Znaleziono 0 artykułów
31.08.2019

Starsi Panowie Dwaj: Allen i Almodóvar

31.08.2019
Blake Lively, Woody Allen I Kristen Stewart (Fot. Mike Marsland/Mike Marsland/WireImage)

Nie naśladują Caravaggia czy Beethovena. Naśladują samych siebie, próbują powtórzyć własne najlepsze osiągnięcia. Woody Allen wraca do Nowego Jorku, Pedro Almodóvar do dzieciństwa, matki i opowieści o artyście. Żadnemu nie udaje się zagrać tego samego tak samo dobrze jeszcze raz. 

Porównywanie starych reżyserów filmowych do wielkich malarzy sprzed wieków ogromnie mnie irytuje. Kręcą filmy, bo wszystkim to się opłaca, jeśli jest szansa, że publiczność pójdzie do kina na dane nazwisko choćby z przyzwyczajenia. Zaś nosicielom nazwisk robienie filmów jest potrzebne, bo stanowi źródło utrzymania, a zarazem sens ich życia. Ale widowni trzeba to opowiedzieć inaczej. Same z nich późne Rembrandty, mroczne Goye, ślepe Degasy i Monety, głuche Beethoveny i Smetany. Geniusze rodzący jedno za drugim arcydzieła do ostatniego tchnienia. Nawet umrzeć spokojnie im nie dadzą. Jakby Leonardo czy Goethe od lat układali w głowie tę jedną frazę, którą wyplują z siebie na łożu śmierci.

Pedro Almodóvar i Penelope Cruz na planie filmu "Ból i blask" (Fot. El Deseo/Collection Christophel/East News)

Po co więc uwznioślać schyłek któregoś z twórców kina? I to odnosząc się do malarstwa znanego już tylko z reprodukcji, bo ludzkość nawet po odstaniu swego w kilometrowej kolejce, by ujrzeć oryginał pędzla wielkiego nazwiska na własne oczy, ostatecznie zbywa go ziewaniem. Zrobić zdjęcie i pójść na kawę. To właśnie ma nam się jawić przed oczyma, gdy zasiadamy w fotelu do seansu nowego Allena i Almodóvara? Zapowiedź zaraźliwego muzealnego ziewania? 

Alberto Barbera, dyrektor festiwalu filmowego w Wenecji, porównał ostatnio Polańskiego do Caravaggia, bo malarz wprawdzie był mordercą, lecz zapisał się w historii sztuki. – To wcale nie tak odmienna sytuacja – zapewniał. Czy aby na pewno? Szukanie analogii między morderstwem, które wydarzyło się w roku 1606, a gwałtem na nieletniej w 1978, paraleli między twórcą barokowym a współczesnym, co więcej – żyjącym, to już nawet nie faux-pas, lecz blamaż. Chorobliwa przesada. Nie rozumiem, po co te frazesy. Cieszę się, że „Oficer i szpieg” wreszcie ma premierę: w Wenecji lub gdziekolwiek. Życzę Polańskiemu, aby film, który od tylu lat próbował zrealizować, był dobry i tyle. Dla mnie Polański nie potrzebuje terminować u Tycjana, Vermeera ani Caravaggia. Jest przecież prawdziwym majstrem kina.

Podobnie jak dwaj reżyserzy, których filmy oglądamy teraz w kinach: Woody Allen i Pedro Almodóvar. Zanim cała moja kolekcja znalazła się w piwnicy, DVD każdego z nich zajmowały metr bieżący półek. I nie chodziło nawet o ich miejsce w historii kina, lecz o coś więcej: osobiste, ukochane tytuły. Takie, które ogląda się, gdy jest ci źle, gubisz się i potrzebujesz wrócić do korzeni. Niestety, ani „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, ani „Ból i blask” nie zagrzałyby już tutaj miejsca. Bo od lat obaj panowie A. nie nakręcili już równie bliskich mi obrazów. 

