Znaleziono 0 artykułów
30.05.2020

Relaks w PRL

30.05.2020
Mama autora w latach 80. (fot. archiwum rodzinne)

Wojciech Przylipiak zagląda do Sopotu, przywołuje wspomnienia artystów, relacjonuje wygody Zakopanego. Czulej jednak niż kurorty opisuje to, jak wypoczywali ci, którym było niewygodnie. Na wczasach albo – szerzej – w PRL. W książce „Czas wolny w PRL” przypomina, że odpoczywać trzeba umieć. 

W lecie 1989 r. nadchodził nowy czas i młodzi ludzie mogli pomarzyć. Marzyli o wakacjach w Japonii, Grecji albo na Syberii, o zwiedzeniu Europy tirem, a nawet o podróży do Hollywood. W tej samej prasowej ankiecie mówili, jak spędzą wakacje naprawdę. Siedem dni nad brudnym polskim morzem. Dwa miesiące u babci trzy ulice dalej. Miesiąc w domu, a potem Mazury – a nuż uda się spotkać Zbigniewa Nienackiego. Redaktorzy tygodnika „Razem” pocieszali, że nie musi być źle. Można na przykład za 20 zł kupić bilet na taras widokowy na warszawskim lotnisku Okęcie i do woli patrzeć, jak odlatują samoloty. 

Baseny na Legii w Warszawie (fot. Zbyszko Siemaszko/Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Szeroka perspektywa 

To musiało się tak skończyć. Specjalizujący się w popkulturze dziennikarz Wojciech Przylipiak od dekady zbiera gadżety związane z czasem wolnym w PRL – zabawki, pamiątki z podróży, komputery, dziesiątki przedmiotów codziennego użytku. Prowadzi poświęcony temu blog Bufet PRL. Napisanie książki było kwestią czasu. Właśnie się ukazała.
„Czas wolny w PRL” mógł być nostalgiczną opowieścią o wakacjach, ale na szczęście nie jest. Przylipiak zdecydował się na szerszą perspektywę – opisuje wczasy i kempingi, zagląda do kurortów, ale przypomina też wiejskie świetlice, objazdowe kina, miejskie imprezy masowe i, co okazuje się najbarwniejsze, odnajduje ludzi pasji – pierwszych autostopowiczów, szalonych działkowców czy pionierów caravaningu. Dowodzi, że odpoczywać – niezależnie od czasów – trzeba umieć. – W latach 70. aż 80 proc. ankietowanych przyznawało, że nie potrafi odpoczywać – mówi Przylipiak.
W książce opowiada o epoce, która skończyła się 30 lat temu. Ponieważ znów, wydaje się, jesteśmy w przełomie, warto poczytać o tym, jak radzili sobie ludzie w czasach, kiedy prawie wszystko było niemożliwe.

Przyczepy campingowe Niewiadów N126 sprawdzały się w różnych okolicznościach (fot. Grażyna Rutowska/Narodowe Archiwum Cyfrowe)
Plaża w latach 50. (fot. Zbyszko Siemaszko/ Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Tour de Pologne 

Trudno było na przykład, zwłaszcza w pierwszych dekadach PRL, przemieszczać się. Transport publiczny szwankował, a samochód był luksusem. Na to, w 1957 r., wkraczają dwaj ciekawscy studenci z Krakowa – Bogusław Laitl i Tadeusz Sowa, którzy bardzo chcą zobaczyć resztę Polski. Wiedzą, że w krótkich podróżach sprawdza się metoda „na łebka”, czyli płacenie kierowcom za podwózkę. Powszechna, ale nie całkiem legalna, była zbyt ryzykowna na dłuższe wakacje. Przekonali więc, pod pretekstem obejrzenia fabryk związanych z ich studiami, kapitana milicji do wydania im zgody na podróż. Uzbrojeni w stosowny dokument i wyszykowani jak trzeba: w drelichowych spodniach, kurtkach z naszywkami, z plecakami i flagą z napisami „Tour de Pologne A.D. 1957, Cracovia, autostop” i „Ten kierowca fajny chłop, co popiera auto-stop” włóczykije stanęli na rogatkach Krakowa. Wysłużoną ciężarówką dotarli do Bytomia. Stamtąd ruszyli na północ. Ciężarówkami, warszawami, rzadziej mercedesami i wartburgami dojechali przez Warszawę do Gdańska, potem Szczecina i przez Poznań i Wrocław wrócili do Krakowa. Prowadzili dziennik, który po latach okazuje się fascynującym dokumentem startu fenomenu, jakim wkrótce okazał się autostop.

Oni byli pierwsi, potem przygoda przerodziła się w ogólnopolską akcję pod patronatem czasopisma „Dookoła świata”. Przez 30 lat blisko milion osób przemierzyło autostopem trasy o łącznej długości 212 mln kilometrów. Autostop pojawiał się w książkach, filmach i piosenkach. 
– Rozmowy z osobami takimi jak Bogusław Laitl, ich opowieści o kreowaniu własnej rzeczywistości w PRL i czasami chodzeniu pod prąd były fantastyczną przygodą w pracy nad książką – mówi Wojciech Przylipiak. 
Bogusław Laitl i Tadeusz Sowa pośród wielu autostopowych przygód mieli też taką, że kapitan statku „Batory” pod wrażeniem ich podróży udostępnił im na kilka dni swój pokój w sopockim hotelu Grand. Przynajmniej raz wygodnie się wyspali.

