Znaleziono 0 artykułów
16.07.2023

Sebastian Nowak: Nie mogę zostać ojcem

16.07.2023
(Fot. Archiwum prywatne)

Sebastian Nowak opowiada o walce z niepłodnością w Polsce, o braku męskiego głosu w dyskusji i o tym, jak to jest być nierodzicem. Specjalista od finansów, pasjonat muzyki, gitarzysta prowadzi z żoną Adrianną bloga Nierodzice.

Jakub Wojtaszczyk: Od dawna chciałeś mieć dziecko?

Sebastian Nowak: Odkąd pamiętam, posiadanie dziecka było dla mnie czymś naturalnym. Wielokrotnie wyobrażałem sobie, jak będę prowadził je przez świat, jak będę uczył je nowych rzeczy. Chciałem być młodym ojcem, by jeszcze zdążyć pograć z maluchem w piłkę, biegać, skakać… Kiedy dwa lata temu wzięliśmy z Adą ślub, marzyłem o takim filmowym momencie zaskoczenia, że przyjdę z pracy, na stole zobaczę test ciążowy, a ona oznajmi: „Kochanie, będziesz ojcem”. Teraz to wydaje mi się naiwne. Bardzo szybko ze ślubnego kobierca weszliśmy w tryb walki z niepłodnością. 

Kiedy zorientowaliście się, że niepłodność was dotyczy?

Na początku 2020 r. Chwilę przed ślubem, jeszcze w 2019 r., zaczęliśmy starać się o dziecko, ale na zupełnym lajcie. Spodziewaliśmy się, że mogą wystąpić problemy po stronie Ady, ponieważ miała podejrzenie zespołu policystycznych jajników. Jednak szybko okazało się, że diagnoza była niewłaściwa. Wtedy ginekolożka prowadząca Adę wysłała mnie na badania nasienia. Z enigmatycznych terminów medycznych niewiele umiałem wywnioskować. Dopiero po trzech tygodniach androlog stwierdził u mnie kryptozoospermię. 

Sebastian z żoną Adą (Fot. Archiwum prywatne)

Co to takiego?

Kryptozoospermia oznacza bardzo niską liczbę plemników w ejakulacie. Zdrowy mężczyzna ma ich 15-20 mln na jeden milimetr spermy. U mnie było ich 700 tys. Diagnoza nie pozostawiała złudzeń: zajście w ciążę metodami naturalnymi jest właściwie niemożliwe, a szanse liczone są w promilach. Lekarz zalecił natychmiastowe działanie, ponieważ przy tak niskim stężeniu plemniki mogą w każdej chwili zaniknąć. 

Warto zauważyć, że niepłodność to nie to samo, co bezpłodność, prawda?

Tak. Bezpłodność to całkowity brak możliwości poczęcia dziecka, która powodowana jest utratą jąder, ich uszkodzeniem, nieodwracalną impotencją i innymi definitywnymi stanami medycznymi. Z kolei niepłodność można leczyć metodami rozrodu wspomaganego, czyli in vitro, inseminacjami albo leczeniem farmakologicznym.

Zdecydowaliście się na in vitro.

Nie tyle zdecydowaliśmy się, co była to nasza jedyna opcja. Dla faceta in vitro jest teoretycznie dużo mniej skomplikowane niż dla kobiety. Miałem dbać o siebie, łykać suplementy, zdrowo się odżywiać, zrobiłem też wszystkie zlecone badania, m.in. pełną morfologię, badania przeciwciał czy te pod kątem chorób wenerycznych. Miały one na celu upewnienie się, że szykowane do mrożenia nasienie będzie zdrowe i nie przetransmituję na potencjalne dziecko żadnych chorób. Jednak to, co miało trwać jedną sesję w klinice, czyli pobranie kilku ampułek krwi, nam zajęło miesiące. Wszystko przez COVID-19, który skutecznie utrudniał dostęp do lekarzy. Gdy w końcu dostaliśmy wyniki, okazało się, że krew jest w porządku – można mrozić nasienie. Było to na kilka miesięcy przed transferem. 

Jak w tym czasie wyglądało przygotowanie Ady?

Kobieta jest równolegle stymulowana, aby mogła wyprodukować jak największą liczbę jajeczek. Adzie udało się wytworzyć 14. Została poddana zabiegowi punkcji, czyli pobieraniu tych jajeczek i ich zapładnianiu. Po inkubacji okazało się, że udało się zapłodnić dziewięć, ale tylko cztery z nich rozwinęły się i były gotowe do transferu. Teraz musieliśmy czekać kolejne kilka miesięcy na odpowiednie warunki Ady, czyli musiała być w pełni zdrowa, mieć idealną sytuację hormonalną i wytworzoną błonę macicy, w której zagnieżdża się zarodek. W międzyczasie postanowiliśmy zrobić badania genetyczne tym naszym czterem zarodkom, bo uznaliśmy, że inwestujemy wszystko, co możemy, aby mieć pewność powodzenia.

