Znaleziono 0 artykułów
31.05.2023

Vito Bambino o dojrzewaniu: Jestem pomiędzy

31.05.2023
Fot. Hubert Misiaczyk

Tam jest prawda, a ja lubię prawdę – mówi o swojej płycie „Pracownia” Vito Bambino. Zaśpiewał na niej duet z Ewą Bem, zajrzał w przeszłość i w duszę, która boli, pożegnał ojca i powitał syna. Muzyka pytamy, co dalej.

Twoja ostatnia płyta „Pracownia” to opowieść o pożegnaniu z dzieciństwem. O konfrontacji z rzeczami, które potrafimy odsuwać, póki czujemy, że jesteśmy nieśmiertelni. A potem nagle stajemy twarzą w twarz z mrokiem, nieodłącznym elementem istnienia...

Vito Bambino: Wystarczy, że pomyślę o początku – wyścigu plemników, a wtedy całkowicie przypadkowy wydaje mi się fakt, że jestem tym, kim jestem. Dlaczego nie tym plemnikiem obok, który pewnie byłby kompletnie inną osobą. Dochodzę do takich wniosków i czasem zalewa mnie fala strachu. Pojawiają się nihilistyczne myśli, że wszystko jest ważne, ale też nic nie jest ważne i kto wie w ogóle, dlaczego tu jesteśmy. A przecież nie o to mi chodzi! Wolę celebrować każdy dzień! Uważam, że trzeba jak najczęściej przypominać sobie i ludziom, że mamy ten moment tutaj tylko na chwilę, więc cieszmy się nim, wykorzystajmy go na maksa. Wszystko sprowadza się chyba do tego, że trzeba być tu i teraz. I jak najwięcej się uśmiechać. 

Fot. Hubert Misiaczyk

Czujesz, że już jesteś dorosły?

Dziecko mi się urodziło, umarł ojciec. Pomyślałem, że chyba przyszła dorosłość. 

Co to w tobie zmieniło?

Wcześniej byłem beztroski, miałem poczucie, że żyję po swojemu. Kiedy urodził się mój synek ta perspektywa kompletnie się odmieniła – myślę o tym, w jakim świecie będzie żył. Boję się o niego. Kiedy przy tej płycie miałem czasem ciemniejsze momenty, towarzyszyło mi przekonanie, że bardzo bym chciał, żeby mój syn myślał bardziej pozytywnie. I nie niósł już tego naszego polskiego krzyża – nie chodzi mi tu o religię, tylko o to nasze cierpiętnictwo. Nie być marudą, bardziej ufać ludziom. 

Mieszkasz obecnie w Polsce, ale to w Niemczech przeżyłeś formacyjne lata, zanurzony w tamtej kulturze, języku. Polski muzyk Vito Bambino i niemiecki aktor Mateusz Dopieralski to ta sama osoba. Jak widzisz swoją tożsamość?

Jestem pomiędzy. To słowo dobrze opisuje mój stan świadomości i to, że jesteśmy tu tylko na chwilę. Nigdy nie byłem Niemcem, chociaż kocham Niemców. Zawsze byłem Polakiem, choć rzadko się nim czułem. Bo byłem „tam” i w sumie nie wiedziałem, czy „tu” dostałbym stempel „prawdziwego Polaka”. W Warszawie byłem Ślązakiem, bo urodziłem się w Katowicach. Ale jak pojadę do Katowic, to tam nie jestem na tyle hanysem, żeby gadać po ślunsku. 

Ciekawi mnie to, jak operujesz językiem. Słuchając twoich piosenek, w życiu bym nie powiedziała, że polski to twój drugi język. W tych twoich „bambinizmach” polszczyzna się skrzy, wygina, odzyskuje świeżość. Skąd ci się to w ogóle wzięło?

