Znaleziono 0 artykułów
11.08.2023

Ron Galella: Pierwszy prawdziwy paparazzo

11.08.2023
(Fot. Getty Images)

Niektórzy mówią o nim jako o geniuszu fotografii. Inni nazywają socjopatą. Jego obsesja na punkcie Jacqueline Kennedy Onassis znalazła finał w sądzie i zakończyła się zakazem zbliżania. Jack Nicholson nie cierpiał go tak bardzo, że po jednej z imprez wybił mu pięć zębów i złamał szczękę. Metodyka pracy Rona Galelli sprowadzała się do zasady „Pstrykaj, ile i kogo wlezie”. Dla idealnego ujęcia był w stanie zrobić wszystko.

Leonardo da Vinci miał „Monę Lisę”. Jan Vermeer „Dziewczynę z perłą”. Ron Galella, którego uważa się dziś za pierwszego prawdziwego paparazzo, ma „Windblown Jackie” – zdjęcie, na którym uwiecznił przemierzającą nowojorską ulicę Jackie Kennedy Onassis. Była pierwsza dama była ulubienicą Amerykanów. Galella miał na jej punkcie obsesję.

„Paparazzo Extraordinaire”

„Wszyscy wiedzieli, że tam będzie. Nie mieli tylko pojęcia, kiedy”, mówi głos z offu w zwiastunie do filmu dokumentalnego „Smash His Camera”, poświęconego biografii Rona Galelli. Inny zaraz dodaje: „Jest gorzką ceną za pierwszą poprawkę do konstytucji [poprawka zakazująca ograniczania m.in. wolności prasy i słowa –przyp. red.]. Rzeczywiście, Galella był nieprzewidywalny. Zawsze bywał w centrum wydarzeń, ale także w mniej popularnych miejscach (miał świetną intuicję). By zrobić zdjęcie gwieździe, wyskakiwał z zapleczy restauracji i zza hotelowych wieszaków przykryty kaskadą futer z lisa. Wyłaniał się zza kulis koncertów i spektakli.

Ron Galella i Annie Leibovitz (Fot. Ron Galella, Ltd./Wireimage)

Choć sposoby jego pracy pozostają dyskusyjne – kwestionuje się jego zawodową etykę, czasami nazywa socjopatą – w dziedzinie celebryckiej fotografii pozostaje pionierem i legendą. Jest jednym z niewielu paparazzich znanych z imienia i nazwiska. Wydał ponad 20 albumów ze zdjęciami, przez lata na wyłączność fotografował najważniejsze wydarzenie towarzyskie w Nowym Jorku, chociażby galę MET, a jego archiwa liczą ponad 3 mln zdjęć. Aż trudno uwierzyć, że wszystko zaczęło się od… ceramiki.

Galella dorastał na nowojorskim Williamsburgu we włosko-amerykańskiej rodzinie. Ojciec Vincenzo był włoskim imigrantem i do końca życia nie nauczył się mówić porządnie po angielsku. Matka – pochodząca z małej mieściny w New Jersey Michelina – była kobietą z aspiracjami. Fascynowało ją kino, a jeszcze bardziej prywatne życie gwiazd (Rona nazwała na cześć aktora Ronalda Colmana). Być może to z jej mlekiem wyssał zamiłowanie do celebryckiego świata przepełnionego blichtrem, elegancją i stylem?

Fotografię odkrył podczas służby w Air Force. Zaczynał od naprawiania obiektywów, ale po przeczytaniu książki Petera Gowlanda „How to Photograph Women” doszedł do wniosku, że robienie zdjęć może być świetnym sposobem na poznawanie dziewczyn. Gdy po pięciu latach zwolniono go ze służby wojskowej, zapisał się do Art Center College of Design w Los Angeles. W 1958 r. uzyskał dyplom z fotoreportażu – do dziś zresztą mówi, że zawsze bardziej niż paparazzo czuł się reporterem. Aby zaoszczędzić pieniądze, zamieszkał u ojca na Bronksie. W piwnicy zorganizował ciemnię, a z ulicy uczynił studio. Zapomniał o marzeniach o studyjnej fotografii i, wykorzystując reporterską wiedzę, jaką zdobył na studiach, nauczył się spontanicznie uwieczniać na zdjęciach chwile. Brakowało mu jednak najważniejszego –bohaterów.

