Znaleziono 0 artykułów
09.03.2022

Siła świeżego spojrzenia: Inna Yarowa, emigrantka z Ukrainy

09.03.2022
Fot. Alicja Kozak

Inna Yarowa przyjechała do Warszawy sześć lat temu. Razem z mężem Olegiem w lokalu liczącym sześć metrów kwadratowych założyła najmniejszą kawiarnię w kraju, która wkrótce stała się początkiem rodzinnego imperium. Dziś Dobro & Dobro Cafe to sieć 17 lokali w Polsce i Czechach. – Migranci są kreatywni, mają świeże spojrzenie i często tworzą udane biznesy, a dzięki temu nowe miejsca pracy i dynamiczną gospodarkę – mówi Inna. Jej kawiarnie ostatnio zmieniły się w punkty zbiórki darów, a Yarowa z mężem aktywnie zaangażowali się w wolontariat na rzecz walczącej ojczyzny.

Moja historia jest nietypowa. Przyjechałam do Warszawy, chociaż w Kijowie miałam wszystko. W życiu zawodowym – mocną pozycję. Stanowisko business directora w trzeciej najważniejszej agencji reklamowej w Ukrainie, świetny zespół i prestiżowych klientów. Obsługiwałam takie marki, jak McDonald’s, Pepsi czy Intel. W życiu prywatnym – też szczęśliwie i stabilnie. Małżeństwo od czterech lat, własne mieszkanie, grono przyjaciół i kochająca rodzina. Kiedy headhunter złożył mi ofertę pracy w Polsce, miałam 25 lat, mój mąż Oleg – 27. Żadnych dzieci, żadnego kredytu. Pomyśleliśmy: „Kiedy, jeśli nie teraz”, i przyjechaliśmy.

Fot. Alicja Kozak

Warszawy nie znałam, wcześniej byłam tu tylko raz w odwiedzinach u znajomych. Podobało mi się. Wydawało mi się, że wszystko jest uporządkowane i przyjazne, ale co innego nas napędzało. Już w Kijowie mieliśmy z mężem plan, żeby otworzyć kawiarnię. Dlaczego kawiarnię? Bo to takie romantyczne! Każdy chce mieć swoje miejsce, budować atmosferę i przyciągać nią ludzi. Poza tym w miastach nigdy dość kawiarni. W Kijowie na jednym skrzyżowaniu potrafią być cztery, po jednej na każdym rogu. I wszystkie są w stanie się utrzymać. Więc dlaczego nie spróbować w Polsce?

Nowy rozdział: Dobro & Dobro Cafe

Podczas gdy ja zaczynałam pracę na etacie w prestiżowej międzynarodowej firmie, mąż miał zająć się rozkręcaniem naszego rodzinnego biznesu. Teoretycznie mieliśmy doskonałe przygotowanie. Ja dyplom z reklamy i marketingu, Oleg z ekonomii. Wiedzieliśmy, jak się wymyśla i buduje markę – opracowaliśmy nazwę, która miała się miło kojarzyć: Dobro & Dobro Cafe, zaprojektowaliśmy logo, podrukowaliśmy materiały. Jeszcze w Kijowie byliśmy gotowi z całym konceptem. Byliśmy świetnymi teoretykami. Gorzej było z praktyką. Żadne z nas nigdy nie pracowało w kawiarni, nie znaliśmy się na kawie, nie wiedzieliśmy też nic o polskim rynku, nie znaliśmy nawet języka ani specyfiki miasta. Ale z jakiegoś powodu wcale nas to nie zrażało. Może to dzięki rodzicom. – Jeśli chcesz, to spróbuj, pojedź, zobacz, otwórz tę kawiarnię – mówili mi zawsze.

Fot. Alicja Kozak

Wyobraź sobie, że kiedy szukaliśmy lokalu w Warszawie i mieliśmy oglądać miejsce przy pl. Unii Lubelskiej, zaznaczyłam je i opisałam sobie „Politechnika”. Patrząc na mapę, myślałam, że naszymi klientami będą studenci, że to bliski rejon metra Politechnika. Kiedy wynajęliśmy właśnie to miejsce, było malutkie: sześć metrów kwadratowych. Mało, starczyło na sprzęt, blat i dwa miejsca siedzące, ale i tak w remont i wyposażenie zainwestowaliśmy wszystkie oszczędności, 10 tysięcy dolarów. Na początku pracowaliśmy sami, głównie Oleg. Parzył kawę i uczył się języka przy okazji rozmów z klientami. Opracowaliśmy listę słów i zwrotów po polsku, z dnia na dzień zaczynaliśmy się przełamywać i mówić. 

