
„Głoś to na górze” Jamesa Baldwina to opowieść o dojrzewaniu w rasistowskiej Ameryce lat 30. XX wieku, poczuciu obcości w rodzinie i mocno konserwatywnej afroamerykańskiej społeczności. To też zapis prób zrozumienia własnej nieheteronormatywności.
Tym, co zaskakuje już od pierwszych stron „Głoś to na górze”, pierwszej powieści Jamesa Baldwina, jest przepełniona miłością próba zrozumienia swoich bohaterów i bohaterek, a także opisywanego świata. Mimo że to właśnie pochwała miłości jako klucza do szeroko rozumianego wyzwolenia charakteryzuje późniejsze ostre, pełne gniewu i krytyczne teksty amerykańskiego pisarza, często literackie debiuty są drastycznym oderwaniem od tego, co dotychczas było znajome, od tego, w czym autor lub autorka się wychowali. Tymczasem „Głoś to na górze”, mam wrażenie, bardziej osadza Johna Grimesa, alter ego samego Baldwina, w świecie opresji, zarówno rasistowskich Stanów Zjednoczonych, jak i religijno-konserwatywnej czarnej społeczności Harlemu, niż bohatera od niego uwalnia. Jest w tym pewien paradoks, powieść bowiem powstawała etapami. Co prawda pisarz rozpoczął pracę nad nią jako 17-latek jeszcze w Nowym Jorku, ale zakończył podczas pobytu w Szwajcarii, mając 27 lat. Wyemigrował do Europy w latach 40. z nadzieją na ucieczkę od wszechobecnego rasizmu, który nie tylko obserwował, lecz także go doświadczył. Potrzebował świeżego powietrza.
Pierwsza powieść Jamesa Baldwina „Głoś to na górze” jest częściowo autobiograficzna
Akcja powieści rozgrywa się w dniu 14. urodzin wspomnianego Johna, od sobotniego do niedzielnego poranka, w latach 30. XX wieku w Harlemie, w czasach wielkiego kryzysu. Główny bohater wychowuje się w biednej wielodzietnej rodzinie. Jest nieślubnym synem Elizabeth, głęboko religijnej kobiety, dla której wyjście za mąż za starszego nawróconego grzesznika (choć niestroniącego od przemocy domowej), pastora Gabriela, było jak los wygrany na loterii. W pojedynkę z dzieckiem groziły jej wieczne potępienie i jeszcze większa bieda. Jej drugi syn, poczęty już w małżeńskim łożu, Roy, to skory do bójek nicpoń i awanturnik. Bracia, choć sobie wierni, znajdują się na dwóch biegunach relacji rodzinnej. Baldwin pisze: „[…] nikt nie spodziewał się po Royu tego, czego się spodziewano po Johnie. Wszyscy modlili się, żeby Bóg odmienił serce Roya, ale to od Johna oczekiwano, że będzie dobry, że będzie dobrym przykładem dla innych”. Zatem naszemu głównemu bohaterowi towarzyszy nieustanna presja społeczna ściśle wprzęgnięta w nauki głoszone przez ojczyma z ambony kościoła Świątyni Ognia Ochrzczonego.
„Głoś to na górze” opisuje codzienność afroamerykańskiej społeczności na początku XX wieku i znaczenie Kościoła w jej życiu
Na drugim planie w retrospekcjach Baldwin przedstawia losy afroamerykańskiej społeczności z początków XX wieku, z czasów Wielkiej Migracji z Południa na Północ. To dobry kontekst, bo umieszcza rodzinę Grimesów i jej losy na linii czasu zmian w stosunku do czarnych w USA i w samej społeczności, uniwersalizując ich doświadczenia. Fantastycznie napisane są tu zwłaszcza wspomnienia Elizabeth – jej pragnienia zmiany życia, wyjazd na Północ, poznanie ojca Johna i konsekwencje, jakie niósł ten związek. Wreszcie też czytelnicy otrzymują rewelacyjną postać ciotki Florence (gdyby Baldwin żył, mógłby poświęcić jej oddzielną powieść!), siostry Gabriela, postać silną i niezależną, która odrzuciwszy religijny rygor brata, nie boi się wytknąć mu moralnej hipokryzji. Tymczasem Gabriel siłą swych kazań porywa wiernych.