Woody Allen (Fot. P/Associated Press/East News)
Pedro Almodóvar (Fot. East News)

Uważam za świecką tradycję towarzyszyć im do końca, nieważne, co zrobią. Bo te lepsze lub gorsze seanse wciąż znaczą ważne wydarzenia w moim życiu: pierwszy film obejrzany w kinie po urodzeniu dziecka („Volver”), ostatni obejrzany z kimś, kogo już nie ma („Sen Kasandry”), taki, o który najbardziej kłóciliśmy się z moim eksem („Porozmawiaj z nią”), czy ten, przed i po którym byłam tak samo smutna („Blue Jasmine”). Tak je pamiętam. A oglądam, bo jestem wdzięczna autorom, którzy sprawili, że pokochałam kino. Przemilczam więc fakt, że starsi panowie nie mówią już nic, czego bym od nich wcześniej nie słyszała. Udaję, że nie pamiętam tego żartu, który był oryginalny, dopóki nie zaczął być powtarzany w nieskończoność.

Zarówno „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, jak i „Ból i blask” skupiają się wokół kryzysu twórczego. U Allena przeżywa go reżyser, z którym swój pierwszy wywiad robi dziennikarka uczelnianej gazety. Mężczyzna rośnie w jej pochwałach: – To jedyny pochwalny głos od wieków, w jaki uwierzyłem! – mówi. Jakby celem krytyki było przekonać autora do wartości jego własnego dzieła.

Woody Allen na planie filmu „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”  (Fot. Materiały prasowe Kino Świat)

Cóż z tego, że opinia dziennikarki podyktowana jest jedynie podekscytowaniem, że oto dotyka właśnie wielkiego świata (uczucie znane chyba wielu dziennikarzom). Że dziewczyna nie ma wiedzy ani własnego zdania. Grunt, że twórcy jej hołd pomaga (to niezawodna autoironia Allena). Dlatego też w filmie pada zdanie, że dziennikarz to drugi najstarszy zawód świata, po prostytucji oczywiście. A ona jest przecież nieporównywalnie lepiej płatna (to już tylko Allena złośliwość).

Podobne artykuły„Ból i blask”: W poszukiwaniu straconej miłościŁukasz Knap Artystom i publice dopieka też Almodóvar. Oto i zapomniany reżyser doczekał się cyfrowej rekonstrukcji swojego dzieła. Aby oddać mu hołd, godzi się nawet z dawnym aktorem, którego znienawidził za to, że tamten zagrał, co chciał, a nie to, co reżyser miał na myśli. Obaj mają dziś na koncie klasyka, z którego żyją, dostatnio próżnując i zażywając heroinę. Nie są w stanie nawet przyjść na spotkanie z publicznością, odbywają tylko absurdalne Q&A przez telefon. Dramat „Nałóg”, który wyniknie z ich spotkania, przyciąga przypadkiem dawnego kochanka reżysera. Odżywa dawna namiętność. Wszystko inne w życiu twórcy to tylko hipochondria i uzależnienie. W tej jednej chwili nocnej wizyty nagle Almodóvar znów jest Almodóvarem i czuć, jakby zaczynał się jeden z jego prawdziwych, świetnych filmów. Niestety, to tylko mgnienie, nie ma powrotu do dawnych uniesień. Muszę się z tym pogodzić.

Podobny wniosek wynika z nowego filmu Allena. W centrum opowieści pozostaje impotencja: twórczości, erotyki, samodzielności i ukochanego miasta. Niezdolność do osiągnięcia symbolicznego wzwodu uosabiają poszczególne bohaterki: dziennikarka, matka, siostra byłej dziewczyny, niedoszła szwagierka o denerwującym śmiechu, a wreszcie sam Nowy Jork, który nie jest już przecież tym samym Nowym Jorkiem. Bohater wymyśla więc sobie świat: nieistniejące miasto w deszczu, dawny jazz, idealną ukochaną, jakże poetyczny zawód hazardzisty – woli zjawę od rzeczywistości. Ucieczka w fantazję jest dla niego jedyną szansą spełnienia, bo tylko tam nie będzie impotentem. Mogę tylko współczuć.