Określenie „bambinizmy” wymyślił Kuba Galiński, producent Dawida Podsiadły. Bardzo je lubię. A co do polszczyzny, to najwyraźniej mama i tata wykonali dobrą robotę. U mnie na osiedlu było dużo rodzin ze Śląska i często rodzice, którzy sami nie mówili po niemiecku, chcieli, żeby dzieci były już częścią nowego społeczeństwa. A moja mama uważała, że i tak się niemieckiego nauczymy, więc lepiej zadbać o polskie korzenie. Nie znosiliśmy z siostrą chodzić na lekcje polskiego, bo kiedy wszystkie dzieci po szkole biegły do domu, my mieliśmy jeszcze naukę. Ale potem to zaowocowało.

Fot. Hubert Misiaczyk

Nie tylko mówisz i śpiewasz po polsku, ale masz też wrażliwość na emocjonalny kolor polszczyzny, bawisz się jej językiem.

Moje zwrotki składają się fonetycznie: „twe Gucci dusi cię, twych uczuć dusiciel” itp., bo słuchałem rapu ze Stanów, który na początku mogłem ocenić tylko na bazie tego, jaki tam jest flow. Przeszedłem przez najlepszą szkołę rymowania w Bitaminie, gdzie pisałem teksty razem z Piotrkiem Sibińskim, wspaniałym wierszokletą. Całe życie próbuję mu zaimponować lirycznie. Tak samo, kiedy robiłem bit, moim wzorem muzycznym był Amar Ziembiński. 

Jak powstała ta twoja muzyczno-artystyczna banda?

Na letnich warsztatach aktorskich w szkole państwa Machulskich. Ten obóz to był punkt zwrotny w moim życiu. Wtedy byłem koszykarzem, Polakiem, który żyje w Niemczech, mieszka w robotniczej dzielnicy w Leverkusen, pomiędzy Kolonią a Düsseldorfem, miastami, które się nienawidzą. Byłem trochę gangsterem, trochę raperem, a na wakacje jeździłem do rodziny w Polsce. I ten koszykarz, raper, ulicznik w wieku 15 lat trafił na polskich rówieśników podczas letniego obozu teatralnego. Nie chciałem jechać, ale w końcu się zgodziłem. Już pierwszy dzień mnie powalił. Losowanie grup, a pięć godzin później kolacja i pierwsze przedstawienie. Nie mogłem w to uwierzyć: kiedy oni to zrobili?! Totalny szok, gdy kolega w moim wieku odgrywał scenę tak, że nie umiałem opanować wzruszenia. Pamiętam, jak mi łzy leciały i myślałem tylko, żeby nikt tego nie zobaczył. Na osiedlu by mnie wyśmiali, ale patrzę wokół, a tam połowa sali ryczy. To się wydarzyło dokładnie 20 lat temu w czerwcu, a chłopak występujący wówczas na scenie to dziś jeden z moich najbliższych przyjaciół – Franciszek Kempa. 

Wtedy pojawiły się aktorstwo, muzyka, pisanie jako pomysł na życie?

Na pewno nie matematyka i fizyka (śmiech). I na pewno nie bycie kierowcą autobusu. Mój tata był kiedyś cukiernikiem, był też muzykiem i miał zespół Cumulus, o którym opowiadam na tej płycie. A w Niemczech jeździł autobusem, żeby utrzymać rodzinę. I widziałem, jak to jego marzenie obumiera. Teraz rozumiem, że to wszystko było dla nas, żebyśmy mieli możliwości. W dzielnicy robotniczej każdy ojciec pije, wszędzie jest trochę patologia. Gdy przyjechałem do Warszawy, do tych teoretycznie bananowych dzieciaków, na początku ich totalnie odrzuciłem. Długo nie umiałem połączyć różnych światów. W Polsce miałem jedno życie, gdzie rozwijałem się artystycznie, a na osiedlu w Niemczech kosza, jointy i uliczne sprawy. Potem, jak już byłem na studiach aktorskich, nadal kumplom z osiedla nie mówiłem, co właściwie robię, bo i tak nikt by tego nie skumał. 

Fot. Hubert Misiaczyk

Jak to jest być pomiędzy aktorstwem a muzyką? Teraz jesteś bardziej muzykiem, ale czy to się może zmienić?

Za chwilę sam to będę zmieniał, bo czuję powoli, że znów chcę ubrać inny kostium. Myślę o filmie. Na razie robię swoje teledyski, właśnie ze wspomnianym kumplem Frankiem. 

