Znaleziono 0 artykułów
25.02.2023

Demontaż atrakcji. „Tár”

25.02.2023
(Fot. Materiały prasowe)

Tár jest przemocowa na tysiąc sposobów i zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Postać napisana dla Cate Blanchett i przez nią zagrana niesie w sobie tony współczesnych problemów, wyrażając je w osobowości narcystycznej, toksycznej, oderwanej od siebie samej. Dlaczego tak fascynuje? Przecież film wcale nie jest tak wybitny, jak się wydaje.

Żyjemy w epoce przemocy. Nigdy nie byliśmy na nią tak uwrażliwieni, a zarazem tak bardzo ciągle jej nie stosowali. Krusi jak płatki śniegu dostrzegamy grozę każdej sytuacji: jakim tonem, słowem, gestem ktoś wyraża negatywne emocje, jak skrywa je pod maską uprzejmości albo ubiera w zgryźliwe komentarze. Przecież dostrzegamy, że wyładowuje złość z zupełnie innego powodu, nie liczy się z emocjami odbiorcy, próbując zachować pozory. Istniało  to zawsze, ale nigdy dotąd nie robiliśmy z tego takiej sprawy. Wystarczy drobiazg: lekceważenie czyjegoś zdania, unieważnianie potrzeb, uparte używanie krzywdzącego słowa albo szarpanina przy całowaniu rączek, które miało być uprzejmością.

Żyjemy w epoce wojny. W cieniu tej wielkiej, która napawa nas lękiem, własną, maleńką prowadząc na co dzień. Wszystko może być agresywne – jesteśmy świadomi tego bardziej niż kiedykolwiek. Przemocą może być oczernianie kogoś za jego plecami, utrudnianie komuś pracy, odbieranie poczucia wartości, może być nią zalewanie kogoś wiadomościami albo odwrotnie – uporczywe nieodpowiadanie na mejla. Unikanie jest przemocą i niemówienie całej prawdy jest przemocą, czyli celowe ukrywanie kluczowych informacji. Kontrolowanie jest przemocą, tak samo jak wmawianie komuś, że jest inaczej niż w istocie, izolowanie jest przemocą, grożenie i zawstydzanie jest przemocą. Lista się nie kończy. Przemocą może być wszystko, nawet gra na akordeonie – dowodem czego jest Tár, bohaterka filmu, o którym będzie zaraz mowa.

(Fot. Materiały prasowe)

Agresywny akordeon

Kluczową rolę odgrywa kontekst, w którym przemoc występuje. Intencja (najczęściej skrywana), z jaką podejmuje się dane działanie. Dlatego przemoc tak trudno udowodnić. Bo co się właściwie stało? Ktoś agresywnie gra na instrumencie? Można przecież wyciągnąć akordeon, żeby wkurzyć sąsiadów. Zemścić się za to, że nie docenili muzyki granej w domu przez słynną dyrygentkę, więc ona umyślnie przeszkadza w sprzedaży mieszkania. Udaje, że po prostu ćwiczy palcówki, a robi im na złość, podkreśla swoją obecność. Co za ignorancja! Lokatorzy zza ściany mogliby przecież sprzedawać bilety na jej próby. A jednak wolą ciszę, najwyraźniej nie będąc melomanami albo po prostu wolą wybrać, kiedy, ile razy chcą posłuchać danego utworu oraz w jakim wykonaniu. Mogliby też, podobnie jak student grającej, zażyczyć sobie, aby kompozytor był niebiałą, nie-cis osobą, o poglądach nietransfobicznych, niejedzącą mięsa i tak dalej. Każdy sam wyznacza warunki przyjęcia, co zarazem piękne i absurdalne jednocześnie. Osiągnąć kompromis w świecie tak podzielonym, zdaje się niemożliwe.

Powstaje pytanie, kto wobec kogo jest agresywny. Jeśli cisza obowiązuje od 8 do 22, to czy można żądać, aby sąsiadka przestała grać nawet w tym przedziale? Czy można swoimi upodobaniami utrudniać komuś rozwój osobisty albo wykonywanie zawodu? Przecież osądzanie, ocenianie, krytykowanie to kolejne formy przemocy, a o wielu innych, że istnieją, dowiadujemy się dopiero, gdy je przeżywamy.