Kadr z filmu "Ból i blask" (Fot. Materiały prasowe)

Allenowi wtóruje Almodóvar: jego zdaniem prawdziwe wzruszenia możliwe są wyłącznie w przeszłości. Wyśniona, przepiękna matka bohatera, która niegdyś nawet katakumby umiała zmienić w pałac, teraz jest zgryźliwą starszą panią, która nie chce się znaleźć w filmach syna i w spokoju umrzeć na wsi. Oboje są sobą rozczarowani. Czas seksualnych zauroczeń też minął i nic już go nie zastąpi. Almodóvar przyznaje w banalnym finale, że dla niego samego to kino jest poszukiwaniem straconego czasu, lecz inaczej niż u Prousta nic nie układa się w misterną całość.

Podobne artykułyNowy film Woody’ego Allena: Nieznośna nostalgiaŁukasz Knap Być może ułożyłoby się dla Allena, gdyby żył jeszcze pół wieku i miał szansę wrócić do Nowego Jorku, gdy będzie tam już zupełnie inaczej. Może wtedy znów by go pokochał. Niestety, tego cudu raczej nie będzie nam dane zobaczyć. Liczę tylko na Timothéego Chalameta, że wykona ten sam standard co Chet Baker na początku i końcu swojej kariery: „Everything Happens to Me”, który w filmie śpiewa młodym, lirycznym głosem i może powtórzy go po latach zachrypniętym tonem pełnym goryczy. Bo dopiero obie wersje Bakera pokazują, że strata i stan posiadania to wcale nie są przeciwieństwa. Że miało się coś w pewnej epoce, co znaczyło tylko tam i wtedy i czego nie dało się zachować, oraz że, owszem, zyskało się uznanie, pieniądze, status, ale straciło się wiarę w przyszłość jako obietnicę czegoś nowego. Bo nic nowego już nas nie czeka.

Pedro Almodóvar (Fot. G3 Online, East News)

Talent też ma termin ważności. Choćbyśmy nie wiem, jak bardzo chcieli, o zachodzie życia nasze wybory rzucają długie cienie. Wyglądają jak nieudana kopia: z kikutami rąk, rozciągniętą czaszką. Inni szybciej rozpoznają w nich nas niż my siebie. Odmieniamy tryby czasu przeszłego: osiągniętego, błędnego, przypuszczającego, losowego. Nasze opowieści są zaprzeszłe. Jak w tym stanie ducha stworzyć coś nowego? Czy da się starego siebie zapomnieć? Lepiej tylko robić, robić, robić, bo w końcu tylko to trzyma nas przy życiu. Starych artystów często męczy konwencjonalna pogaduszka, nuży niezmiennie uniżone traktowanie. Chcieliby, żeby ujrzeć w nich coś nowego, żeby sami dla siebie mogli być urozmaiceniem. Ta żądza eksperymentu, poszukiwania rzadko znajduje spełnienie. Nie tylko dlatego, że pewnych drzew się nie przesadza. Po prostu łatwiej być znanym sobą i grać wyuczone melodie. Nawet jeśli tak właśnie grali kiedyś dawni awangardowcy. Odważny gest się zużywa, zostawiając na języku metaliczny smak nieuchronności.

Wiek nie gra roli: 84 lata Allena, 70 Almodóvara. Ale też: 77 lat Scorsesego, 66 lat Jarmuscha, 89 lat Eastwooda czy nawet 56 lat Tarantino znaczą w tym sensie to samo. Ich ciężarem jest dorobek, a w przypadku tych reżyserów, pochodzących z różnych pokoleń, lista osiągnięć jest imponująca. Wszyscy są w podobnym stadium twórczym – sami siebie mają za klasyków. Nie naśladują więc Caravaggia czy Beethovena. Próbują powtórzyć własne najlepsze osiągnięcia: Allen wraca do Nowego Jorku, Almodóvar do dzieciństwa, matki i opowieści o artyście. Żadnemu nie udaje się zagrać tego samego tak samo dobrze jeszcze raz. Są epigonami, którzy próbują wskrzesić coś, co dawno w nich umarło. Popchnąć do tańca własnego pogrobowca. Wolę zapomnieć ich nowe filmy, by lepiej pamiętać stare. Bo żaden z nich nie brzmi jeszcze tak dobrze jak bezzębny, zniszczony, piękny Chet Baker.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij