Znaleziono 0 artykułów
15.06.2019

„Rocketman”: Puszyste ziarnko prawdy

15.06.2019
Elton John i Taron Egerton (Fot. Getty Images)

Jak stać się legendą? Zrobić ze swojego życia moralitet. Dać złym nadzieję, że też mogą być dobrzy. Opowiedzieć równościową bajkę, w której ani klasa społeczna, ani płeć, ani orientacja nie mają znaczenia dla rozwoju kariery. Film biograficzny to bezpieczny, ugładzony i nieprawdziwy musical o Eltonie Johnie.

Walkiria wchodzi razem z drzwiami, lśniąca jak pomarańcza. Wyjąca wściekle wojowniczka wjeżdża wprost z pola bitwy na terapię grupową. To będzie jej widownia, gdy opowie o swoim upadku, a pióra i kryształki stopniowo odpadną z jej stroju. Spod spodu wyłoni się Elton John, niewinny jak noworodek. – Jakiż to byłem zły! – wyznaje, będąc już dobrym. Uzależnionym od picia, ćpania, jedzenia, seksu. Po prostu od wszystkiego. Tak naprawdę pragnął jednak tylko miłości.

Taron w roli Eltona (Fot. SplashNews.com/East News)

Czekałam na biografię Eltona Johna, bo rzadko muzyk dożywa filmu o sobie. Przeważnie kino wskrzesza kogoś, kto „żył szybko, umierał młodo, by ładnie wyglądać w trumnie”. I wokół tragedii geniusza osnuwa wielki melodramat. A ja chcę patrzeć, jak idole się starzeją.

Swojego biopicu (skrót od ang. biographical picture) dotrwał Bob Dylan. Było warto, bo Todd Haynes nakręcił swoje dzieło na długo przed tym, jak Dylan dostał Nobla. Zobaczyć siebie na ekranie zdołał lider Beach Boysów, Brian Wilson, w którego z sukcesem wcielił się Paul Dano. To wyjątki. Ani Johnny Cash, ani Ray Charles, ani Jim Morrison, Ian Curtis, Rysiek Riedel czy Kurt Cobain nie dotrwali chwili, gdy zagrali ich aktorzy. Nie mogli sarkać, ubolewać, jak złej adaptacji poddano ich życie. Nie mogli zredagować go na nowo ani zrobić castingu na samego siebie.

Jak widać, nie warto czekać na reżysera, lepiej samemu wziąć się do roboty. Gdyby nie inicjatywa własna rockmenek z The Runaways, Dakota Fanning i Kristen Stewart by ich nie zagrały. A Keke Palmer, Lil Mama i Drew Sidora nie napisałyby historii girlsbandu TLC. O premierę swojej biografii zadbali też Tina Turner, Eminem, członkowie N.W.A. czy gwiazdor muzyki country Jerry Lee Lewis. Wszyscy nie najgorzej na tym wyszli.

Jak wyjść na swoje, wie jednak tylko Elton John. Jego przepis? Zrobić sobie taką biografię, żeby pokochać siebie na nowo. Napisać o tym piosenkę „(I’m Gonna) Love Me Again” i zaśpiewać ją z aktorem, który przy nowym, kochanym mnie, wypadnie blado. Zrobić ze swojego życia moralitet. Dać złym nadzieję, że też mogą być dobrzy. Opowiedzieć równościową, emancypacyjną bajkę, w której ani klasa społeczna, ani płeć, ani orientacja nie mają znaczenia dla rozwoju kariery. Odpalić pożegnalną trasę, która ma trwać trzy lata, bo przecież odchodzi się, by poświęcić więcej czasu dzieciom. Za życia stać się świeckim świętym, który z nałogów zostawił sobie tylko zakupy.

Elton upichcił swój mit z tradycyjnych przepisów na smacznego artystę. Składniki: samorodny talent, trudne dzieciństwo, niewiara bliskich przełamana aktem odwagi, następnie niespodziewany sukces, samotność na szczycie, narkotyki, romanse, uwielbienie, stoczenie się i zrozumienie, że żeby robić dobrą sztukę, trzeba najpierw naprawić siebie. Pójść na terapię, przepracować to i owo, znaleźć prawdziwą miłość – gotowe, myjemy rączki.

Od niedawna podobnie budujące opowieści weszły do mainstreamu. Joaquin Phoenix zagrał rysownika Johna Callahana, Jakub Gierszał – triathlonistę Jerzego Górskiego. Obaj terapeutyzowali się, staczali, podnosili, śmiali z samych siebie. I dobrze, bo oswajanie terapii uzależnień to bez wątpienia cenne zjawisko. Jednak w opowieści o Eltonie jest ona tylko chwytem retorycznym, bez zwątpień, nawrotów oraz reakcji zwrotnej na legendę.

Co sprawia, że w ogóle pozwalamy na to, by nas ktoś nawracał? Że w ogóle wyszliśmy z domu i pozwoliliśmy zwabić się do kina? Odpowiedź producentów blockbusterów od dawna jest taka sama: widowisko. Okazałe na tyle, by każdego dolara było widać i słychać na ekranie.