Jaka była diagnoza?

Trzy były chore – w tym jeden miał moją mutację, która najprawdopodobniej spowodowała wspomnianą kryptozoospermię. Pozostał czwarty, jedyny zdrowy zarodek, który był naszą ostatnią szansą. Choć nawet podczas idealnych warunków szansa na powodzenie zapłodnienia wynosi 50 proc. Zrobiono Adzie transfer. Teraz przyszło nam…

…czekać?

Dokładnie, podczas procedury ciągle się czeka, a zegar tyka. Pozostajesz w zawieszeniu. Nie możesz nigdzie wyjechać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będziesz musiał zgłosić się do lekarza na kolejną kontrolę, na badanie, po wyniki… Razem z Adą byliśmy w ciągu staraczkowym [osoby niepłodne starające się o dziecko mówią o sobie „staraczki” – przyp. J.W.] przez dwa lata. To czas, z którego niewiele pamiętam, czy to przez emocje, czy przez ciągłą walkę z czasem i jego naginanie, aby zdążyć z pracy do domu, z domu do kliniki. 

(Fot. Archiwum prywatne)

Jak długo trwa procedura potransferowa?

Około 10-14 dni. Po nim Ada poszła na badanie krwi, by sprawdzić poziom parametru beta hCG. Niecierpliwiliśmy się przed wynikami, więc zrobiliśmy jeszcze klasyczny „sikany” test ciążowy. Niemal z lupą sprawdzaliśmy, czy wyszła nam jedna kreska czy dwie. Tak bardzo chcieliśmy wierzyć, że jesteśmy w ciąży, że widzieliśmy to, co chcieliśmy widzieć. Jednak wyniki nie były pozytywne – zarodek się nie przyjął. 

Czułeś, że przegraliście walkę?

Przez cały czas starania się o dziecko myślałem, że walczymy na wielu frontach. Nie tylko wspólnie z Adą o ten cel nadrzędny, czyli o zajście w ciążę. Ale również o to, żeby w naszym związku było nadal okej. Poznaliśmy przypadki osób, które się rozstawały, bo proces in vitro to megastres i obciążenie psychiczne dla organizmu. Z jednej strony przegraliśmy, bo nie udało nam się zajść w ciążę. Jednak z drugiej, wygraliśmy, bo odzyskaliśmy siebie. Zrozumieliśmy, że nasze życie nie będzie niekompletne, wybrakowane bez dziecka. Dlatego wolę nazywać ten czas drogą przez in vitro, podczas której dużo rozmawialiśmy, co pogłębiło nasz związek i wzmocniło go. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy Ada przyszła z wynikami, powiedzieć, że się nam nie udało. To był moment katharsis – tamy puściły, a my płakaliśmy przytuleni. 

Emocje wypłynęły?

Wypłynęło wszystko to, co kumulowaliśmy przez te dwa lata, jak zazdrość, którą czułem w stosunku do ludzi z dziećmi, którym udaje się bez większego problemu zajść w ciążę. Wiesz, idziesz przez osiedle i widzisz penery i penerów [„dresiary i dresiarzy” w poznańskiej gwarze – przyp. J.W.], którzy siedzą na ławce z browarami, a wokół nich biegają dzieci. Mało tego, nie mogłem patrzeć na sesje brzuszkowe znajomych na Instagramie. Czułem smutek, niesprawiedliwość i złość… Jednak te emocje już nie biorą nade mną góry, teraz zaczynamy z Adą cieszyć się sobą, pozwalamy na spontaniczne przyjemności, jak seks, który nie jest związany tylko z prokreacją. 

Kiedy postanowiłeś podzielić się waszą historią publicznie?

Miałem silną potrzebę autoterapeutycznego poskładania odczuć, które rodziły się przez te dwa lata. Chciałem też dodać otuchy innym mężczyznom, bo, co jest równie istotne i o czym wielokrotnie rozmawiałem z Adą, podczas drogi przez niepłodność brakowało mi męskiego głosu. Miałem wrażenie, że ten problem dotyczy tylko mnie, a de facto dotyka 1 na 14, a nawet 1 na 10 facetów. Dlaczego zatem w internecie docierałem do contentu przygotowanego tylko przez lekarzy? Albo do sekcji na forach, w których dziewczyny piszą w imieniu swoich facetów albo omawiają ich problemy? Chciałem się z kimś utożsamić, szukałem takiego poklepania po plecach w stylu: „Stary, rozumiem przez co przechodzisz, byłem tam”. 