Zapytam cię o ten luz, z lekka prześmiewczy klimat z teledysków. No i o stylówę – odjechane nakrycia głowy, dresiarskie bluzy i akcesoria z second-handów. Skąd ci się to wzięło?

Wszystko to moja siostra. Najważniejsza dla mnie postać pod kątem budowania własnej tożsamości i pewności siebie. Starsza o dwa lata Mania chodziła do lepszej szkoły niż ja i spotykała się z ludźmi z trochę innego świata. Pierwsza uczyła mnie stylu, sprawiła, że miksuję chłopackie rzeczy z dziewczyńskimi. Miała damską bluzę, którą mi rzucała i mówiła: załóż, dobrze w tym wyglądasz, pożyczę ci. Teraz żona mnie tak inspiruje. 

Z wieloma artystami współpracowałeś jako dodatkowy głos i kolor w ich projektach, w „Pracowni” sam zapraszasz innych do swoich kawałków. I idziesz szeroko: od Malika po Ewę Bem. Słuchałeś jej na płytach rodziców?

Tu ważny jest mój inny przyjaciel Adam, którego poznałem dwa lata po Franku, trzymamy się razem do tej pory. U niego usłyszałem kiedyś „Pomidory” w wykonaniu Ewy Bem. Ta pół hip-hopowa wersja mnie urzekła. Mija 20 lat i nagle ludzie oznaczają mnie w sieci, bo pani Bem mówi w „Dzień Dobry TVN”, że podoba jej się ten Vito. Nie dowierzałem, ale od razu zgłosiłem się do niej, no i mamy „Futurismo”.

Piosenkę, która jest o stracie, odchodzeniu, przemijaniu. Ewa Bem ją przeżyła, jej córka umarła na raka.

Bo o czym mamy robić duet? O kwiatkach? Wydawało mi się, że wiele osób będzie z tą piosenką rezonowało, bo tam jest prawda, a ja lubię prawdę. Ten kawałek przynosi ukojenie.

A co na płytę wniosły pozostałe osoby, Sanah, Dawid Podsiadło, Malik...?

Zuzia, którą uważam za dużą część szczęścia, które mnie spotkało branżowo, była naszą fanką, zaprosiła mnie do piosenki „Ale jazz!”. Musiała mnie najpierw przekonywać do tego numeru, tymczasem przyniosło nam to wiele dobrego. Dzisiaj uwielbiam ten numer, mając jednocześnie świadomość, że on jest lekki, trochę dla dzieci, bardzo popowy. Teraz Zuzia dograła się do mnie w „Mustangu”. Domknęło się jakieś koło. Dawid to gigant polskiej sceny, który nadal jest otwarty na każde szaleństwo.

Nagraliście piosenkę o swoich matkach. A Malik?

Malik Montana też dorastał w Niemczech, ma bardzo kolorowe CV, jeśli chodzi o to, gdzie był, w jakich językach mówi, jak traktuje muzykę, a jak biznes. Potrzebowałem go do numeru, którego referencją jest „2001 hip-hop”, który już mało kto dziś z młodych słuchaczy kojarzy, a Malik to rocznik 89 i wiedziałem, że jak mu puszczę bit, to wszystko zrozumie. W Hamburgu słuchali tego samego, co my w Leverkusen! 

Powiedziałeś, że zamierzasz się trochę przebranżowić, a kolejna płyta będzie nosić tytuł „Pożegnania”. To koniec z muzyką?

To znowu samoochrona. Daję znak, że obchodzi mnie, jakie to będzie miało przyjęcie, chcę po prostu zrobić jeszcze jedną szczerą płytę, bo i tak po niej uciekam. Muzyka będzie, ale kończę projekt Vito Bambino, bo „bambino” we mnie się już trochę postarzało. 

To kto teraz będzie? Vito...

Vito Grigio (siwy). Albo Vito Nonno, czyli dziadek (śmiech). A może już wcale nie Vito... Lubię mieć początek i koniec każdego projektu.  

Anna Sańczuk
Proszę czekać..
Zamknij