Taron jako Elton (Fot. materiały prasowe)

Bezpieczne, ładne, takie, które nikogo nie urazi. Najlepiej musical – o, to gatunek dla każdego! „Rocketman” próbuje nadążyć za tą myślą i z filmu staje się koncertem. Ale nie prawdziwym występem Eltona Johna z jego głębokim głosem na żywo. Tylko widowiskiem muzycznym, na którym akustyka nie jest najważniejsza, wokale lecą z playbacku i na każdym stadionie w trasie odgrywany jest ten sam scenariusz. Ale za to kapsuła czasu przenosi nas we wszystkie najważniejsze momenty w karierze gwiazdy, a w bonusie dostajemy tancerzy oraz jakieś efekty specjalne. Dajmy na to, latanie. Latanie zawsze jest w modzie i wszystkim się podoba. Pobawmy się, pokrzepmy, że ludzkość jest dobra, a potem wróćmy do domu pooglądać przed snem jakiś krwawy thrillerek.

Trudno o bardziej drobnomieszczańskie podejście, które wyłazi z „Rocketmena” we wszystkich „kontrowersyjnych” scenach: lania wódeczki na śniadanko, wciągania koki mimochodem, zamglonego gejowskiego pocałunku i szybkiego numerka z kochankiem, który wygląda i zachowuje się jak Ridge z „Mody na sukces”. A że na drodze gwiazdy stają dwie kobiety, nie szkodzi, film ma być gejowski, żadnego heteropocałunku, żadnej głęboko skrzywdzonej partnerki nie będzie. Jak to się dzieje, że kujon rock and rolla staje się kanapowym pieskiem miłości? A tablety zaczyna brać garściami, choć chwilę temu był maminsynkiem? Nie zagłębiajmy się w to zanadto. Weźmy uzależnieniowe kombatanctwo, ale nie przesadźmy, by nałogi nie wyglądały zbyt kusząco. Wspominał Elton, że wąchał klej? Nie no, pośród kryształowych kielichów rozsypmy na sekundkę odrobinę śnieżnobiałej mąki. Żadnego tam upodlania się, wszystko w pląsach i rumieńcach. Niech deklaruje, że się upodlał, ale, na Boga, przecież nie chcemy tego oglądać!

Odegrajmy ikoniczne występy, ale zróbmy to ładniej, jakby sam chciał je pamiętać. Przemieńmy mroczne szaleństwo w machanie mokrą głową. Jasne, wiemy, że Elton zagrał obłąkanego Czarodzieja Pinballa w „Tommym” (1975) Kena Russella, gdzie wystąpił z The Who w psychodelicznym kawałku. Walił w pianino jak w grę na automatach, aż wynieśli go nogami do przodu. Ale przecież to fajny gość, poczciwiec. Niech miękko pieści klawisze i zamiast demonem pinballa będzie pin-up girl kręcącą się na płycie winylowej. Parę takich pomysłów i każda scena musicalowa jest gotowa to wystawić.

Śmieszy mnie, że zarzucano „Bohemian Rhapsody” cenzurę życia Freddiego Mercury’ego, bo przemilczenie brutalnych wątków pozwoliło uniknąć obłudy. Tu całe zło Eltona wciągnięto na ekran, ale w tak wykastrowanej postaci, że powstał film familijny. Bo co dzieci robią pod kołdrą? Czytają nuty, wyobrażając sobie, że dyrygują orkiestrą. Dobrze, że reżyser „Rocketmana”, który kończył po Brianie Singerze pracę nad „Bohemian Rhapsody”, zachował te pomysły do swojego filmu. Nie chciałabym oglądać w tej konwencji amorków upozowanych na złotych tacach, które rzekomo przynoszono Freddiemu do spożycia. Lepiej skupmy się na muzyce.

A jak się nakrytykowano Ramiego Malka, który w końcu dostał Oscara! Owszem, Taron dużo lepiej imituje Eltona niż tamten Freddiego, ale przecież nie za naśladownictwo Malek dostał nagrodę. Egerton sam zaśpiewał i w filmie cyfrowo podrasowany brzmi dobrze. Ale wystarczy obejrzeć jego wykony wspólnie z Eltonem, by stwierdzić, że mistrz zaprosił go jako wyblakłe tło, na którym sam lśni jak mandarynka.

Taron jako Elton (Fot. materiały prasowe)

Malek był tylko naczyniem na głos Mercury’ego, ale potrafił wzruszyć, a swoisty happy end, gdy jego Freddie świadomy choroby godził się ze sobą i światem, zostawił mnie całą zapłakaną. Egerton jest bardzo sprawny, ale zupełnie mnie nie obchodzi. Tamta historia była też domknięta, bez nadziei na kontynuację, choć pojawiły się niepotwierdzone głosy, że na półwiecze Queen powstanie sequel „Bohemian...”. Elton zdejmuje czerwone trzewiki Dorotki z Krainy Oz na „Yellow Brick Road”, ale przezornie wekuje najlepsze przeboje na długą zimę. Piosenki z „Króla Lwa”, ale przede wszystkim „Candle in the Wind”, wersję oryginalną i tę dla księżnej Diany. W spiżarni robi też potężne zapasy postaci. Oprócz Diany ma tam królową Elżbietę, George’a Michaela, Michaela Jacksona, Lady Gagę, Victorię Beckham i innych, o których imitacje będą się starać aktorzy w części drugiej.

Klamrą „Rocketmana”, jak wspomniałam, jest terapia. Pacjent niby obnaża się psychicznie, ale do końca pozostaje w scenicznej zbroi barwy ostrego oranżu. Dlaczego wybrał takie przebranie? Zadaniem Walkirii było sprowadzać najdzielniejszych wojów do Walhalli – krainy wiecznego szczęścia. Tam Elton John umościł już sobie miejsce. Jak wiemy, księżniczce przeszkadza w spaniu nawet najmniejsze ziarnko prawdy.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij