadczenie z lekarzami jest słodko-gorzkie. Długo szukałam psychiatry, który poświęci mi czas, zrobi pogłębiony wywiad, odpowiednio dobierze leki. Wiele z moich doświadczeń bardziej przypominało wizytę u lekarza pierwszego kontaktu: 10 minut z wypisaniem recepty. Równolegle chodziłam do terapeuty. Nie było mnie stać na prywatne wizyty, więc byłam zdana na terapię z NFZ. To też różnie się kończyło. Spotkałam wspaniałych specjalistów, ale też wiele osób, które dawały mi odczuć, że moje problemy nie są ważne.

W rodzinie również nie miałam wsparcia, więc zafiksowałam się na myśli, że jak poznam kogoś, kto mnie pokocha i zaakceptuje, to znowu będę zdrowa. To było już po kilku dobrych latach chorowania i po epizodzie w szpitalu. Męża poznałam przez internet. W tamtym czasie byłam tak głęboko pogrążona w smutku, że praktycznie nie miałam życia towarzyskiego i tylko w sieci potrafiłam choć trochę się otworzyć. Związek trwał kilka lat, potem ślub, trochę przeze mnie wymuszony, i po roku rozwód. To była katastrofa. Mąż kazał mi odstawić leki, bo uważał, że nasze problemy biorą się z leczenia. Zabronił mi chodzenia do terapeuty, chciał, żebym mu usługiwała. Odstawienie to nie był dobry pomysł. Wszystkie problemy wróciły ze zdwojoną siłą.

Najgorszy jest smutek

W czasie rozwodu od wielu osób słyszałam, że to jedno z najgorszych życiowych doświadczeń. Prawda jest taka, że jak się pozna depresję, to nic już nie jest okropne. Nic nie jest straszniejsze od niej. Podczas mojego chorowania przeżyłam swój rozwód, śmierć mamy na raka i wykrycie u mnie nieoperacyjnego guza przy rdzeniu kręgowym obok pnia mózgu. Dowiedziałam się o nim przypadkiem, podczas rezonansu magnetycznego, który zrobiono mi na oddziale w szpitalu psychiatrycznym. Guza postanowiono wyciąć od razu, ale operacja nie wyszła. Powiedziano mi, że mogę umrzeć praktycznie każdego dnia, że nie ma ratunku. I, o dziwo, z tą świadomością było mi całkiem nieźle. Miałam poczucie, że moje modlitwy o śmierć zostały wysłuchane i nie będę się już długo męczyć. 

Przez 10 lat żyłam z myślą, że nie ma co kupować dobrych butów na zimę, bo pewnie nie dożyję jesieni. Guz się rozrastał, a lekarze byli bezradni. Jeśli akurat nie chorowałam na depresję, to koncentrowałam się na szukaniu różnych, alternatywnych rozwiązań. Depresja odbiera człowiekowi całą sprawczość, czyni go bezsilnym. To w momentach, kiedy mnie opuszcza, staję się człowiekiem zadaniowym. Może dlatego informacja o guzie mnie nie załamała, tylko ożywiła. To była jakaś sprawa, jakiś cel.

W końcu po latach lekarze w Sosnowcu zdecydowali się wyciąć guza. Długo nie chciałam dać się przekonać, bo po pierwsze przyzwyczaiłam się do życia na kredyt, a po drugie operacja niosła za sobą ryzyko całkowitego paraliżu. Nie miałam na to siły, ale w końcu dałam się namówić. Po operacji przez dłuższy czas jeździłam na wózku. Guza udało się usunąć, ale wiele powikłań jest ze mną do dziś. Mam lekki niedowład, uszkodzony móżdżek. Długo można by wymieniać, ale po co? Przywykłam do nich.

Jak robi się gorzej, zgłaszam się do szpitala

Obecnie każdy dzień zaczynam od garści tabletek. Trzy z nich są psychiatryczne. Biorę leki na depresję, stabilizujące i na stany psychotyczne. W ostatnich latach do depresji doszły psychozy. Kiedy jest naprawdę źle, a leki przestają działać, to zaczyna mi się wykrzywiać twarz w lustrze. Czuję, że wydzielam nieprzyjemny zapach. Mam halucynacje. Jest to przerażające. Wolę nie wracać do tego myślami. Nauczyłam się, że jak robi się trochę gorzej, to od razu zgłaszam się do szpitala.

Zaczyna się zwykle niepozornie – przestaję odbierać telefony, unikam rozmów. Bywa, że po prostu mam gorszy dzień, ale jeśli to się przedłuża, obserwuję siebie wnikliwiej. Jeśli trwa to kilka dni, a ja nie przekroczyłam granicy, po której wstydzę się przyznać, że znów się zaniedbałam i nie wyłapałam nawrotu, to od razu dzwonię do swojego lekarza. Kładę się na oddział. Zmieniam leki i wracam do życia. A raczej do jego wybrakowanej postaci, bo po lekach wypłaszcza się wszystko. Nie tylko złe emocje, te dobre niestety też. To chyba najtrudniej mi zrozumieć i zaakceptować. Czasem po cichu marzę o lekkiej hipomanii, o czymś, co tchnęłoby we mnie trochę życia. Niestety, choruję na III typ choroby dwubiegunowej. Manii doświadczyłam tylko raz w życiu, na skutek brania leków. Pojechałam wtedy z dnia na dzień do Egiptu i chyba było mi tam całkiem dobrze.

Olga Święcicka
Proszę czekać..
Zamknij