Znaleziono 0 artykułów
18.08.2023

Byłam tą trzecią. Kochanek skrzywdził i mnie, i swoją partnerkę

18.08.2023
Kadr z serialu "The Affair" (Fot. materiały prasowe)

Romanse w pracy rzadko kończą się dobrze, z żonatymi – prawie nigdy. 23-letnia Anna opowiada o tym, jak trudno być tą drugą.

Jeśli oglądaliście serial „Mad Men”, na pewno pamiętacie Dona Drapera. Wysoki, przystojny, palący mnóstwo papierosów. Samiec alfa zdobywający władzę i serca kobiet. Taki właśnie był Tomasz. Mój przełożony w agencji reklamowej. Piekielnie inteligentny czterdziestolatek, w łóżku zachowujący się czule, ale zdecydowanie. Przypominał Dona Drapera w jeszcze jednej kwestii. Tak jak on miał żonę i dwójkę dzieci.

Mam na imię Anna, mam 23 lata, a Tomasza poznałam trzy lata temu. Praca social media managerki była moim pierwszym zawodowym zajęciem. Na rozmowie rekrutacyjnej poszło mi świetnie – nie jestem osobą, która denerwuje się podczas opowiadania o sobie, własnych osiągnięciach i planach na przyszłość. Rekrutację prowadził Mariusz, właściciel firmy, Tomek siedział obok niego. Zachowywali się bardzo profesjonalnie, Tomek przeprowadził ze mną krótką rozmowę po angielsku, skomplementował moją płynność językową i uśmiechnął się, gdy powiedziałam, że moim hobby jest gra na pianinie. Sam grał na perkusji. Na koniec uścisnęli mi dłoń i obiecali, że zadzwonią. Zadzwonili po godzinie, ale już zamykając za sobą drzwi, wiedziałam, że mam tę pracę.

Jestem drobną blondynką z dużymi niebieskimi oczami. Podobam się mężczyznom i – cóż – czasem wykorzystuję to, by zdobyć coś, na czym mi zależy. Wystarczy, że zrobię zalotną minę, by facetom miękły kolana. Przykład? Najki, które mam teraz na nogach, kupiłam za pół ceny, bo chłopak w sklepie sportowym dał mi swoją pracowniczą zniżkę. Po prostu zapytałam o rabat.

Tomasz od razu wpadł mi w oko. Zresztą – komu by nie wpadł. Szarmancki, opanowany, miły, do tego niezwykle przystojny. Nosił błękitne koszule, które – jak się okazało – codziennie prasowała mu żona. Obrączkę zauważyłam już pierwszego dnia pracy. W kolejnych dniach patrzyłam na nią coraz częściej – zwłaszcza w momentach, w których moja wyobraźnia odpływała za daleko. Szczególnie w chwilach, gdy zaczynałam zdawać sobie sprawę, że się w nim zadurzam.

Od początku dużo rozmawialiśmy. Spotykaliśmy się podczas brainstormów, podczas których wymyślaliśmy social mediowe kampanie, ja dzieliłam się moimi pomysłami na cykle postów, wspólnie omawialiśmy strategie komunikacji, wygrywaliśmy przetargi. Widziałam, że Tomek i reszta teamu są ze mnie bardzo zadowoleni, po trzech miesiącach ze stanowiska junior copywriter awansowałam na poziom wyżej. Częściej zapraszano mnie na imprezy poza firmą, integracje. Pamiętam dzień, w którym Tomasz spojrzał na mnie inaczej. Dłużej, głębiej. Siedzieliśmy nad Wisłą całą ekipą z agencji – piliśmy piwo na schodkach, żartowaliśmy z przedziwnych maili klientów. Siedziałam obok niego, gdy nasze ręce się zetknęły. Poczułam iskrę, wiedziałam, że coś się zmieni.

W pracy zachowywał profesjonalizm, ale coraz częściej łapałam jego dłuższe spojrzenia. Przelotny dotyk w kuchni. Oddech na karku, gdy staliśmy obok siebie w ścisku w windzie. Podczas kolejnego wyjścia integracyjnego usłyszałam, jak mówi znajomemu z pracy, że nie układa mu się z żoną. I że nie wie, co będzie dalej. Pomyślałam, że to moja szansa. Znałam przecież pary, które się rozwiodły i ułożyły sobie życie na nowo – w szczęściu i miłości. Rozmawialiśmy coraz więcej – podczas lunchów, służbowych wyjść, krótkich podróży. Kochałam te rozmowy – mieliśmy dużo wspólnych zainteresowań, zgrywaliśmy się muzycznie i literacko, śmieszyły nas podobne żarty. Śmiałam się z jego wieku, a on nazywał mnie w żartach gówniarą. Nie przekraczaliśmy żadnej granicy, jednak nasza relacja stawała się coraz intensywniejsza. Aż w końcu wydarzył się wyjazd.