Elizabeth Taylor (Fot. Ron Galella/Ron Galella Collection via Getty Images)

Pierwsza sławna osoba pojawiła się przed jego obiektywem nieco przypadkiem. Galella jeszcze przed wstąpieniem do wojska uczęszczał na lekcje ceramiki. Po powrocie do Nowego Jorku ponownie zapisał się na zajęcia. Pewnego dnia, do studia ceramicznego, w którym akurat przebywał, weszła aktorka Rosalind Russell. Galella, nie rozstając się już wtedy z aparatem, zapytał wprost, czy może zrobić jej zdjęcie. Russell zapozowała z gracją, jedynie umacniając go w przekonaniu, że żaden temat nie interesuje go tak bardzo, jak gwiazdy. Zaczął wpraszać się na premiery filmowe i starał się bywać w lokalach, o których wiedział, że są popularne wśród przedstawicieli nowojorskiej sceny artystycznej. Szybko odkrył, że w swoich gwiazdorskich fascynacjach nie jest osamotniony, a na amerykańskim rynku mediów zaczyna rosnąć popyt na zdjęcia znanych osób uchwyconych w prywatnych i codziennych sytuacjach. Od tego momentu w rubryce „zawód” mógł wpisywać „paparazzo”.

Jackie Onassis i Ron Galella (Fot. Ron Galella/Ron Galella Collection via Getty Images)

Rozbij mu aparat

Galella fotografował największych: Elizabeth Taylor i Katherine Hepburn, Andy’ego Warhola i jego sławną świtę. Był obdarzony ogromną intuicją. Wyznając zasadę „Pstrykaj, ile i kogo wlezie”, często uwieczniał na zdjęciach nieznane postaci, które miały stać się pierwszoligowymi gwiazdami. Przykład? Melanie Griffith i Don Johnson, których sfotografował na przyjęciu zespołu Doobie Brothers w 1975 r. Melanie miała wtedy 18 lat, Don był o 10 lat starszy. Gdy Galella zobaczył odbitki, pomyślał o nich jak o przypadkowych gościach imprezy (w jednym z wywiadów nazwał ich „sexy randoms”). Kilka lat później okazało się, że zrobił pierwsze wspólne zdjęcie najgorętszej parze Hollywoodu.

Lee Radziwill i Jackie Onassis (Fot. Ron Galella/Ron Galella Collection via Getty Images)

Galella był w swoim fachu mistrzem. A każdy mistrz potrzebuje muzy. Dla fotografa z Bronksu okazała się nią Jackie Kennedy Onassis. Nie był oczywiście w swojej sympatii odosobniony. Była pierwsza dama USA cieszyła się sporą popularnością wśród Amerykanów. Doceniano jej styl i podziwiano piękno, rozpływano się nad jej elegancją i aurą tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczała.

Jackie, która pięć lat po śmierci Johna F. Kennedy’ego poślubiła greckiego magnata Arystotelesa Onassisa, bardzo strzegła prywatności swojej i dzieci – Caroline i młodszego o trzy lata Johna F. Kennedy’ego Juniora. A wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej. Magazyny za zdjęcia byłej pierwszej damy płaciły większe niż zwykle stawki, a fotografowie robili wszystko, co w ich mocy, by uwiecznić ją, gdy przemierzała nowojorskie ulice albo opuszczała przyjęcie.