W ośrodku wypoczynkowym w Wildze (fot. Grażyna Rutowska/Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Obok PRL 

Przylipiak zagląda oczywiście do Sopotu. Wspomina o tamtejszym klubie Non Stop, przywołuje wspomnienia artystów. Wpada na Półwysep Helski, relacjonuje wygody Zakopanego. Czulej jednak niż kurorty, opisuje to, jak wypoczywali ci, którym było niewygodnie. Na wczasach albo – szerzej – w PRL. Ówczesna władza, niezależnie od stopnia autorytarności, który zmieniał się w kolejnych dekadach PRL, próbowała zorganizować obywatelom czas wolny. Stąd wzięły się wczasy pracownicze, na których najważniejszą osobą był kaowiec, stąd powstały objazdowe kina i biblioteki, wreszcie – niekryjące propagandowego wydźwięku – okolicznościowe festyny. Wojciech Przylipiak opisuje to wszystko, przy okazji odnajdując – wielka mu za to chwała – ludzi, którzy w ramach wymuszonych akcji kulturalnych robili świetne rzeczy dla lokalnych społeczności.

  Najbarwniejsze w „Czasie wolnym w PRL” są teksty poświęcone działkom, kempingom i caravaningowi. To były zjawiska, w których odnajdowali się ci, których PRL uwierał. Nie na tyle mocno, żeby działać wbrew, ale wystarczająco, by żyć obok. 
Dzisiaj – wiadomo – nie ma nic modniejszego niż mieć działkę w mieście. W latach 80. na działkę pracowniczą oczekiwało 700 tys. osób – czterokrotnie więcej niż na fiata 126 p. Ci, którzy się doczekali, a było to potężne 2,5 mln Polek i Polaków z rodzinami, nierzadko spędzali na niej urlopy, a przynajmniej wolne dni w ciągu roku. Hodowali owoce i warzywa i wyżywali się estetycznie. „Kawałki blachy, drewno albo cegłówki z rozbiórki, drzwi do windy, kiosk Ruchu. Po budulcu altanek łatwo było poznać, gdzie pracuje właściciel działki albo gdzie ma znajomości” – pisze Przylipiak, przypominając, jak w PRL kombinowano. Żeby zdobyć cokolwiek, trzeba było albo długo czekać, albo kogoś znać.

Statek Bałtyk (fot. Zbyszko Siemaszko/Narodowe Archiwum Cyfrowe) 

Ci, którzy nie mieli działek, a nie chcieli jeździć na zorganizowane wczasy, wybierali wakacje pod namiotem albo – i to znowu dziś jest modne – jeździli z przyczepami. Mogli je kupować, całkiem wspaniałe produkowano w Niewiadowie. Tyle że roczna produkcja wynosiła 2,5 tys. sztuk, a zapotrzebowanie w ciągu dwóch dni sięgało 30 tys. Caravingowcy więc wzięli się na sposób i zaprojektowali własny model przyczepy. „Członkowie Warszawskiego Koła Caravaningu opracowali dokumentację przyczepy klasy 310 dla majsterkowiczów. Była ona dostępna dla członków kół, po 100 zł za projekt. Rozeszło się ich ponad 2 tys. egzemplarzy” – podaje Przylipiak. W latach 80. na wakacje z przyczepą jeździło 150 tys. osób. 

Pojęcie abstrakcyjne

Wojciech Przylipiak urodził się pod koniec lat 70., nieźle więc pamięta lata 80. W książce daje sporo osobistej perspektywy, dzięki czemu dostajemy barwne opowieści o kempingach i sporo chłopackiej perspektywy – gra w kapsle, komputery Atari, oglądanie filmów karate na wideo. 

Osobiście po nastoletniemu trochę nerdował, ale w książce oddaje głos dorosłym kobietom. Już na początku przywołuje działaczkę Ligi Kobiet, która w latach 60. mówiła w wywiadzie: „Kobieta często nie wie, co robić z wolnym czasem”, a za przykład, jak można go zagospodarować, dawała aktywistki z Elbląga, które stworzyły zespół muzyczny, a przy okazji organizowały pomoc dla zaniedbanych dzieci. Pod koniec konkluduje: „Czas wolny był dla wielu, głównie kobiet, pojęciem abstrakcyjnym”. Bo wstawanie o świcie, by oporządzić rodzinę, potem praca, po niej zajmowanie się domem do nocy. „Tylko 30 proc. mężczyzn aktywnie uczestniczyło w wychowaniu dzieci. Ich czas pracy kończył się wraz z wyjściem z zakładu. Mieli wolne. A kobiety po pracy miały drugi etat w domu” – pisze, by podsumować: „Dzień wolny, wakacje nie kojarzyły się z wypoczynkiem. Szczególnie w początkach Polski Ludowej wiele osób nie umiało i nie wiedziało, jak wypoczywać”.

(fot. materiały prasowe)

– To mnie podczas pracy nad książką najbardziej zaskoczyło – przyznaje Wojciech Przylipiak. – Planowałem rozdział o spędzaniu czasu w kawiarniach, ale zrezygnowałem na rzecz tekstu o kłopotach z wolnym czasem – wygospodarowaniem go, a potem zorganizowaniem. Teraz myślę, że jeśli coś z wypoczynku w PRL przetrwało do dziś, to właśnie to. Działki i przyczepy to jednak fanaberie klasy średniej. W większości ciągle nie umiemy korzystać z wolnego czasu. Smartfony, które sprawiają, że nie odrywamy się od telefonu nawet w górach i nad jeziorem, w niczym nie pomagają – mówi. 

Warto przeczytać „Czas wolny w PRL”. Choćby po to, by przypomnieć sobie, jak bardzo jest ważny. A że, najprawdopodobniej, przed nami zaciskanie pasa, dobrze podpatrzeć, jak można wypoczywać prawie za darmo. 

 

 

Aleksandra Boćkowska
Proszę czekać..
Zamknij