Powieść jest głęboko zakorzeniona w historii czarnego Kościoła. Jak pisze Anna Pochmara w posłowiu: „Już w czasach kolonialnych retoryka chrześcijańska służyła zarówno jako usprawiedliwienie dla niewolnictwa, jak i jego potępienie”. Sam tytuł „Głoś to na górze” został zaczerpnięty z kolędy pochodzącej z popularnego w afroamerykańskiej twórczości gatunku spirituals, wykorzystującego biblijne narracje. Baldwin uderza w religijne tony, nadając swojemu debiutowi rys ewangelii, przesiąkniętej modlitwami i pieśniami z czarnej tradycji chrześcijańskiej.
James Baldwin subtelnie rysuje wątek homoerotycznych fascynacji nastoletniego bohatera
Pisarz, osoba otwarcie nieheteronormatywna, w swoich książkach nie uciekał od tematu orientacji. Natomiast sam fakt bycia gejem czy lesbijką rzadko kiedy idzie w parze z Kościołem, niezależnie od tego, czy mówimy o Harlemie lat 30. ubiegłego wieku, czy o Polsce 2025 roku. W debiucie Baldwin pisze o wielopoziomowym poczuciu wyobcowania przez Johna. Jest tam m.in. pociąg do facetów, jeszcze bardzo szczątkowy, ledwie nastoletni. W książce przedstawiony bardzo subtelnie. Już na pierwszych stronach dowiadujemy się, że bohater zgrzeszył, bo masturbując się, myślał o „chłopcach starszych, większych, odważniejszych”. Poznajemy też 17-letniego Elishę, młodego kaznodzieję, będącego z jednej strony religijnym ideałem, do którego John aspiruje, a z drugiej – obiektem homoerotycznych fascynacji. Co prawda w ich relacji nie ma nic jawnie seksualnego, ale pragnienie dotyku (kamuflowane w kumpelskich bójkach) i potrzeba przebywania obok siebie budują pyszne dwuznaczne napięcie.
W debiutanckiej powieści James Baldwin przybliża stosunki rasowe w Stanach Zjednoczonych i dzieli się własnym doświadczeniem dyskryminacji
Przez autobiograficzność „Głoś to na górze” pozwala lepiej zrozumieć, co ukształtowało Baldwina i co wpłynęło na jego pisarstwo. W debiucie roztacza przed nami również panoramę stosunków rasowych w USA (które w przyszłości skonfrontuje z niechęcią do czarnych we Francji, ukazując globalność rasizmu). Rasizm jest niczym narkotyczny głód, który domaga się zaspokojenia. Baldwin pisze: „Miał poczucie, że pędzi ku nim śmierć i zagłada: dwaj czarni mężczyźni, sami na ulicach ciemnego, opustoszałego miasta, w którym biali polują na zdobycz – czy mogliby liczyć na miłosierdzie, gdyby ich przyłapano rozmawiających?”. Biali to zagrażająca, anonimowa i wszechobecna masa. Ich niepoczytalność paraliżuje. Ciśnie się na usta pytanie: skoro John przez kolor skóry nie może czuć się bezpieczny na ulicy, przez orientację nie będzie mile widziany w czarnym Kościele, to gdzie ma szukać swojego miejsca? Odpowiedzi przyniosą kolejne książki Baldwina.
Mimo że pisarz doświadczył rasizmu i wychowywał się w opresyjnej społeczności, jego teksty do końca pozostaną głęboko humanistyczne. W autobiograficznej książce „No Name in the Street” z 1972 roku napisał: „Każdy człowiek jest bezprecedensowym cudem. Staramy się traktować ich jak cuda, którymi są, jednocześnie próbując chronić się przed katastrofami, w jakie się zmieniają”. Jest w tych słowach wiara w człowieka przy podkreśleniu pracy, którą wszyscy musimy wykonać, aby żyło nam się lepiej. W tym roku pisarz obchodziłby 101. urodziny. To zaskakujące, że treści jego książek nadal pozostają aktualne.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.