Lekcję tego, co wolno, a co nie, i jak gwałtownie się to zmienia, dostaliśmy podczas pandemii. Nie mówię o zakażonych, którzy we własnym mieszkaniu przez „życzliwych” byli zamurowywani. O tych, którzy byli obwiniani i sądzeni za to, że zarazili kogoś niechcący, nie wiedząc, że są chorzy. Myślę o wszelkich, codziennych rodzajach napaści, o krzykach, obelgach, wysyłaniu oszczerczych wiadomości, że ktoś wychodzi lub nie, zakłada lub nie maseczkę czy rękawiczki. Że pracuje w służbie zdrowia i za sam fakt trzeba mu dowalić, za to, że pomaga, trzymając u siebie kogoś na kwarantannie, albo za zapobiegliwość, bo idąc na test, mógł dotknąć poręczy schodów. Myślę o wykluczaniu z grona znajomych, o poniżaniu, zmuszaniu, wpędzaniu kogoś w stres czy bezsenność. Zarzutów było bez liku. Każdy formułował swoje. Dawaliśmy sobie do tego prawo, mówiąc, że kieruje nami lęk i tyle.

Był taki moment w pierwszej fali zakażeń, gdy w środku tygodnia wsiadłam w samochód, by pojechać do radia. Na ogromnym skrzyżowaniu w Warszawie nie było nikogo, choć normalnie to godzina szczytu – patrzyłam na tę pustkę ze zgrozą, stojąc na czerwonym. Wtem ktoś otworzył moje drzwi i wylał na mnie stek przekleństw. Szarpałam drzwiami w przerażeniu, a facet który trzymał je z drugiej strony, walił we mnie na oślep. W panice udało mi się je zamknąć i szybko wcisnąć guzik blokady zamka. Zza szyby dobiegał tłumiony wrzask. Wyłowiłam spośród bluzgów mężczyzny, że chodziło o zieloną strzałkę, o to, że nie mógł skręcić, choć zamierzał, bo stałam przed nim na pasie. Oprócz nas z żadnej strony nie było nikogo. Nie wiem, dokąd się spieszył, ale jeśli nawet miał powody, mógł mnie swobodnie wyminąć (nie takie rzeczy robią kierowcy w Warszawie). Zatrąbić? Facet wybrał jednak napaść na kobietę samotnie siedzącą w aucie. Do pracy dotarłam roztrzęsiona. Od tamtej pory nerwowo blokuję zamek.

(Fot. Materiały prasowe)

Czy przeprosiliśmy się nawzajem za napastliwe zachowania z tamtego czasu? A może przerwały w nas jakąś barierę, po której można już wszystko, więc nikomu nie wolno ufać. Przemoc wydaje się zbierać żniwa, jakbyśmy nauczyli się codziennie żyć na wojnie, widać ją wszędzie, nauczyliśmy się dostrzegać wiele jej rodzajów – niczym Saamowie z dalekiej Północy, którzy mają ok. 200 określeń na śnieg. Widzimy ją więc, nazywamy, piętnujemy, a gdy brak reakcji – szejmujemy, kancelujemy sprawcę, czyli kończymy sprawę kolejnym aktem przemocy. To jakieś błędne koło, gdzie brak przyznania się do błędu, zrozumienia, otwartości na zmianę, a przede wszystkim wybaczenia. Kręcimy się w nierealnym pragnieniu, aby ktoś wreszcie był bez skazy. A skoro wynosimy kogoś na ołtarze, tym chętniej go zrzucamy. Wszystko to niby wiemy, a jednak efekt – jakże nieskuteczny – wciąż nas dziwi. Wybieramy moralny romantyzm, bo brak nam alternatywy?

(Fot. Materiały prasowe)

Dowód smartfona

Skoro istnieje tyle rodzajów agresji, aż dziw, że pomieściły się w jednej osobie. Do tego jednak służą fikcyjni bohaterowie, by stanowić esencję naszych spraw. Postać napisana dla Cate Blanchett i przez nią zagrana niesie w sobie tony współczesnych problemów, wyrażając je w osobowości narcystycznej, toksycznej, oderwanej od siebie samej. Dlaczego tak fascynuje? Przecież film wcale nie jest tak wybitny, jak się wydaje. Sprawia wrażenie, jakby wyreżyserowała go główna bohaterka, grając wyłącznie na siebie i nie zostawiając przestrzeni dla innych w swoim otoczeniu. W końcu dobre aktorstwo to nie tylko solówki, ale i umiejętne partnerowanie. Film Todda Fielda ma przebijać balon egotyzmu, a tymczasem pompuje go, umniejszając, unieważniając wszystko dookoła tytułowej postaci. Czy dlatego, że mamy widzieć świat z jej ograniczonej perspektywy? Nie dostrzegać nic poza sobą, tak jak ona? Jeśli tak, to egotyzm jest okrutnie męczący i nie potrzeba, by doświadczenie trwało niemal trzy godziny. Zwłaszcza sny na jawie, koszmary i wyobrażenia z horroru – mnożą się niepotrzebnie. W końcu wiemy od pierwszej sceny, że ktoś nas śledzi. Że czyjś duch depcze nam po piętach.

(Fot. Materiały prasowe)

Szczególnie nudzą zdjęcia Floriana Hoffmeistera, nagrodzone Złotą Żabą na 30. EnergaCamerimage. Ich statyczna, reklamowa gładkość, koncentracja wyłącznie na centralnej postaci, nawet gdy dyryguje 80-osobowym zespołem, a także deformacje optyki, gdy widać coś z bliska. Na przykład Lydia schyla się do dziecka na szkolnym podwórzu, aby nastraszyć, że je dopadnie, jeśli jeszcze raz zrobi coś jej córce. Choć pewnie sama robi jej większą krzywdę, pozbawiając bliskości i niemal nie mając z nią kontaktu. Na niektóre „konfrontacje” bohaterki trudno patrzeć, właśnie ze względu na groteskowe przekształcenia obrazu.

Najciekawiej użyto zdjęć sfilmowanych telefonem – to estetyka przemocy, przywykliśmy, że tym narzędziem się ją rejestruje, obnaża lub manipuluje. Udanie pokazuje to scena lekcji mistrzowskiej w Julliard. Najpierw oglądamy ją z obiektywnej perspektywy kamery, a potem z nagrań uczestników. Dwie różne sytuacje: pierwsza, gdy empatyzuje się z wykładowczynią, która napotyka opór studentów, gdy uczy klasyki – konkretnie Bacha, bo nie spełnia on wymogów dzisiejszej woke culture – co uniemożliwia edukację młodych ludzi z historii muzyki. Drugie spojrzenie należy do słuchaczy, jest wyimkiem z nerwowych, zirytowanych, napastliwych komentarzy profesorki, dowodem na przekraczanie granic osób jej podległych. Upublicznienie nagrania nie tylko dla sprawczyni, lecz również dla nas widzów, jest zaskoczeniem, mimo że widzieliśmy sytuację na własne oczy, ale inaczej wtedy wyglądała.

(Fot. Materiały prasowe)

Tár jest przemocowa na tysiąc sposobów i zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Dlaczego tak fascynuje?

Tár jest przemocowa na tysiąc sposobów i zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Jak to możliwe być tak ślepą? Tak bywa w przypadku osób szlifujących swój talent i nic więcej. Sami się do tego przyczyniamy, okrzykując żyjących ludzi geniuszami, a ich prace arcydziełami. Tár jest produktem takiego marzenia o istocie idealnej – twórczej, precyzyjnej, pracowitej do imentu. To, że jest lesbijką, żoną, matką wychowującą córkę, nie otwiera jej wcale szerszej perspektywy, nie buduje w niej empatii ani wyrozumiałości, że ktoś może czegoś nie zauważyć lub danego dnia nie być w formie. Żadne doświadczenie bliskości nie przebija się przez sztywność bohaterki. Widać tak została wychowana przez matkę, która stwierdza tylko: „Uważaj, one coś knują” o żonie i córce Lydii, siejąc w niej niepokój. Jest niezauważana przez ojczyma, który myli jej imię. Nieuznana przez ojca, którego nie ma. Może mąż matki myśli o niej jako Tár – bezcielesnym bycie, nazwisku odmienianym tu bez przerwy. Tár to zaklęcie sukcesu, tarcza służąca do obrony przed światem. Jak w tytule książki „Tár on Tár”, której wydanie świętuje bohaterka, wytresowana do egotyzmu przez lata edukacji muzycznej, równie okrutnej, co baletowa czy sportowa. Przeszła piekło, aby być na szczycie, co tylko częściowo ją usprawiedliwia.