Właściwie nie wiem, jak to się stało, że pod stołem złapaliśmy się za ręce. Nie potrafiłam się powstrzymać, żeby nie zacząć gładzić jego dłoni. Nie potrafiłam się powstrzymać, gdy nie puścił mojej dłoni po posiłku, kiedy wszyscy poszli do hotelowych pokoi. Nie potrafiłam się powstrzymać, gdy zaprowadził mnie do swojego, zaczął całować i rozbierać.

Nasz romans był niezwykle płomienny. Pod pretekstem wyjazdów służbowych Tomasz zabierał mnie do najlepszych hoteli, w których większość czasu spędzaliśmy w łóżku, nie tylko na seksie, ale też na rozmowach, rozbawianiu się, przytulaniu i oglądaniu głupich programów w telewizji. Po pracy chodziliśmy do restauracji, kina, czasem wyjeżdżaliśmy do innego miasta tylko po to, żeby przejść się ulicą, trzymając się za ręce. Pięć miesięcy. Tyle czasu namiętności wystarczyło, bym poczuła, że Tomek jest miłością mojego życia.

Po pół roku powiedział, że mnie kocha. Że zostawi dla mnie żonę i dzieci, że nie jest w stanie beze mnie żyć, że nie wyobraża sobie swojego świata, w którym mnie nie ma. Odetchnęłam z ulgą, bo wcześniej zżerały mnie wyrzuty sumienia, w nocy budziły koszmary o jego żonie, która dowiaduje się o nas i planuje mnie zabić. Przyjaciółki nie pochwalały tego romansu. Nie mogły zrozumieć, jak mogę krzywdzić drugą kobietę. I jak mogę kochać żonatego mężczyznę. Jak mogę mu ufać.

Zaufałam. Kolejne miesiące minęły nam na zapewnianiu się o wzajemnej miłości i planowaniu wspólnego życia. Wyjazdy, kolacje, rozmowy na WhatsAppie. Coraz częściej wchodziłam na jego profil na Facebooku, gdzie wciąż jako tło ustawione było rodzinne zdjęcie – on, żona, roześmiane dzieci i pies. On coraz rzadziej wspominał o zostawieniu tego życia za sobą.

Stresowałam się coraz bardziej. Nie potrafiłam skupić się na pracy. Schudłam. Gdy wspominałam o rozwodzie, mówił, że to nie jest dobry moment. Bo dzieci chorują. Bo żona ma trudny okres w pracy. Bo w domu trwa remont. Bo córka ma występ w przedszkolu. W końcu to ja się rozchorowałam. Leżałam z gorączką w domu. Sama, bez leków, w wynajmowanej na obrzeżach Warszawy klitce. Napisałam do Tomasza, zapytałam, czy może przyjechać. Odpisał, że jedzie z żoną i dzieciakami nad morze i że zobaczymy się za trzy dni. Życzył zdrówka.

Zdałam sobie sprawę, że jestem i będę sama. Że zainwestowałam uczucia, czas i energię w człowieka, który nie zostawi dla mnie życia, które zbudował. Gdy wyzdrowiałam, postawiłam ultimatum: ja albo żona. Czułam się jak bohaterka słabego serialu, ale nie miałam już siły, nie chciałam być wieczną kochanką. Prosił o więcej czasu, ale przypomniałam, że tę samą rozmowę przeprowadziliśmy siedem miesięcy temu. Że nasz romans trwa już ponad rok. Że ja już tak nie potrafię. „Chyba rozumiesz, że nie mogę się rozwieść” – ciekawe, ile kobiet słyszy to zdanie. Ile kobiet słyszy o tym, że facet „ma zobowiązania”, „w pewien sposób nadal kocha swoją żonę”, „nie mógłby złamać serca swoim dzieciom”.

Odeszłam z pracy. Miałam ochotę napisać szefowi długiego maila o tym, jak mój przełożony uprawiał ze mną seks w agencyjnej toalecie i na pracowniczym parkingu. I podobnego maila wysłać jego żonie. Nadal myślę, czy tego nie zrobić. Z czym zostałam? Z poczuciem niesmaku do siebie i do Tomasza.

„Przykro mi, że odeszłaś z pracy, brakuje tu ciebie. Dziękuję za wyrozumiałość, będę zawsze pięknie wspominał nasz czas razem…” – taką wiadomość na WhatsAppie dostałam na pożegnanie. Skasowałam naszą korespondencję, zablokowałam jego numer. Mówią, że od miłości do nienawiści nie ma tak dalekiej drogi. Mają rację. Nienawidzę również siebie za to, że nie zaufałam intuicji, która od początku podpowiadała, że zawsze będą tą drugą.

Aleksandra Pakieła
Proszę czekać..
Zamknij