Najmniejszy lokal w kraju 

To, co było naszym ograniczeniem, postanowiliśmy przekuć w atut. Zgłosiliśmy naszą kawiarnię do „Księgi Polskich Rekordów”, a kiedy się w niej znaleźliśmy jako najmniejszy lokal w kraju, wysyłaliśmy tę informację jako ciekawostkę do przewodników i magazynów. Tak staliśmy się nie tylko wygodnym miejscem na szybką kawę w ruchliwym punkcie, ale też atrakcją turystyczną, i to bez żadnych nakładów na reklamę.

Lodziarnia po drugiej stronie placu chyba się nas przestraszyła. Ludzie z naszymi tekturowymi kubkami w dłoni szli po ich słynne lody, więc zrobili szybko promocję na kawę. Ale u nas ruch nie zmalał. Poczuliśmy, że koncept po prostu się sprawdza. Klienci docenili porządne rzemiosło – dobrą mieszankę kawy, odpowiednio zaparzoną. Myślę, że podobała im się też kameralna atmosfera. Szybko zbudowaliśmy bazę stałych klientów, staliśmy się ich stałym punktem dnia i tygodnia.

Podczas gdy projekt kawiarni rozkwitał, ja byłam rozczarowaną swoją korporacyjną pracą. Kiedy wygasła mi umowa, po prostu jej nie przedłużyłam i dołączyłam do męża, żeby rozwinąć interes. Z jednej strony chcieliśmy poszerzać kartę, przyciągać własnymi smakami i pomysłami, a z drugiej – otwierać nowe punkty. W ofercie pojawiały się autorskie wynalazki. Kawa zapiekana, czyli duża mleczna, z pianką i karmelizowaną skorupką. Tak jak w crème brûlée uzyskaną płomieniem.

Nie ugięliśmy się w czasie ostrego lockdownu, bo szybko zareagowaliśmy na zmiany. Kiedy rząd zamykał lokale, kawa na wynos była namiastką normalności. Przestawiliśmy się też na taką produkcję jedzenia, naszym specjałem stały się pierogi, później tradycyjne potrawy wigilijne, które można było zamawiać z wyprzedzeniem.

Mieliśmy z Olegiem oczy i uszy otwarte, rozmawialiśmy z klientami, reagowaliśmy na ich pytania. Kiedy ktoś spytał, czy są „zwykłe tosty”, wprowadziliśmy zapiekane kanapki z serem i wędliną, nazwaliśmy je „po warszawsku”. Świetne się przyjęły zarówno w Warszawie, jak i innych miastach: we Wrocławiu, Krakowie, Łodzi czy Kaliszu, gdzie po kolei otwieraliśmy filie, a od niedawna też w Pradze czeskiej. Dzisiaj, po sześciu latach, rozwinęliśmy całą sieć i nie zamierzamy na tym poprzestać. W dodatku wciąż eksperymentujemy. Rozkręcamy nową sieć sushi: Sushi Cafe, ale to już zupełnie inna opowieść.

Sześć lat w Polsce

Po sześciu latach w Polsce czuję spełnienie. Znów mogę powiedzieć, że mam świetną pozycję zawodową i zaangażowany zespół – teraz jednak to już mój własny biznes. Wciąż mam u boku kochającego męża, ale też dwoje wspaniałych dzieci. Urodziły się w Warszawie. To miasto stało się bliskie mojemu sercu, chociaż w głębi duszy wciąż jestem Ukrainką. 

Od 24 lutego, kiedy wybuchła wojna, razem z mężem przyłączyliśmy się do inicjatywy Euromaidan-Warszawa i działamy w niej jako wolontariusze. Choć jesteśmy właścicielami dużej firmy, zupełnie przestaliśmy chodzić do pracy. Teraz priorytet mają inne sprawy: organizujemy zbiórki pieniędzy, leków i darów czy transport. Szukamy kamizelek kuloodpornych, które można jeszcze kupić w różnych krajach. Łączymy ludzi, pomagamy w tłumaczeniach, robimy wszystko, co potrzebne. To jest nasz obowiązek. Muszę przyznać, że pomoc, jaką otrzymujemy od Polaków, jest wielka i przejmująca. Będę o niej pamiętać.

Artykuł powstał w ramach kampanii „Ponad granicami. Rozmawiajmy o migracjach”, która jest częścią projektu „I am European: Historie i fakty o migracjach na XXI wiek”, finansowanego przez Unię Europejską. Realizuje ją Centrum Edukacji Obywatelskiej –  największa działająca w sektorze edukacji organizacja pozarządową w Polsce.

Basia Czyżewska
Proszę czekać..
Zamknij