Może i jest wielką dyrygentką, ale w sprawach międzyludzkich ma poważne braki. Inteligencja w odczytywaniu emocji? Umiejętność budowania trwałych relacji? Wiedza, jak być dobrym pedagogiem i jak wspierać członków swego zespołu? Skupiona tylko na swojej karierze komunikuje się głównie za pomocą muzyki. Odbiera też sygnały wyłącznie sformułowane w jej języku. Czy w takim razie można nazwać ją wręcz osobą z niepełnosprawnością? Uchronić przed oceną moralną za pomocą diagnozy spektrum autyzmu albo podciągnąć pod neuroróżnorodność? A może potraktować po prostu jak ofiarę bezlitosnego systemu produkcji muzyków?

W czasie, gdy inni dojrzewali emocjonalnie, ona uczyła się oddawać uczucia zapisane w muzyce. Osiągnęła mistrzostwo w dyrygenturze, tej wąskiej specjalizacji stania na szczycie orkiestry, jakby balansowało się na czubku piramidy. Co na to pozwala? Autorytet? Charyzma? Podobno pod dobrą batutą instrumentaliści sami nie wiedzą, jakim cudem grają wspaniale. O takim Gustavo Dudamelu krążą legendy, że nawet gdy przechodzi przez salę prób, nagle poziom gry szybuje pod niebiosa, choć maestro nawet nie spojrzał na muzyków. Tár nie ma takiej mocy, lecz posłuch i lęk wzbudza na pewno. Czy jest inaczej postrzegana w swojej roli przez sam fakt bycia kobietą? Kobietą chętnie siedzącą w reflektorach na szczycie władzy? Nie, bo sprawuje ją patriarchalnymi metodami. Jak w sąsiedzkim felietonie zauważa Agata Tuszyńska: „To nie talent demoralizuje. Demoralizuje poczucie siły. I pycha. Niezależnie od płci”.

(Fot. Materiały prasowe)

V Symfonia Mahlera, którą Tár ma nagrać z berlińskimi filharmonikami, by dopełnić swego opus magnum, jest, w jej wizji, wypełniona miłością. Tylko skąd ją wziąć, skoro bohaterka nie ma pojęcia o miłości? Prowadzi oschłe, pozbawione troski i wdzięczności, oparte na wzajemnym zysku relacje z innymi. Jedyny bezinteresowny gest, jaki wykonuje, to przeniesienie chorej staruszki, która spadła z łóżka. Oczekiwany wtedy przełom nie nadchodzi. Żonie (granej przez Ninę Hoss) podaje leki uspokajające – własne, których zażywanie najwyraźniej przed nią ukrywa – i ot, cały wyraz uczuć, jakie jest w stanie okazać. Swojej asystentce (Noémie Merlant) nie potrafi odwzajemnić się za oddanie, odmawia podania jej ręki w rozwoju dalszej kariery. Nawet młoda rosyjska wiolonczelistka (Sophie Kauer), którą Lydia przeżywa zauroczenie, jest tylko projekcją jej samej z młodości. Pomagając w szybkim awansie, Tár fantazjuje o samej sobie, którą ktoś mógłby wesprzeć. Za swego mistrza podaje Leonarda Bernsteina – to czysta fantazja, skoro zmarł w 1990 r. i nigdy u niego nie praktykowała. Co najwyżej mogli minąć się w korytarzu Carnegie Hall. Lekcje, jakie od niego odebrała, to wielokrotnie oglądane nagrania programów telewizyjnych, w których najlepiej na świecie tłumaczył muzykę poważną. Dyrygentka wraca do tych ponagrywanych kaset VHS zgromadzonych w rodzinnym domu. Oglądałam te same odcinki jako dziecko, gdy leciały w polskiej telewizji. Pasjami, bo Bernstein miał niezwykły talent wyjaśniania trudnych zjawisk, łagodność, lekkość i mnóstwo wdzięku. Wszystko, czego brakuje Tár, a co by mieć chciała. To samo tyczy się zawiłego, surowego, ociężałego filmu Todda Fielda.

 

Adriana Prodeus
Komentarze (1)

Marta Sputowska03.04.2023, 19:26
Jest niezauważana przez ojczyma, który myli jej imię. ?? Może to nie jej ojczym i może nie myli ?
Proszę czekać..
Zamknij