Galella był spośród nich najbardziej niezłomny. Kennedy Onassis stała się wręcz jego obsesją. Gdy w 1967 r. dowiedział się, że mieszka przy 1040 Fifth Avenue, miał w zwyczaju codziennie pojawiać się pod budynkiem – czasami przebierał się za hipisa, kiedy indziej nakładał perukę albo wąsy. Podążał za nią niemalże wszędzie – na zakupy, do teatru i opery, do szkoły, gdy jechała na przedstawienie, w którym grał mały John. Był sprytny i przebiegły. Zaczął umawiać się z gosposią Jackie, by poznać jej plan dnia. Gdy wraz z siostrą, Lee Radziwill, wyjechała na wakacje, Galella podążył ich śladem. Najpierw trafił za nimi na Capri, następnie na Skorpios. Na greckiej wyspie, przebrany za żeglarza, sfotografował z ukrycia uprawiającą jogę na plaży Lee i opalającą się na jachcie Onassisa Jackie.

Choć robił wszystko, by pozostawać niezauważonym, Jackie była świadoma jego obecności. Szybko zaczęła jej ona przeszkadzać. Gdy w 1969 r. Galella wyskoczył z krzaków w Central Parku, by zrobić zdjęcie jej i ośmioletniemu wtedy Johnowi na rowerach, syn Kennedych podobno tak się wystraszył, że prawie wjechał pod pędzące po Piątej Alei samochody. Galella sam po latach wspomina, jak Jackie rozkazała wtedy agentom Secret Service, by rozbili mu aparat. Choć dzień skończył na komisariacie, wyszedł z niego bezkarny – powołał się na pierwszą poprawkę do konstytucji.

Jackie Kennedy Onassis i John F. Kennedy Jr. (Fot. Ron Galella/Ron Galella Collection via Getty Images)

Bez maski

Zapiskiem „spotkań” Kennedy i Galelli stały się strony pozwu, jaki była pierwsza dama złożyła przeciw niemu w 1971 r. Zdjęcia Galelli, jak zeznawała, powstały kosztem jej i jej dzieci, naruszały ich prywatność, a świadomość, że Galella zawsze czyha gdzieś za rogiem, stała się źródłem traumy. Wyczekiwanie pod jej mieszkaniem, a także podążanie jej śladem do Europy, sprawiało, że nigdy nie mogła zaznać spokoju. „Czuję się, jak pod stałym nadzorem, jak więźniarka we własnym domu”, mówiła.

Sprawa dwukrotnie znajdowała finał w sądzie. Za pierwszym razem skończyło się zakazem zbliżania (po tym powstało kultowe zdjęcie Galelli i Kennedy, na którym fotograf odmierza taśmą narzuconą przez sąd odległość). Za drugim, w 1981 r., zakończyło się oficjalnym zakazem fotografowania Jackie i jej rodziny. Jeśli Galella zbliżyłby się do nich, groziłaby mu kara 60 lat pozbawienia wolności.

Choć słusznie krytykowano praktyki Galelli, to w większości jego zdjęcia utrwaliły wizerunek Jackie jako ikony – także dla młodszych pokoleń. Fotograf w swoim zachowaniu nigdy nie widział nic złego. Dodawał nawet, że czuł, że Jackie lubi ten rodzaj uwagi. Dziś już emerytowany, wielokrotnie powtarza w wywiadach, że jego podstawowym celem było uwiecznianie gwiazd „takimi, jakie są”. Odnosił się w ten sposób do współczesnej kultury robienia zdjęć przez paparazzich. Swoich następców (albo może naśladowców) nazywa „agresywnymi i antagonistycznymi”. Narzeka, że prowokują gwiazdy, wymuszają określone sytuacje, by wywołać w nich reakcje, że cieszą się z ich upadków i tragedii. „Mnie zawsze zależało na szczerym zaskoczeniu, na prawdziwej ekspresji, a nie sztucznie wykreowanym gniewie czy smutku”, opowiada. „Na tym w końcu polega życie!”.

Michalina Murawska
Proszę czekać..
Zamknij