Mężczyźni się wstydzą?

Wszystko rozbija się o ten cholerny patriarchat i toksyczną męskość. Jestem z generacji, w której facet ma być cichy i twardy, nie może dzielić się swoimi emocjami, tylko procesować wszystko w głowie. Jeżeli chce gadać o kwestiach seksualnych, to tylko w kontekście podboju albo przechwałek. Brak dziecka uważany jest za porażkę, coś, czego facet powinien się wstydzić. I mimo że ten obraz już się trochę zmienia, to nadal jest silnie obecny w naszym społeczeństwie. Wpychanie w stereotyp widoczne jest na każdym kroku, nawet w samych klinikach niepłodności, w których spędziłem tyle czasu.

(Fot. Archiwum prywatne)

Masz na myśli to, co na Instagramie nazywasz „masturbatorium”?

Tak, inaczej nazywanym pokojem zwierzeń, do którego idziesz, aby zwalić sobie konia, kiedy chcesz zbadać swoje nasienie. To bardziej lub mniej obskurne miejsca, w których czas zatrzymał się w latach 90.: z kanapami ze sztucznej czerwonej skóry, papierowymi pornuchami ze sklejonymi stronami, plakatami z seksownymi paniami na ścianach, stertą DVD z erotykami i telewizorem. Wyobrażenie na temat męskiej seksualności na jednym obrazku.

Musiałeś mijać innych facetów na korytarzach czy w poczekalniach. Nie tworzyła się między wami chociaż mała męska wspólnotowość? 

Jeżeli już, to milcząca. Doświadczyłem jej w czasie obostrzeń pandemicznych, przez które zmuszony byłem czekać w samochodzie przed kliniką, gdzie Ada miała badania. Łącznie, przez kilka miesięcy, było to kilkadziesiąt wizyt i kilkadziesiąt godzin. W autach obok mnie siedzieli inni faceci, którzy przyjechali tutaj w tym samym celu. Kilku na oko jak ja, po trzydziestce, inni dużo starsi. Z czasem zaczęliśmy się rozpoznawać, kiwać głowami na powitanie. Nie było rozmów, tylko spojrzenie w stylu: „Rozumiem cię, stary”. Było to dziwne połączenie czegoś pozytywnego z czymś totalnie oldskulowo męskim – jesteśmy w tym razem, ale po cichu.

Trafiasz do tych mężczyzn swoimi postami w mediach społecznościowych?

Mężczyźni z niepłodnością to był mój target, ale mimo największych starań mam problem, aby do nich trafić. Na moim Instagramie odzywają się głównie dziewczyny, to one komentują, wysyłają wiadomości. Proszą o radę, jak namówić mężów czy partnerów nie tyle do dzielenia się swoimi problemami, co do zapisania się na badanie! Jeszcze daleka droga do przełamania tabu męskiej niepłodności. 

Wiecie z Adą, że nie możecie mieć własnych dzieci. Myśleliście o adopcji?

Adopcja jest jedną z głównych złotych rad: „Jest przecież tyle niechcianych dzieci!”. Jednak w praktyce ta kwestia jest bardzo złożona. To nieprawda, że tych dzieci jest masa, wszystkie mają uregulowaną sytuację prawną, a ty możesz iść do domu dzieci i wybrać sobie takie, które ci się podoba. W chwilach słabości sprawdzałem procedury adopcyjne, które obowiązują w Polsce. Czytałem i płakałem, bo ta surowa biurokracja i sposób, w jaki ten proces został przedstawiony, nie tylko odczłowiecza osobę dorosłą, ale i samo dziecko. W tym momencie wiemy, że nie jesteśmy na to gotowi. Powiększanie rodziny to nie obowiązek, nie można do niego podchodzić bezrefleksyjnie.

Tym bardziej w realiach, w których przyszło nam żyć.

Dokładnie. Zaczęliśmy z Adą zadawać sobie pytania: dlaczego chcemy to dziecko sprowadzać na taki świat, jaki mamy w Polsce? A co, jeśli urodzi się kobietą, która będzie kontrolowana na każdym etapie swojego rozwoju i każdego dnia będzie myśleć o ucieczce z kraju? A co, jeśli dziecko będzie nieheteronormatywne? My kochalibyśmy je bez względu na to, ale nasze społeczeństwo i rząd zrobią wszystko, by je zniszczyć. My będziemy je wspierać na każdym kroku, ale jak pójdzie do szkoły, zostanie zmiażdżone czy to przez katechetę, czy przez inne dzieci. Dlaczego chciałbym jakąkolwiek istotę skazywać na takie życie?

Jakub Wojtaszczyk
Proszę czekać..
Zamknij