Znaleziono 0 artykułów
19.03.2022

Ruslana Poberezhnyk: Warszawa to moje miasto

19.03.2022
Fot. Kaśka Jabłońska

Do Polski przyjechała pod koniec lat 90. na truskawki. Po latach pracy jako niania tworzy związek zawodowy pracownic domowych z Ukrainy. – Wiemy, że jesteśmy potrzebne, więc powinnyśmy czuć się godnie – tłumaczy Ruslana Poberezhnyk.

Miałam 25 lat, dyplom szkoły pielęgniarskiej, skończone studia z psychologii dziecięcej i małego synka, Ivana. Wychowywałam go sama.

Życie w Ukrainie pod koniec lat 90. XX wieku było trudne – szczytowe bezrobocie i zupełna zapaść państwa. Zakłady pracy i przedszkola zamknięto, praktycznie przestano wypłacać emerytury i pensje w budżetówce. Żeby sobie jakoś radzić, nawet ci, którzy jak ja mieszkali w bloku, na własną rękę uprawiali skrawki ziemi i hodowali kury. Ja miałam krowy i króliki. Wszystko potrafiłam zrobić sama, tylko o koszenie trawy prosiłam sąsiada.

Fot. Kaśka Jabłońska

Marzyłam, żeby normalnie żyć – wychowywać dziecko, pracować, cieszyć się. Okoliczności mi na to nie pozwalały. Żeby zarabiać na życie, zostawiałam Ivana z babcią i łapałam dorywcze zajęcia, np. jeździłam pod Odessę zbierać winogrona. Popracowałam, pokąpałam się w morzu i opalona wracałam. Ale w głębi duszy martwiłam się o przyszłość swoją i Ivana.

Większe pieniądze miał przynieść wyjazd do pracy do Polski. Razem z koleżankami wsiadłam do busika i pojechałam pod wskazany adres do Sochaczewa. Przez trzy tygodnie zbierałyśmy truskawki, a kiedy sezon się skończył, pomyślałam: „Nie wrócę, dopóki nie znajdę stałej pracy w Warszawie”. Nie znałam języka, nie znałam nikogo, ale pojechałam. Zabrałam ze sobą tylko jedną koleżankę, razem było nam raźniej.

Warszawa na przełomie wieków

Nigdy wcześniej nie byłam w Warszawie, ale od razu mi się spodobało – duże, nowoczesne miasto, Zachód. Czułam, jakbym zaczynała nowe życie. Przygotowałam sobie zdanie: „Dzień dobry, szukam pracy”. Powtarzałam je, chodząc od baru do baru, od sklepu do sklepu. Ale z ulicy, bez języka, nie było łatwo się zaczepić. Koleżanka lepiej znała polski i miała więcej szczęścia – wkrótce dostała pracę w kebabie. Nie zazdrościłam jej, wiedziałam, że jest w gorszej kondycji psychicznej i bez tej pracy załamałaby się, a ja czułam, że wszystko mi się poukłada, jeśli będę wytrwała.

Pierwsze noce przespałam w parku na ławce. Nie padało, było ciepło, a ochroniarz z sąsiedniego budynku przymknął oko. Później w jednym z chińskich barów, gdzie szukałam pracy, poznałam Ukrainkę. Nie dostałam zatrudnienia, ale zrozumienie, kiedy dowiedziała się, że nie mam gdzie mieszkać. Zaprosiła mnie do siebie, podzieliła się szamponem i łóżkiem do spania, w tym pokoju nocowało jeszcze pięć innych osób. A ona po prostu przygarnęła mnie i pomogła stanąć na nogi. 

Po dwóch tygodniach, kiedy prawie skończyły mi się pieniądze zarobione na truskawkach, wreszcie dostałam pracę, w handlu. Codziennie rano wstawałam o piątej i jechałam przez miasto, żeby rozstawić stół, a na nim 1001 drobiazgów – od bateryjek przez sznurowadła i koce po wiatraczki i parasolki.

Mój punkt znajdował się na Sadybie, później przy placu Narutowicza. Stałam tak cały dzień, bez względu na porę roku czy pogodę. Raz nawet odmroziłam sobie nogi. Ale nie będę narzekać. Lubiłam tę pracę, bo dużo rozmawiałam z ludźmi, byłam otwarta i szybko uczyłam się języka. Codziennie ktoś zagadywał i spędzał ze mną kilka minut – adorator albo starsze panie, które opowiadały o swoim życiu. Pocieszały, że w Polsce jeszcze niedawno też była bieda.

Jedna z nich, pani Basia, pojawiała się codziennie. Pewnego dnia zapytała, czy nie wolałabym opiekować się jej wnuczką, która wkrótce miała się urodzić. Byłam przerażona. Mam pracować u kogoś w domu? Mam być służącą? Jak będą mnie traktować? To było trudne, ale zaufałam jej. Zostałam nianią. Chyba mam szczęście do ludzi, bo od razu dostałam klucze i pokój, z którego mogłam korzystać, choć zawsze mieszkałam sama. Przez siedem lat pracy stałam się członkiem tej rodziny.

Później były kolejne dzieci: Karolinka, Julia, Alicja, Frania, Pawełek, Maksio, Kalinka, Zuzanka, Józia i druga Frania.
Niektóre z nich są już dorosłe, ze wszystkimi wciąż mam kontakt. Dzwonią, pytają, gdy jestem chora, albo teraz, kiedy trwa wojna. Cały czas się troszczą. Bardzo ich kocham.

Sensem mojego życia są dzieci

Nie założyłam drugiej rodziny, chociaż raz było blisko. Był pierścionek, termin ślubu, goście zaproszeni na wesele. Na miesiąc przed wycofałam się.

To był Polak, byłam nieufna, ale on bardzo się o mnie starał. Ciepły i opiekuńczy, jeździł za mną do Ukrainy. Był tylko jeden poważny problem – nie do końca akceptował Ivana. Kiedy spytałam, gdzie w naszym nowym domu postawimy biurko dla mojego dziecka, zamilkł. Nie mogłam tego zaakceptować. Następnego dnia spakowałam walizkę i zostawiłam go. Bo dzieci to sens mojego życia. Wszystko, co robię, jest dla nich.

Kilka razy próbowałam ściągnąć Ivana do Polski, ale po pierwsze, przy tak intensywnej pracy trudno byłoby mi się nim dobrze zajmować, a po drugie, kiedyś to było trudne formalnie. Później, kiedy Ivan dorósł, już nie chciał – miał własny świat i plany.

Do Ukrainy jeździłam więc, kiedy tylko mogłam. Raz w roku pozwalałam sobie na dłuższe, czasem kilkumiesięczne wakacje, żeby pobyć z rodziną. Pensję dzieliłam na trzy osoby: siebie, dziecko i mamę. Kiedy Ivan poszedł na studia, opłacałam jego czesne. Kiedy mama chorowała, wynajęłam panią do opieki. Pracowałam ciężko, ale nie bałam się o przyszłość. Wiedziałam, że dam sobie radę.

Kilka lat temu Ivan odebrał dyplom – został chirurgiem szczękowym i zamieszkał z żoną w Kijowie. Moja misja w jakimś sensie się powiodła. Syn stał się samodzielny, ustawił się w życiu. Teraz mogłabym pomyśleć o sobie – pojechać tam, gdzie chciałabym żyć. Może do domu, który wybudowałam dla rodziny w Ukrainie? Ale prawdę mówiąc, nie chcę nic zmieniać. Nie wyobrażam sobie życia poza Warszawą. Czuję się spełniona. Walczę o prawa pracownicze takich osób jak ja.

Nowy rozdział: aktywizm

W tym środowisku pomaganie to coś naturalnego. Najczęściej chodzi o kontakt – połączenie kogoś, kto szuka opiekunki, z kimś, kto szuka w Polsce pracy. Ale czasem zdarzają się trudne sytuacje, które wymagają interwencji.

Koleżanka opiekująca się starszą osobą była chora na covid i musiała odbyć z nią kwarantannę. Polska rodzina odmówiła zapłaty za te dwa tygodnie, choć ona, chorując, wciąż wykonywała swoje obowiązki. 

Do kogo mogła się zwrócić? Jak miała wyegzekwować pieniądze, które jej się należały? Nie wspomnę już o dostępie do opieki medycznej czy ubezpieczeniu w miejscu pracy, które w praktyce nie istnieją. Dlaczego naszej ciężkiej pracy się nie szanuje?

Pomogła mi zaprzyjaźniona prawniczka, u której sprzątałam. Wystarczyło, że zadzwoniła do rodziny, a po tygodniu ukraińska koleżanka dostała zaległe pieniądze i torbę cukierków na przeprosiny.  

To uświadomiło mi, jak potrzebne są regulacje prawne, dlatego zaangażowałam się w inicjatywę „Możesz na mnie liczyć”, związek pracownic domowych z Ukrainy. Ostatnio zostałam wybrana do Komisji Krajowej Ogólnopolskiego Związku Zawodowego jako koordynatorka ds. migrantów.

Działam, bo nasza praca nie jest dorywcza – to nasze życie. Zwłaszcza teraz, gdy do Polski przyjeżdża tyle osób uciekających przed wojną, trzeba zmienić standardy. Chcemy pracować w Polsce legalnie, w spornych sytuacjach korzystać z pomocy prawnej, płacić podatki i móc liczyć na ZUS. Wiemy, że jesteśmy potrzebne, więc możemy budować tu swoje życie i czuć się godnie.

Już dawno nie słyszałam w autobusie: „Wracaj do siebie”, ale nawet jeśli to się jeszcze kiedyś wydarzy, nie dotknie mnie, bo jestem u siebie.

Basia Czyżewska
Proszę czekać..
Zamknij